Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— A więc oko za oko, ząb za ząb? Krew za krew? A za tę krew, następna krew? Morze krwi? Chcesz świat we krwi utopić? Naiwna, skrzywdzona dziewczyno? Tak chcesz walczyć ze złem, wiedźminko?

— Tak. Właśnie tak! Bo ja wiem, czego Zło się lęka. Nie etyki twojej, Vysogoto, nie kazań, nie moralnych traktatów o poczciwym życiu. Zło bólu się lęka, kalectwa, cierpienia, śmierci wreszcie! Zranione Zło wyje z bólu jak pies! Tarza się na podłodze i kwiczy, patrząc, jak krew chlusta z żył i arterii, widząc sterczące z kikutów kości, widząc kiszki wypełzające z brzucha, czując, jak wraz z zimnem nadchodzi śmierć. Wtedy i tylko wtedy Złu włosy dęba stają na łbie i wrzeszczy wtedy Zło: "Litości! Żałuję za grzechy! Dobre już będę i poczciwe, przysięgam! Tylko ratujcie, zatamujcie krew, nie dajcie podle sczeznąć!"

— Tak, pustelniku. W taki sposób zwalcza się Zło! Jeśli Zło chce wyrządzić ci krzywdę, zadać ci ból — uprzedź je, najlepiej wtedy, gdy Zło się nie spodziewa. Jeśli zaś nie zdołałeś Zła uprzedzić, jeśli zostałeś przez Zło skrzywdzony, to odpłać mu! Dopadnij, najlepiej wtedy, gdy już zapomniało, gdy czuje się bezpieczne. Odpłać mu w dwójnasób. W trójnasób. Oko za oko? Nie! Oboje oczu za oko! Ząb za ząb? Nie! Wszystkie zęby za ząb! Odpłać Złu! Spraw, by wyło z bólu, by od tego wycia pękły mu gałki oczne. I wtedy, popatrzywszy na podłogę, możesz śmiało i pewnie powiedzieć: to, co tutaj leży, już nie skrzywdzi nikogo, nikomu nie zagrozi. Bo jak może komuś zagrozić, nie mając oczu? Nie mając obu rąk? Jak może skrzywdzić, gdy jego flaki włóczą się po piachu, a jucha w ten piach wsiąka?

— A ty — powiedział wolno pustelnik — stoisz z zakrwawionym mieczem w dłoni, patrzysz na krew wsiąkającą w piach. I masz czelność myśleć, że oto został rozwiązany ten odwieczny dylemat, osiągnięte zostało marzenie filozofów. Myślisz, że natura Zła została odmieniona?

— A tak — powiedziała buńczucznie. - Bo to, co leży na ziemi i broczy, to już nie jest Zło. Może to jeszcze nie Dobro, ale Zło nie jest to już z pewnością!

— Mówią — powiedział wolno Vysogota — że przyroda nie znosi próżni. To, co leży na ziemi, co broczy, co padło od twego miecza, już nie jest Złem. Co nim tedy jest? Czy zastanawiałaś się kiedyś nad tym?

— Nie. Jestem wiedźminką. Gdy mnie uczono, poprzysięgłam sobie, że będę występować przeciw Złu. Zawsze. I bez zastanowienia…

— Bo gdy się zacznie zastanawiać — dodała głucho — zabijanie przestaje mieć sens. Zemsta przestaje mieć sens. A do tego nie wolno dopuścić.

Pokręcił głową, ale gestem powstrzymała go przed argumentowaniem.

— Czas, bym dokończyła moją opowieść, Vysogoto. Opowiadałam ci przez ponad trzydzieści nocy, od Ekwinokcjum do Saovine. A przecież nie opowiedziałam ci wszystkiego. Zanim odjadę, musisz się dowiedzieć, co wydarzyło się w dzień Ekwinokcjum w wiosce, która nazywała się Goworożec.

*****

Jęknęła, gdy ściągał ją z siodła. Biodro, w które ją wczoraj kopnął, bolało.

Szarpnął za łańcuch przy obroży, pociągnął ją w stronę jasnego budynku.

W drzwiach budynku stało kilku uzbrojonych mężczyzn. I jedna wysoka kobieta.

— Bonhart — powiedział jeden z mężczyzn, szczupły brunet o chudej twarzy, trzymający w ręku okutą mosiądzem nahajkę. - Trzeba ci przyznać, potrafisz zaskakiwać.

