Wiosła wznosiły się i opadały miarowo, łódź szparko sunęła po Kanale. Minęli właśnie maleńki, ale wielce gustowny pałacyk Kultury i Sztuki.
— Płyniemy do Ensenady?
— Tak, hrabio — potwierdził ambasador. - Minister spraw zagranicznych dobitnie zaznaczył, że pragnie widzieć się z wami natychmiast po przybyciu, dlatego wiozę was wprost do Ensenady. Wieczorem zaś przyślę do pałacu łódź, albowiem chciałbym gościć was na wieczerzy…
— Ekscelencja raczy wybaczyć — przerwał Dijkstra — ale obowiązki nie pozwolą mi skorzystać. Spraw do załatwienia mam mnóstwo, a czasu mało, przychodzi gospodarować nim kosztem przyjemności. Powieczerzamy kiedy indziej. W szczęśliwszych, spokojniejszych czasach.
Ambasador ukłonił się i ukradkiem odetchnął z ulgą.
*****
Do Ensenady, oczywista, dostał się tylnym wejściem. Z czego był bardzo rad. Do głównego wejścia zimowej monarszej rezydencji, pod wspaniały, wsparty na smukłych kolumnach fronton, wiodły wprost od Wielkiego Kanału imponujące, ale cholernie długie schody z białego marmuru. Schody prowadzące do jednego z licznych tylnych wejść były nieporównanie mniej efektowne, ale też i łatwiejsze do przebycia. Mimo tego Dijkstra, idąc, zagryzał wargi i klął pod nosem cicho, tak by nie słyszeli eskortujący go gwardziści, lokaje i majordomus.
Wewnątrz pałacu czekały dalsze schody i dalsza wspinaczka. Dijkstra znowu zaklął półgłosem. Zapewne to wilgoć, zimno i niewygodna pozycja w łodzi sprawiły, że noga w zgruchotanej i magicznie wyleczonej kostce zaczęła przypominać się tępym, złośliwym bólem. I złym wspomnieniem. Dijkstra zgrzytnął zębami. Wiedział, że winnemu jego cierpienia wiedźminowi również połamano kości. Żywił głęboką nadzieję, że wiedźmina też w nich rwie i życzył mu w duchu, by rwało jak najdłużej i jak najdotkliwiej.
Na zewnątrz zapadł już zmrok, korytarze Ensenady były ciemne. Drogę, którą Dijkstra szedł za milczącym majordomem, oświetlał jednak rzadki szpaler lokajów ze świecznikami. A przed drzwiami komnaty, do której wiódł go majordomus, stali gwardziści z halabardami, wyprężeni i sztywni tak, jakby zapasowe halabardy mieli wetkane w tyłki. Lokaje ze świecami stali tu gęściej, jasność aż oczy kłuła. Dijkstra dziwił się nieco pompie, z jaką go witano.
Wszedł do komnaty i momentalnie przestał się dziwić. Skłonił się głęboko.
— Witaj nam, Dijkstra — powiedział Esterad Thyssen, król Koviru, Poviss, Naroku, Velhadu i Talgaru. - Nie stój przy drzwiach, pozwól tu, bliżej. Etykieta na bok, to nieoficjalna audiencja.
— Najjaśniejsza Pani.
Małżonka Esterada, królowa Zuleyka, lekko roztargnionym skinieniem głowy odpowiedziała na pełen czci ukłon Dijkstry, ani na moment nie przerywając szydełkowania.
Oprócz królewskiej pary w ogromnej komnacie nie było żywej duszy.
— Właśnie tak — Esterad zauważył spojrzenie. - Pogadamy w czworo, przepraszam, w sześcioro oczu. Coś mi się bowiem zdaje, że tak będzie lepiej.
Dijkstra zasiadł na wskazanym karle, na wprost Esterada. Król miał na ramionach karmazynowy, obszyty gronostajami płaszcz, na głowie zaś pasujące do płaszcza aksamitne chapeau. Jak wszyscy mężczyźni z klanu Thyssenidów, był wysoki, potężnie zbudowany i zbójecko przystojny. Wyglądał zawsze krzepko i zdrowo, niby marynarz, który dopiero co wrócił z morza — wręcz czuło się od niego morską wodę i zimny słony wiatr. Jak u wszystkich Thyssenidów, dokładny wiek króla trudny był do określenia. Patrząc na włosy, cerę i dłonie — miejsca najdobitniej mówiące o wieku — Esteradowi można było dać czterdzieści pięć lat. Dijkstra wiedział, że król miał pięćdziesiąt sześć.
