— Tym lepiej! Marsz!
— Marsz — powtórzył Puszczyk. - Na lód i marsz, ostro! Maszerowali, dysząc. Bliskość ofiary podniecała, napełniała euforią jak narkotyk.
— Nie ujdzie nam!
— Byle nie zgubić śladu…
— I byle nie w pole nas nie wywiodła w tej mgle… Biało jak we mleku… Na dwadzieścia kroków nie widać, zaraza…
— Przebierajcie kulasami — warknął Rience. - Prędzej, prędzej! Póki śnieżek na lodzie, idziemy po śladach…
- Ślady są świeże — zamamrotał nagle Boreas Mun, zatrzymując się i schylając. - Świeżutkie… Każdy ćwiek odciśniony widać… Jest tuż przed nami… Tuż przed nami! Dlaczego jej nie widzimy?
— I czemu jej nie słychać? - zastanowił się Ola Harsheim. - Nasze kroki na lodzie dudnią, śnieg poskrzypuje. Czemu tedy jej nie słyszym?
— Bo gębami kłapiecie — uciął gwałtownie Rience. - Dalej, marsz!
Boreas Mun zdjął czapkę, wytarł nią spocone czoło.
— Ona jest tam, we mgle — powiedział cicho. - Gdzieś tam, we mgle… Ale nie wiedzieć, gdzie. Nie wiedzieć, skąd uderzy… Jak tam… W Dun Dare… W noc Saovine…
Drżącą ręką zaczął wyciągać miecz z pochwy. Puszczyk przyskoczył do niego, chwycił za ramiona, szarpnął potężnie.
— Zamknij jadaczkę, stary durniu — zasyczał. Było jednak za późno. Pozostałym udzieliło się przerażenie. Też wyciągnęli miecze, odruchowo stając tak, by mieć za plecami któregoś z towarzyszy.
— Ona nie jest upiorem! — warknął głośno Rience. - Nie jest nawet magiczką! A nas jest dziesięciu! W Dun Dare było czterech i wszyscy pijani!
— Rozstąpić się — powiedział nagle Bonhart — w lewo i w prawo, w linię. I iść ławą! Ale tak, by się wzajem z oczu nie potracić.
— Ty też? - wykrzywił się Rience. - Tobie też się udzieliło, Bonhart? Miałem cię za mniej przesądnego.
Łowca nagród popatrzył na niego wzrokiem zimniejszym od lodu.
— Rozciągnąć się w ławę — powtórzył, lekceważąc czarodzieja. - Zachować odległości. Ja wracam po konia.
— Co?
Bonhart znowu nie zaszczycił Rience'a odpowiedzią.
Rience zaklął, ale Puszczyk szybko położył mu rękę na ramieniu.
— Zostaw — warknął — niech idzie. A my nie traćmy czasu! Ludzi w ławę! Bert i Stigward, w lewo! Ola, w prawo…
— Po co to, Skellen?
— Pod idącymi w kupie — mruknął Boreas Mun — łacniej lód załamać się może niźli pod rozciągniętą ławą. Nadto, jeśli ławą pójdziemy, mniejszy będzie hazard, że się nam dziewka którędyś bokiem wywinie.
— Bokiem? — parsknął Rience. - Jakim sposobem? Ślady przed nami jak na dłoni. Dziewczyna idzie prosto jak strzelił, gdyby na krok próbowała skręcić, trop zdradziłby to!
— Dość gadania — udał Puszczyk, patrząc w tył, w mgłę, w której zniknął wracający Bonhart. - Naprzód! Poszli.
— Cieplej się robi — sapnął Boreas Mun. - Lód z wierzchu topnieje, naledź się tworzy…
— Mgła gęstnieje…
— Ale ślady wciąż widać — stwierdził Dacre Silifant. - Zdaje mi się ponadto, że dziewczyna idzie wolniej. Traci siły.
— Tak jak i my — Rience zerwał czapkę i powachlował się nią.
— Cicho — Silifant zatrzymał się nagle. - Słyszeliście? Co to było?
— Ja nic nie słyszałem.
— A ja tak… Jakby zgrzyt… Zgrzyt po lodzie… Ale nie stamtąd — Boreas Mun wskazał w mgłę, w której znikały ślady. - Jakby od lewej, z boku…
— Też słyszałem — potwierdził Puszczyk, rozglądając się niespokojnie. - Ale teraz ucichło. Psiakrew, nie podoba mi się to. Nie podoba mi się to!