— Witaj, Skellen.

Nazwany Skellenem czas jakiś patrzył jej prosto w oczy. Zadrżała pod tym spojrzeniem.

— Jak więc? — zwrócił się znów do Bonharta. - Będziesz wyjaśniał od razu czy może po trochu?

— Nie lubię wyjaśniać na majdanie, bo muchy do gęby wpadają. Do izby można wejść?

— Zapraszam.

Bonhart szarpnął za łańcuch obroży.

W izbie czekał jeszcze jeden mężczyzna, rozczochrany i blady, chyba kucharz, bo zajęty czyszczeniem ubrania ze śladów mąki i śmietany. Na widok Ciri oczy mu zabłysły. Podszedł.

To nie był kucharz.

Poznała go od razu, pamiętała te paskudne oczy i piętno na gębie. To był ten, który wraz z Wiewiórkami ścigał ją na Thanedd, to jemu uciekła, wyskakując przez okno, a on kazał elfom skakać za nią. Jak ten elf go nazwał? Rens?

— Proszę, proszę! - powiedział zjadliwie, mocno i boleśnie tkając ją palcem w pierś. - Panna Ciri! Nie widzieliśmy się od Thanedd. Długo, długo panienki szukałem. Aż wreszcie znalazłem!

— Nie wiem, mosterdzieju, kim jesteście — powiedział zimno Bonhart. - Ale to, co jakoby znaleźliście, jest akurat moje, tedy trzymajcie łapy z daleka, jeśli cenicie swe paluszki.

— Nazywam się Rience — oczy czarodzieja błysnęły nieładnie. - Raczcie to łaskawie zapamiętać, panie łowco nagród. A kim jestem, to się wnet okaże. Wnet się też okaże, do kogo ta panna będzie należeć. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Na razie chcę jej tylko przekazać pozdrowienia i złożyć pewne przyrzeczenie. Nie macie nic przeciw temu, tuszę?

— Wolno wam tuszyć.

Rience zbliżył się do Ciri, z bliska spojrzał jej w oczy.

— Twoja opiekunka, wiedźma Yennefer — wycedził zjadliwie — naraziła mi się kiedyś. Gdy zatem wpadła w moje ręce, ja, Rience, nauczyłem ją bólu. Tymi rękoma, tymi palcami. I złożyłem jej obietnicę, że gdy ty wpadniesz mi w ręce, królewno, to ciebie też nauczę bólu. Tymi rękoma, tymi palcami…

— Ryzykownie — powiedział cicho Bonhart. - To duże ryzyko, panie Rience, czy jak tam panu, drażnić moją dziewczynkę i grozić jej. Ona mściwa jest, gotowa wam to zapamiętać. Trzymajcie, powtarzam, z daleka od niej wasze ręce, palce i wszelkie inne części ciała.

— Dosyć — uciął Skellen, nie spuszczając z Ciri ciekawego wzroku. - Przestań, Bonhart. Ty, Rience, też się temperuj. Okazałem ci łaskę, ale mogę się rozmyślić i znowu cię każę przywiązać do stołowych nóg. Siadajcie obaj. Pogadajmy jak ludzie kulturalni. We trzech, we trzy pary oczu. Bo jest, jak mi się zdaje, o czym pogadać. A przedmiot rozmów damy chwilowo pod straż. Panie Silifant!

— Tylko dobrze mi jej pilnować — Bonhart wręczył Silifantowi koniec łańcucha. - Jak oka w głowie.

*****

Kenna trzymała się na uboczu. Owszem, chciała przyjrzeć się dziewce, o której tak głośno było ostatnio, ale czuła dziwną odrazę do wpychania się w tłumek otaczający Harsheima i Silifanta, którzy prowadzili zagadkowego jeńca pod słup na majdanie.

Wszyscy tłoczyli się, przepychali, przyglądali. Próbowali nawet pomacać, pchnąć, szarpnąć. Dziewczyna stąpała sztywno, utykała lekko, ale głowę trzymała wysoko. Bił ją, pomyślała Kenna. Ale jej nie złamał.

— Znaczy, to jest ta Falka…

— Dziewuszka ledwo dorosła!

— Dziewuszka, tfu! Rezunka!

— Sześciu chłopów pono zasiekła, bestia, na arenie w Claremont…

— A ilu podobnież wcześniej… Diablica…

— Wilczyca!