— Zuleyka — król pochylił się ku żonie. - Spójrz na niego. Gdybyś nie wiedziała, że to szpieg, dałabyś wiarę?
Królowa Zuleyka była niewysoka, raczej tęgawa i sympatycznie nieładna. Ubierała się na sposób dość typowy dla kobiet o jej urodzie, polegający na takim dobieraniu elementów przyodziewy, by nikomu nie pozwolić odgadnąć, że nie jest się własną babką. Efekt ten Zuleyka osiągała nosząc suknie luźne, nijakie w kroju i utrzymane w szaroburej tonacji. Na głowę zakładała odziedziczony po antenatkach czepek. Nie stosowała żadnego makijażu i nie nosiła żadnej biżuterii.
— Dobra Księga — przemówiła cichym i milutkim głosikiem — uczy nas, byśmy zachowywali powściągliwość w osądzaniu bliźnich. Bo i nas kiedyś osądzą. I oby nie na podstawie wyglądu.
Esterad Thyssen obdarzył żonę ciepłym spojrzeniem. Powszechnie wiadomym było, że kochał ją bezgranicznie, miłością, która przez dwadzieścia dziewięć lat małżeństwa nie przygasła ni na jotę, przeciwnie, płonęła coraz jaśniej i goręcej. Esterad, jak twierdzono, nigdy nie zdradził Zuleyki. Dijkstra nie bardzo wierzył w coś tak nieprawdopodobnego, ale sam trzykrotnie próbował podstawiać — wręcz podkładać — królowi efektowne agentki, kandydatki na faworyty, wspaniałe źródła informacji. Nic z tego nie wyszło.
— Nie lubię owijać w bawełnę — powiedział król — dlatego z punktu zdradzę ci, Dijkstra, czemu zdecydowałem się osobiście z tobą porozmawiać. Przyczyn jest kilka. Po pierwsze, ja wiem, że ty nie cofasz się przed przekupstwem. W zasadzie pewien jestem moich urzędników, ale po co wystawiać ich na ciężkie próby, wodzić na pokuszenie? Jaką łapówkę miałeś zamiar zaproponować ministrowi spraw zagranicznych?
— Tysiąc novigradzkich koron — odparł bez zmrużenia oka szpieg. - Gdyby się targował, dojechałbym do tysiąca pięciuset.
— I za to cię lubię — powiedział po chwili milczenia Esterad Thyssen. - Straszny z ciebie skurwysyn. Przypominasz mi moją młodość. Patrzę na ciebie i widzę siebie w tym wieku.
Dijkstra podziękował ukłonem. Był od króla młodszy tylko o osiem lat. Był przekonany, że Esterad dokładnie to wie.
— Straszny z ciebie skurwysyn — powtórzył król, poważniejąc. - Ale porządny i przyzwoity skurwysyn. A to rzadkość w tych parszywych czasach.
Dijkstra ukłonił się ponownie.
— Widzisz — ciągnął Esterad — w każdym państwie spotkać można ludzi, którzy są ślepymi fanatykami idei społecznego ładu. Oddani tej idei, gotowi są dla niej na wszystko. Na zbrodnię również, albowiem cel uświęca według nich środki i zmienia znaczenie pojęć. Oni nie mordują, oni ratują porządek. Oni nie torturują, nie szantażują: oni zabezpieczają rację stanu i walczą o ład. Życie jednostki, jeśli jednostka narusza dogmat ustalonego porządku, nie jest dla takich ludzi warte grosza i wzruszenia ramion. Tego, że społeczeństwo, któremu służą, składa się z właśnie z jednostek, ludzie tacy nie przyjmują do wiadomości. Tacy ludzie dysponują tak zwanym szerokim spojrzeniem… a spojrzenie takie to najpewniejszy sposób, by nie dostrzegać innych ludzi.
— Nicodemus de Boot — nie wytrzymał Dijkstra.
