Do Pont Vanis, o którym mniemano, że to mały gródek z drewnianym ostrokołem, udali się redańscy posłowie. Gdy wrócili, zakomunikowali Ryżemu zaskakujące wieści.
Pont Vanis nie jest gródkiem. Jest ogromnym miastem, letnią stolicą królestwa Koviru, którego władca, król Gedoyius, śle niniejszym królowi Radowidowi odpowiedź następującą:
Królestwo Koviru nie jest niczyim wasalem. Pretensje i roszczenia Tretogoru są bezzasadne i opierają się na martwej literze prawa, które nigdy nie miało mocy. Królowie z Tretogoru nigdy nie byli suwerenami władców Koviru, bo władcy Koviru — co łatwo sprawdzić w annałach — nigdy nie płacili Tretogorowi trybutu, nigdy nie pełnili wojennych służebności, a co najważniejsze — nigdy nie byli zapraszani na uroczystości świąt państwowych. Ani żadnych innych.
Gedovius, król Koviru — przekazali posłowie — żałuje, ale nie może uznać króla Radowida za seniora i suzerena, ani tym bardziej płacić mu dziesięcin. Nie może też tego uczynić nikt z kovirskich wasali ani arierwasali, podlegających wyłącznie pod kovirski seniorat.
Jednym słowem: niechże Tretogor pilnuje swego nosa i nie wtyka go w sprawy Koviru, niezawisłego królestwa.
W Ryżym wezbrał zimny gniew. Niezawisłe królestwo? Zagranica? Dobrze. Postąpimy z Kovirem jak z domeną cudzoziemską.
Redania i poduszczone przez Ryżego Kaedwen i Temeria zastosowały wobec Koviru retorsyjne cła i bezwzględne prawo składu. Kupiec z Koviru, ciągnący na południe, musiał, chciał czy nie chciał, cały swój towar wystawić na sprzedaż w którymś z redańskich miast i sprzedać go — lub zawrócić. Ten sam przymus spotykał kupca z dalekiego Południa, zmierzającego do Koviru.
Od towarów, które Kovir transportował morzem, nie zawijając do redańskich czy temerskich portów, Redania zażądała zbójeckich ceł. Statki kovirskie, rzecz jasna, płacić nie chciały — płaciły tylko te, którym nie udało się uciec. W rozpoczętej na morzu zabawie w kotka i myszkę rychło doszło do incydentu. Patrolowiec redański próbował aresztować kovirskiego kupca, zjawiły się dwie kovirskie fregaty, patrolowiec spłonął. Były ofiary.
Miarka się przebrała. Radowid Ryży postanowił nauczyć moresu nieposłusznego wasala. Czterotysięczna armia Redanii sforsowała rzekę Braa, a ekspedycyjny korpus z Kaedwen wkroczył do Caingom.
Po tygodniu dwa tysiące ocalałych Redańczyków forsowało Braa w drugą stronę, a nędzne niedobitki kaedweńskiego korpusu wlokły się do domu przełęczami Gór Pustulskich. Wyjawił się kolejny cel, któremu posłużyło złoto pomocnych gór. Stałą armię Koviru stanowiło dwadzieścia pięć tysięcy zaprawionych w bojach — i rozbojach — zawodowców, ściągniętych z najdalszych zakątków świata kondotierów, bezgranicznie wiernych kovirskiej koronie za niebywale szczodry żołd i zagwarantowaną kontraktem emeryturę. Gotowych na każdy hazard dla niebywale szczodrej premii, wypłacanej za każdą wygraną bitwę. Tych bogatych żołnierzy wiedli zaś do boju doświadczeni, zdolni — i obecnie bardzo bogaci — dowódcy, których Ryży i król Benda z Kaedwen znali świetnie — byli to ci sami, którzy wcale nie tak dawno służyli w ich własnych armiach, ale niespodziewanie przeszli w stan spoczynku i wyjechali za granicę.
Ryży nie był głupcem i umiał uczyć się na błędach. Uśmierzyl buńczucznych generałów domagających się krucjaty, nie dał ucha kupcom żądającym głodowej blokady, ugłaskał Bendę z Kaedwen, żądnego krwi i zemsty za zagładę swej elitarnej jednostki. Ryży zainicjował rokowania. Nie powstrzymało go nawet upokorzenie, gorzka pigułka, którą przyszło przełknąć — Kovir godził się na rozmowy, ale u siebie, w Lan Exeter. Koza musiała przyjść do woza.
Płynęli wówczas do Lan Exeter jak petenci, pomyślał Dijkstra, otulając się płaszczem. Jak uniżeni suplikanci. Zupełnie jak ja dzisiaj.
Redańska eskadra wpłynęła do Zatoki Praksedy i skierowała się ku kovirskiemu wybrzeżu. Z pokładu flagowego okrętu «Alata» Radowid Ryży, Benda z Kaedwen i towarzyszący im w roli mediatora hierarcha Novigradu ze zdumieniem przyglądali się wybiegającym w morze falochronom, nad którymi wznosiły się mury i krępe basteje fortecy strzegącej dostępu do miasta Pont Vanis. A płynąc od Pont Vanis na pomoc, w stronę ujścia rzeki Tango królowie widzieli porty przy portach, stocznie obok stoczni, przystanie obok przystani. Widzieli las masztów i kłującą oczy biel żagli. Kovir, jak się okazywało, miał już gotowe remedium na blokady, retorsje i wojny celne. Kovir był ewidentnie gotów do panowania nad morzami.