— A klacz, jaka klacz, patrzcie. Cudnej krwie koń… A tu, przy Bonharta tybince, jaki miecz… Ha… Cudo!

— Zostawić! - warknął Dacre Silifant. - Nie tykać! Gdzie z łapami do cudzych rzeczy? Dziewczyny też nie ruszać, nie macać, nie czynić wstrętów ni insultów! Okazać nieco kompasji. Nie wiada, czyli nie będziem jej przed świtem musieli kaźnić. Niechże choć do tego czasu zazna spokoju.

— Jeśli dziewka ma iść na śmierć — wyszczerzył zęby Cyprian Fripp Młodszy — to może by tak jej ostatek życia osłodzić i wygodzie jej dobrze? Wziąć na sianko i przechędożyć?

— No! — zarechotał Kabemik Turent — Można by! Spytajmy Puszczyka, czy wolno…

— Ja wam mówię, że nie wolno! — uciął Dacre. - Wam jedno aby po łbach biega, jebaki wy zatracone! Powiedziałem, dziewczynę w spokoju zostawić. Andres, Stigward, stańcie tu przy niej. Z oka nie spuszczać, na krok się nie oddalać. A tych, gdy który się zbliży, batem!

— O wa! — rzekł Fripp. - Nie, to nie, nam zajedno. Chodźwa, chłopy, pod bróg, do tutejszych, oni tam barana i parsiuka pieką na ucztę. Przecie dziś Równonoc, święto. Póki panowie radzą, my możem poświętować.

— Chodźmy! Wyciąg, Dede, jaki gąsiorek z sepetów. Wypijemy! Można, panie Silifant? Panie Harsheim? Święto dziś, a i tak na noc nigdzie nie pojedziem.

— A to pomysły paradne! — zmarszczył się Silifant. - Biesiady i wypitki im w głowie! A kto tu zostanie, by pomagać dziewki strzec i na zawołanie pana Stefana być?

— Ja zostanę — powiedział Neratin Ceka.

— I ja — powiedziała Kenna.

Dacre Silifant popatrzył na nich uważnie. Wreszcie przyzwalająco machnął ręką. Fripp i kompania podziękowali nieskładnym rykiem.

— Ale uważać mi tam, na tym świętowaniu! — ostrzegł Ola Harsheim. - Do dziewek się nie brać, by którego chłopi widłami w słabiznę nie zmacali!

— O wa! Idziesz z nami, Chloe? A ty, Kenna? Nie namyślisz się?

— Nie. Zostaję.

*****

— Zostawili mnie pod słupem, na łańcuchu, ze związanymi rękami. Pilnowało mnie dwóch. A dwoje stojących opodal bez przerwy zerkało, obserwowało. Wysoka i niebrzydka kobieta. I mężczyzna o takiej jakiejś kobiecej aparycji i ruchach. Dziwny taki.

Kot siedzący na środku izby ziewnął szeroko, znudzony, bo zamęczona mysz przestała być zabawna. Vysogota milczał.

— Bonhart, Rience i ten Skellen-Puszczyk wciąż radzili w świetlicy. Nie wiedziałam, nad czym. Spodziewać się mogłam najgorszego, ale byłam zrezygnowana. Jeszcze jedna arena? Czy zwyczajnie mnie zamordują? A niech tam, myślałam, niech to się wreszcie skończy.

Vysogota milczał.

*****

Bonhart westchnął.

— Nie patrz wilkiem, Skellen — powtórzył. - Chciałem zwyczajnie zarobić. Mnie, uważasz, na emeryturę pora, na werandzie siedzieć, na gołębie popatrywać. Dawałeś mi za Szczurzycę sto florenów, koniecznie chciałeś martwą. Zastanowiło mnie to. Ile też ta panna może być naprawdę warta, pomyślałem. I wykombinowałem, że gdy się ją zabije lub odda, z pewnością mniej będzie warta, niż gdyby się ją zatrzymało. Stara zasada ekonomii i handlu. Towar taki jak ona stale przyrasta w wartości. Można się potargować…

Puszczyk zmarszczył nos, jakby w okolicy coś zaśmierdziało.

— Szczery jesteś, Bonhart, do bólu. Ale przejdź do rzeczy. Do wyjaśnień. Uciekasz z dziewczyną przez całe Ebbing, a naraz zjawiasz się i tłumaczysz zasadami ekonomii. Wyjaśnij, co zaszło.

73
{"b":"87930","o":1}