— Blisko, ale niecelnie — król Koviru wyszczerzył alabastrowo białe zęby. - To był Vysogota z Corvo. Mniej znany, ale też dobry etyk i filozof. Poczytaj, polecam. Może została u was jeszcze jakaś jego książka, może nie wszystkie spaliliście? No, ale do rzeczy, do rzeczy. Ty, Dijkstra, też bez skrupułów posługujesz się intrygą, przekupstwem, szantażem i torturami. Okiem nie mrugniesz, skazując kogoś na śmierć lub każąc skrytobójczo zamordować. To, że wszystko robisz dla królestwa, któremu wiernie służysz, nie usprawiedliwia cię i nie czyni w moich oczach sympatyczniejszym. Bynajmniej. Wiedz o tym.
Szpieg kiwnął głową na znak, że wie.
— Ty jednak — ciągnął Esterad — jesteś, jak się rzekło, skurwysynem prawego charakteru. I dlatego cię lubię i szanuję, dlatego udzieliłem ci prywatnej audiencji. Bo ty, Dijkstra, mając miliony okazji, nigdy w życiu nie zrobiłeś niczego dla prywaty i nie ukradłeś nawet szeląga z państwowej kasy. Nawet pół szeląga. Zuleyka, spójrz! Zarumienił się, czy mi się zdaje?
Królowa uniosła głowę znad robótki.
— Po modestii ich poznacie prawość ich — zacytowała ustęp z Dobrej Księgi, choć musiała widzieć, że na twarzy szpiega nie zagościł nawet ślad rumieńca.
— Dobra — rzekł Esterad. - Do rzeczy. Czas przejść do spraw państwowych. On, Zuleyko, przepłynął morze kierowany patriotycznym obowiązkiem. Redania, jego ojczyzna, jest zagrożona. Po tragicznej śmierci króla Vizimira panuje tam chaos. Redania rządzi banda arystokratycznych idiotów, nazywająca się Radą Regencyjną. Banda ta, moja Zuleyko, nie uczyni dla Redanii nic. W obliczu zagrożenia ucieknie albo zacznie po psiemu łasić się do obszytych perłami ciżm nilfgaardzkiego cesarza. Banda ta pogardza Dijkstrą, bo to szpieg, morderca, parweniusz i cham. Ale to Dijkstra przepłynął morze, by ratować Redanię. Demonstrując, komu naprawdę na Redanii zależy.
Esterad Thyssen zamilkł, sapnął, zmęczony przemową, poprawił karmazynowo — gronostajowe chapeau, które lekko osunęło mu się na nos.
— No, Dijkstra — podjął. - Co dolega twojemu królestwu? Oprócz braku pieniędzy, ma się rozumieć?
— Oprócz braku pieniędzy — twarz szpiega była jak z kamienia — to dziękuję, wszyscy zdrowi.
— Aha — król kiwnął głową, chapeau znowu osunęło mu się na nos i znowu trzeba było je poprawiać. - Aha. Pojmuję.
— Pojmuję — ciągnął. - I przyklaskuję idei. Gdy ma się pieniądze, można sobie kupić lekarstwo na każdą inną dolegliwość. Sęk w tym, by pieniądze mieć. Wy nie macie. Gdybyście mieli, to by cię tu nie było. Czy rozumuję prawidłowo?
— Bez zarzutu.
— A ileż to wam trzeba, ciekawość?
— Niewiele. Milion bizantów.
— Niewiele? — Esterad Thyssen przesadnym gestem chwycił się oburącz za chapeau. - To ma być niewiele? Aj, aj!
— Dla waszej królewskiej mości — bąknął szpieg — taka suma to wszakże drobiazg…
— Drobiazg? — król puścił chapeau i wzniósł dłonie ku plafonowi. - Aj, aj! Milion bizantów to drobiazg, słyszysz, Zuleyka, co on mówi? A czy ty wiesz, Dijkstra, że mieć milion i nie mieć miliona, to razem dwa miliony? Ja rozumiem, ja pojmuję, że ty i Filippa Eilhart gwałtownie i gorączkowo poszukujecie koncepcji na obronę przed Nilfgaardem, ale co wy chcecie: cały Nilfgaard kupić, czy jak?
Dijkstrą nie odpowiedział. Zuleyka szydełkowała zawzięcie. Esterad przez chwilę udawał, że podziwia gołe nimfy na plafonie.