*****
Zgłosił się Schirru, przypomniał sobie Rience, unosząc się w strzemionach, by choć trochę ulżyć obolałym od siodła pośladkom. Schirru zgłosił się do zabicia wiedźmina. Znał okolice, w których Yennefer wyskanowała Geralta i jego kompanię, miał tam znajomych czy też krewnych. Mnie zaś Vilgefortz posłał na negocjacje z Vattierem de Rideaux, potem do śledzenia Skellena i Bonharta…
A ja głupi, cieszyłem się wówczas, pewny, że przypadło mi w udziale zadanie dużo łatwiejsze i przyjemniejsze. I takie, z którym uporam się szybko, łatwo i przyjemnie…
*****
— Jeśli chłopi nie łgali — Stefan Skellen stanął w strzemionach — to jezioro musi być za tym wzgórzem, w kotlinie.
— Tam też trop wiedzie — potwierdził Boreas Mun.
— Czego tedy stoimy? — Rience potarł zmarznięte ucho. - Koniom ostrogę i jazda!
— Nie tak bystro — wstrzymał go Bonhart. - Rozdzielmy się. Otoczmy kotlinę. Nie wiemy, którym brzegiem jeziora pojechała. Jeśli wybierzemy zły kierunek, może się nagle okazać, że jezioro oddzieli nas od niej.
— Racja święta — przytaknął Boreas.
— Jeziora ściął lód.
— Może być za słaby dla koni. Bonhart ma rację, trzeba się rozdzielić.
Skellen szybko wydał rozkazy. Grupa prowadzona przez Bonharta, Rience'a i Olę Harsheima, licząca do kupy siedem koni, pocwałowała wschodnim brzegiem, szybko niknąc w czarnym lesie.
— Dobra — skomenderował Puszczyk. - Jedziemy, Silifant…
Od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Obrócił konia, trzepnął go nahajem, najechał na Joannę Selborne. Kenna cofnęła swego wierzchowca, a twarz miała jak z kamienia.
— To na nic, panie koroner — powiedziała chrapliwie. - Nie próbujcie nawet. My nie jedziemy z wami. My zawracamy. My tego dosyć mamy.
— My? — wrzasnął Dacre Silifant. - Kto, my? Co to, bunt?
Skellen pochylił się w siodle, splunął na zmarzłą ziemię. Za Kenną stanęli Andres Viemy i Til Echrade, jasnowłosy elf.
— Pani Selborne — powiedział przeciągle i zjadliwie Puszczyk. - Nie w tym rzecz, że marnuje pani pięknie zapowiadającą się karierę, że trwoni i wniwecz obraca pani swą życiową szansę. Rzecz w tym, że będzie pani oddana katu. Razem z tymi durniami, którzy pani posłuchali.
— Co ma wisieć, nie utonie — odrzekła filozoficznie Kenna. - A katem nas nie straszcie, panie koroner. Bo nie wiada, komu bliżej do rusztowania, wam czy nam.
— Tak sądzisz? — oczy Puszczyka błysnęły. - Takiego przekonania nabrałaś, chytrze gdzieś czyjeś myśli podsłuchawszy? Za mądrzejszą cię miałem. A tyś zwyczajnie głupia jest, kobieto. Ze mną zawsze się wygrywa, przeciw mnie zawsze się przegrywa! Zapamiętaj to. Choćbyś mnie już za pogrążonego miała, ja jeszcze zdołam posłać cię na szafot. Słyszycie, wy, wszyscy? Czerwonymi hakami każę odrywać wam mięso od kości!
— Raz matka rodziła, panie koroner — powiedział miękko Til Echrade. - Wyście wybrali waszą drogę, myśmy wybrali naszą. Obie drogi niepewne i ryzykowne. A nie wiadomo, co komu dola przeznaczyła.
— Nie będziecie nas — Kenna dumnie uniosła głowę — jak tych psów szczuć na dziewczynę, panie Skellen. I nie damy się na koniec jak psy ubić, jak Neratin Ceka. A, dość tego gadania. Zawracamy! Boreas! Jedź z nami.
— Nie — pokręcił głową tropiciel, ocierając czoło futrzaną czapką. - Bywajcie w zdrowiu, nie życzę wam źle. Ale zostaję. Służba. Przysięgałem.