- Ślady! — powtórzył ze znudzonym naciskiem Rience. - Wciąż widzimy jej ślady! Oczu nie macie? Ona idzie prosto jak strzelił! Gdyby skręciła choćby na krok, choćby na pół kroku, poznalibyśmy to po śladach! Marsz, szybciej, za chwilę będziemy ją mieli! Zaręczam, za chwilę zobaczymy…
Urwał. Boreas Mun westchnął, aż zagrało mu w płucach. Puszczyk zaklął.
Dziesięć kroków przed nimi, tuż przed wytyczoną przez gęste mleko mgły granicą widzialności, ślady kończyły się. Znikały.
— Zaraza morowa!
— Co jest?
— Uleciała, czy jak?
— Nie — pokręcił głową Boreas Mun. - Nie uleciała. Gorzej.
Rience zaklął wulgarnie, wskazując wycięte w lodowej skorupie rysy.
- Łyżwy — warknął, zaciskając bezwiednie pięści. - Miała łyżwy i założyła je… Teraz pomknie po lodzie jak wicher… Nie dogonimy jej! Gdzie, cholera na jego kark, podziewa się Bonhart? Nie dogonimy dziewczyny bez koni!
Boreas Mun chrząknął głośno, westchnął. Skellen wolno rozpiął kożuszek, odsłaniając skosem przecinający pierś bandolier z rzędem Orionów.
— Nie będziemy musieli jej gonić — powiedział zimno. - To ona dogoni nas. Obawiam się, że nie będziemy długo czekać.
— Oszalałeś?
— Bonhart to przewidział. Dlatego zawrócił po konia. Wiedział, że dziewczyna wciąga nas w pułapkę. Uwaga! Nadstawiajcie uszu na zgrzyt łyżew o lód!
Dacre Silifant zbladł, było to widoczne nawet mimo pokraśniałych od mrozu policzków.
— Chłopy! — wrzasnął. - Uwaga! Baczenie mieć! I do kupy, do kupy! Nie gubić się we mgle!
— Zamknij się! - ryknął Puszczyk. - Zachować ciszę! Bezwzględna cisza, bo nie usłyszymy…
Usłyszeli. Z lewego, najodleglejszego krańca ławy, z mgły, dobiegł ich krótki, urwany krzyk. I ostry, chrapliwy zgrzyt łyżew, podnoszący włosy jak pociągnięcie żelazem po szkle.
— Bert! — wrzasnął Puszczyk. - Bert! Co się tam stało? Usłyszeli niezrozumiały okrzyk, a za moment z mgły wyłonił się Bert Brigden, uciekający na złamanie karku. Już będąc blisko pośliznął się, wywalił, pojechał brzuchem po lodzie.
— Dostała… Stigwarda — wydyszał, wstając z trudem. - Zasiekła… w przelocie… Tak szybko… Że ledwom ją widział… Czarownica…
Skellen zaklął. Silifant i Mun, obaj z mieczami w dłoniach, obracali się, wytrzeszczając oczy we mgłę.
Zgrzyt. Zgrzyt. Zgrzyt. Szybko. Rytmicznie. I coraz wyraźniej. Coraz wyraźniej…
— Skąd to? — zaryczał Boreas Mun, obracając się, wodząc w powietrzu ostrzem trzymanego oburącz miecza. - Skąd to?
— Cicho! — krzyknął Puszczyk, z Orionem we wzniesionej dłoni. - Chyba z prawej! Tak! Z prawej! Nadjeżdża z prawej! Uwaga!
Idący na prawym skrzydle Gemmerczyk zaklął nagle, odwrócił się i pobiegł na oślep we mgłę, chlapiąc po topniejącej warstewce lodu. Nie ubiegł daleko, nie zdążył nawet zniknąć im z oczu. Usłyszeli ostry zgrzyt sunących łyżew, dostrzegli rozmazany, ruchliwy cień. I błysk miecza. Gemmerczyk zawył. Widzieli, jak upadł, widzieli szeroki rozbryzg krwi na lodzie. Ranny rzucał się, zwijał, krzyczał, wył. Potem ucichł i znieruchomiał.
Ale póki wył, zagłuszył zbliżający się zgrzyt łyżew. Nie spodziewali się, że dziewczyna zdoła zawrócić tak szybko.