— Komu? — zmarszczyła brwi Kenna. - Cesarzowi czy Puszczykowi? Czy czarownikowi gadającemu z puzderka?
— Ja jestem żołnierz. Służba.
— Zaczekajcie — zawołał Dufficey Kriel, wyjeżdżając zza pleców Dacre Silifanta. - Ja z wami. Ja też mam tego dość! Wczoraj w nocy wyśniłem moją własną śmierć. Ja nie chcę zdychać za tę parszywą i podejrzaną sprawę!
— Zdrajcy! — wrzasnął Dacre, czerwieniejąc jak czereśnia, zdawało się, czarna krew tryśnie mu z twarzy. - Przeniewiercy! Podłe sobaki!
— Zamknij gębę — Puszczyk wciąż patrzył na Kennę, a oczy miał równie paskudne jak ptak, od którego wziął przezwisko. - Oni drogę wybrali, słyszałeś przecież. Nie ma co krzyczeć ani śliny tracić. Ale spotkamy się jeszcze kiedyś. Obiecuję wam.
— Może nawet na jednym szafocie — powiedziała bez zjadliwości Kenna. - Bo was, Skellen, nie z jaśnie książętami przecie kaźnić będą, ale z nami, chamami. Aleście praw, nie ma co śliny tracić. Jedziem. Bywaj, Boreas. Bywajcie, panie Silifant.
Dacre splunął nad uszami konia.
*****
— I nadto, com tu rzekła — Joanna Selborne dumnie uniosła głowę, odgarnęła z czoła ciemny lok — nic do dodania nie mam, wielmożny trybunale.
Przewodniczący trybunału patrzył na nią z góry. Twarz miał nieodgadnioną. Oczy siwe. I dobre.
A, co mi tam, pomyślała Konna, spróbuję. Raz kozie śmierć, wóz albo przewóz. Nie będę gnić w cytadeli i czekać na śmierć. Puszczyk na wiatr nie gadał, on nawet zza grobu gotów się zemścić…
Co mi tam! Może nie zauważą. Wóz albo przewóz!
Przyłożyła dłoń do nosa, niby to ucierając. Spojrzała prosto w siwe oczy przewodniczącego trybunału.
— Straż! - powiedział przewodniczący trybunału. - Proszę odprowadzić świadka Joannę Selbome z powrotem do… Urwał, zakasłał. Pot nagle wystąpił mu na czoło.
— Do kancelarii — dokończył, mocno pociągając nosem. - Wypisać stosowne dokumenty. I zwolnić. Świadek Selborne nie jest już sądowi potrzebna.
Kenna ukradkiem otarta kroplę krwi, która wyciekła jej z nosa. Uśmiechnęła się uroczo i podziękowała delikatnym ukłonem.
*****
— Zdezerterowali? — powtórzył z niedowierzaniem Bonhart. - Następni zdezerterowali? I ot, tak sobie, odjechali? Skellen? Pozwoliłeś?
— Jeśli nas sypną… - zaczął Rience, ale Puszczyk przerwał mu natychmiast.
— Nie sypną, bo im samym głowy miłe! A zresztą, co mogłem zrobić? Gdy Rriel do nich dołączył, ze mną zostali tylko Bert i Mun, a ich było czworo…
— Czworo — powiedział złowrogo Bonhart — to wcale nie tak dużo. Niech tylko dognamy dziewczynę, ruszę za nimi. I nakarmię nimi wrony. W imię pewnych pryncypiów.
— Dognajmy ją wpierw — uciął Puszczyk, nahajką popędzając siwka. - Boreas! Pilnuj tropu!
Kotlinę wypełniał gęsty kożuch mgły, ale wiedzieli, że w dole jest jezioro, bo tutaj, w Mil Trachta, w każdej kotlinie było jezioro. To zaś, ku któremu wiódł ślad kopyt karej klaczy, niezawodnie było tym, którego szukali, tym, którego kazał im szukać Vilgefortz. Które dokładnie im opisał. I podał nazwę.
Tam Mira.
Jezioro było wąskie, nie szersze niż strzelenie z łuku, wtłoczone lekko zagiętym półksiężycem między wysokie, strome zbocza porośnięte czarnym świerkowiem, pięknie posypanym białym śnieżnym pudrem. Zbocza spowijała cisza, taka że aż dzwoniło w uszach. Zamilkły nawet wrony, których złowieszcze krakanie od kilkunastu dni towarzyszyło im na szlaku.
— To jest południowy kraniec — stwierdził Bonhart. - Jeśli czarownik nie pokpił sprawy i nie naputał, magiczna wieża jest na krańcu północnym. Pilnuj śladu, Boreas! Jeśli zmylimy trop, jezioro odgrodzi nas od niej!
— Trop jest wyraźny! — krzyknął z dołu Boreas Mun. - I świeży! Wiedzie ku jezioru!
— Jazda — Skellen opanował boczącego się na stromiznę siwka. - W dół!
Zjechali po pochyłości, ostrożnie, wstrzymując prychające konie. Przedarli się przez czarne, gołe, oblodzone krze, blokujące dostęp do brzegu.
Gniadosz Bonharta ostrożnie wkroczył na lód, z chrzęstem łamiąc sterczące ze szklistej tafli suche trzciny. Lód zatrzeszczał, spod kopyt konia rozbiegły się gwiaździście długie strzałki pęknięć.
— W tył! - Bonhart ściągnął wodze, zawrócił chrapiącego wierzchowca na brzeg. - Z koni! Lód jest cienki.
— Tylko przy brzegu, we trzcinie — ocenił Dacre Silifant, uderzając w lodową skorupę obcasem. - Ale nawet i tu ma z półtora cala. Utrzyma konie jak nic, bojać się nie ma…
Słowa zagłuszyły przekleństwo i rżenie. Siwek Skellena pośliznął się, przysiadł na zadzie, nogi rozjechały się pod nim. Skellen uderzył go ostrogami, zaklął znowu, tym razem klątwie zawtórował ostry chrup pękającego lodu. Siwek załomotał przednimi kopytami, tylne, uwięźnięte, targały się w matni, krusząc taflę i burząc tryskającą spod niej ciemną wodę. Puszczyk zeskoczył z siodła, szarpnął za wodze, ale pośliznął się i wywalił jak długi, cudem nie wpadając pod podkowy własnego konia. Dwaj Gemmerczycy, również już spieszeni, pomogli mu się podnieść, Ola Harsheim i Bert Brigden wywlekli rżącego siwka na brzeg.
— Z koni, chłopy — powtórzył Bonhart z oczami utkwić nymi w mgłę zalegającą jezioro. - Nie ma co ryzykować Dogonimy dziewkę na piechotę. Ona też zsiadła, też idzie pieszo.
— Prawda święta — potwierdził Boreas Mun, wskazując na jezioro. - Toć widać.
Tylko przy samym brzegu, pod nawisem gałęzi, lodowe skorupa była gładka i półprzejrzysta jak ciemne szkło butelki, widać było pod nią trzciny i zbrązowiałe wodorosty Dalej, na plosie, lód pokrywała cieniutka warstewka mokrego śniegu. A na niej, jak daleko pozwalała widzieć mgła, ciemniały ślady stóp.
— Mamy ją! - krzyknął zapalczywie Rience, zarzucając wodze na sęk. - Nie taka ona znowu chytra, jak wyglądało! Poszła po lodzie, środkiem jeziora. Gdyby wybrała któryś z brzegów, las, niełacno byłoby ścigać!
- Środkiem jeziora… — powtórzył Bonhart, sprawiając wrażenie zamyślonego. - Właśnie środkiem jeziora prowadzi najkrótsza i najprostsza droga do tej niby magicznej wieży, o której mówił Vilgefortz. Ona o tym wie. Mun? O ile nas wyprzedza?
Boreas Mun, który już był na jeziorze, uklęknął nad odciskiem buta, pochylił się nisko, przyjrzał.
— Godziny pół — ocenił. - Nie więcej. Ciepleje, a ślad nie rozmyty, każdy ćwiek w podeszwie widać.
— Jezioro — mruknął Bonhart, nadaremnie starając się przebić wzrokiem mgłę — ciągnie się ku północy ponad pięć mil. Tak mówił Vilgefortz. Jeśli dziewczyna ma pół godziny przewagi, to jest przed nami jakąś milę.
— Na śliskim lodzie? — pokręcił głową Mun. - I tego nie. Sześć, siedem staj, góra.