Wpadła między nich, w sam środek. Olę Harsheima cięła w przelocie, nisko, pod kolano, łamiąc go jak scyzoryk. Zakręciła się w piruecie, zasypując Boreasa Muna gradem kłujących drobin lodu. Skellen odskoczył, pośliznął się, chwycił za rękaw Rience'a. Upadli obaj. Łyżwy zazgrzytały tuż obok nich, ostre zimne okruszki pokąsały im twarze. Jeden z Gemmerczyków wrzasnął, wrzask urwał się dzikim skrzekiem. Puszczyk wiedział, co się stało. Słyszał wielu ludzi, którym podrzynano gardła.
Ola Harsheim krzyczał, tarzając się na lodzie.
Zgrzyt. Zgrzyt. Zgrzyt.
Cisza.
— Panie Stefanie — wybełkotał Dacre Silifant. - Panie Stefanie… W tobie nadzieja… Ratuj… Nie daj przepaść…
— Okulawiła mnie, kurwaaaaa! — darł się Ola Harsheim. - Pomóżcież, mać waszą! Pomóżcież wstaaaać!
— Bonhart! — wrzasnął we mgłę Skellen. - Bonhaaaart! Na pomooooc! Gdzie jesteś, ty sukinsynu? Bonhaaaart!
— Otacza nas — wydyszał Boreas Mun, obracając się i nadsłuchując. Jeździ kołem we mgle… Uderzy nie wiedzieć skąd… Śmierć! Ta dziewka to śmierć! Zdechniemy tu! Będzie masakra, jak w Dun Dare, w noc Saovine…
— Trzymajcie się w kupie — jęknął Skellen. - trzymajcie się w kupie, ona poluje na pojedynczych… Gdy zobaczycie, że nadjeżdża, nie traćcie głowy… Rzucajcie jej pod nogi miecze, sakwy, pasy… Cokolwiek, by ją…
Nie dokończył. Tym razem nawet nie usłyszeli zgrzytu łyżew. Dacre Silifant i Rience ocalili życie, padając plackiem na lód. Boreas Mun zdołał odskoczyć, pośliznął się, wywalił, przewrócił Berta Brigdena. Gdy dziewczyna przemykała obok, Skellen zamachnął się i cisnął Orionem. Trafił. Ale niewłaściwą osobę. Ola Harsheim, któremu właśnie udało się unieść, runął w drgawkach na zakrwawioną taflę, jego szeroko rozwarte oczy zdawały się zezować na stalową gwiazdę sterczącą z nasady nosa.
Ostatni z Gemmerczyków rzucił miecz i zaczął szlochać, krótkimi, urywanym spazmami. Skellen przypadł i z całej siły uderzył go w twarz.
— Weź się w garść! - zaryczał. - Weź się w garść, chłopie! To tylko jedna dziewczyna! Tylko jedna dziewczyna!
— Jak w Dun Dare, w noc Saovme — powiedział cicho Boreas Mun. - Nie zejść nam już z tego lodu, z tego jeziora. Wytężać, wytężać słuch! I usłyszycie, jak sunie na was śmierć.
Skellen podniósł miecz Gemmerczyka i próbował wcisnąć szlochającemu broń do ręki, ale bezskutecznie. Wstrząsany spazmami Gemmerczyk patrzył na niego tępym wzrokiem. Puszczyk rzucił miecz, doskoczył do Rience'a.
— Zrób coś, czarowniku! — ryknął, szarpiąc go za ramiona. Przerażenie zdwoiło jego siły, choć Rience był wyższy, cięższy i potężniejszy, podrygiwał w uścisku Puszczyka jak szmaciana kukła. - Zrób coś! Wzywaj twojego możnego Vilgefortza! Albo czaruj sam! Czaruj, rzucaj gusła, zaklinaj duchy, konjuruj demony! Zrób coś, cokolwiek, ty wyskrobku parszywy, ty gnojku! Zrób coś, zanim ta upiorzyca wszystkich nas pozabija!
Echo jego krzyku przetoczyło się po zalesionych zboczach. Nim przebrzmiało, zazgrzytały łyżwy. Szlochający Gemmerczyk upadł na kolana i zakrył twarz dłońmi. Bert Brigden zawył, cisnął miecz i rzucił się do ucieczki. Poślizgnął się, przewrócił, przez jakiś czas uciekał na czworakach, jak pies.
— Rience!
Czarodziej zaklął, podniósł rękę. Gdy skandował zaklęcie, ręka mu drżała, głos również. Ale udało mu się. Co prawda, nie ze wszystkim.