"Alata" wpłynęła w szerokie ujście Tango i rzuciła kotwicę w kamiennych szczękach awanportów. Ale królów, ku ich zdziwieniu, czekała jeszcze jedna podróż wodą. Miasto Lan Exeter nie miało ulic, lecz kanały. W tym będący główną arterią i osią metropolii Wielki Kanał, wiodący od portu wprost do monarszej rezydencji. Królowie przesiedli się na galery, udekorowane szkarłatno-ztotymi girlandami i herbem, na którym Ryży i Benda ze zdumieniem rozpoznawali redańskiego orła i kaedweńskiego jednorożca.
Płynąc Wielkim Kanałem, królowie i ich świta rozglądali się i zachowywali milczenie. Właściwie należałoby powiedzieć, że ich zatkało. Mylili się, sądząc, że wiedzą, co to jest bogactwo i przepych, że nie można ich zaskoczyć przejawami dostatku i żadną demonstracją luksusu.
Płynęli Wielkim Kanałem, mijając imponujący gmach Admiralicji i siedzibę Gildii Kupieckiej. Płynęli wzdłuż promenad, wypełnionych kolorowym i dostatnio odzianym tłumem. Płynęli w szpalerze wspaniałych magnackich pałacyków i kupieckich kamieniczek, odbijających się w wodzie Kanału tęczą przepysznie zdobionych, acz niebywale wąskich ścian frontowych. W Lan Exeter płaciło się bowiem podatek od frontu domu — im front szerszy, tym podatek progresywnie wyższy.
Na dotykających Kanału schodach pałacu Ensenada, monarszej rezydencji zimowej, jedynego budynku o szerokim froncie, oczekiwał już komitet powitalny i królewska para: Gedovius, władca Koviru i jego małżonka. Gemma.
Para przywitała przybyłych dwornie, grzecznie… i nietypowo. Drogi stryjaszku, zwrócił się Gedovius do Radowida. Kochany dziadku, uśmiechnęła się do Bendy Gemma. Gedovius był wszakże Trojdenidą. Gemma zaś, jak się okazało, wiodła swój ród od zbiegłej z Kaedwen buntowniczej Aideen, w żyłach której płynęła krew królów z Ard Carraigh.
Udowodnione pokrewieństwo poprawiło nastroje i wzbudziło sympatię, ale w rokowaniach nie pomogło. W zasadzie to, co nastąpiło, to nie były żadne rokowania. «Dzieci» powiedziały krótko, czego żądają. «Dziadkowie» wysłuchali. I podpisali dokument, przez potomnych nazwany Pierwszym Traktatem Exeterskim. Dla odróżnienia od zawartych później. Pierwszy Traktat nosi też nazwę zgodną z pierwszymi słowami jego preambuły: Mare Liberum Apertum.
Morze jest wolne i otwarte. Handel jest wolny. Zysk jest święty. Kochaj handel i zysk bliźniego jak swój własny. Utrudnianie komuś handlowania i osiągania zysku jest łamaniem praw natury. A Kovir nie jest niczyim wasalem. Jest niezawisłym, samorządnym — i neutralnym królestwem.
Nie wyglądało, by Gedovius i Gemma zechcieli — dla samej choćby grzeczności — uczynić choć jedno, choćby najmniejsze ustępstwo, coś, co uratowałoby honor Radowida i Bendy. Ale jednak zrobili to. Zgodzili się, aby Radowid Ryży — dożywotnio — używał w oficjalnych dokumentach tytułu króla Koviru i Poviss, a Benda — dożywotnio — tytułu króla Caingom i Malleore.
Oczywista, z zastrzeżeniem de non preiudicando.
Gedoyius i Gemma panowali przez dwadzieścia pięć lat na ich synu, Gerardzie, skończyła się królewska gałąź Trojdenidów. Na tron kovirski wstąpił Esterii Thyssen. Założyciel domu Thyssenidów.
W niedługim czasie związani więzami krwi ze wszystkimi pozostałymi dynastiami świata królowie Koviru niezłomnie przestrzegali Traktatów Exeterskich. Nigdy nie mieszali się do spraw sąsiadów. Nigdy nie podnosili spraw obcej sukcesji — choć nieraz zawirowania dziejowe sprawiały, że król czy królewicz kovirski miał wszelkie podstawy uważać się za prawnego sukcesora tronu Redanii, Aedirn, Kaedwen, Cidaris lub nawet Verden czy Rivii.
Nigdy potężny Kovir nie próbował aneksji terytorialnych ani podbojów, nie wysyłał uzbrojonych w katapulty i balisty kanonierek na cudze wody terytorialne. Nigdy nie uzurpował sobie przywileju "rządu nad falami". Kovirowi wystarczało Mare Liberum Apertum, morze wolne i otwarte dla handlu. Kovir wyznawał świętość handlu i zysku.
I absolutną, niezachwianą neutralność.
Dijkstra postawił bobrowy kołnierz płaszcza, chroniąc kark przed wiatrem i siekącymi kropelkami deszczu. Rozejrzał się, wyrwany z rozmyślań. Woda w Wielkim Kanale wydawała się czarna. W ślągwie i mgle nawet będący chlubą Lan Exeter budynek Admiralicji wyglądał jak koszary. Nawet kupieckie kamieniczki straciły swój zwykły przepych — a ich wąskie fronty wydawały się węższe niż normalnie. A może i są, cholera, węższe, pomyślał Dijkstra, jeśli król Esterad podwyższył podatek, chytrusy kamienicznicy mogli zwęzić domy.
— Dawno u was taka zadżumiona pogoda, ekscelencjo? — spytał, aby spytać, aby przerwać denerwującą ciszę.
— Od połowy września, hrabio — odrzekł ambasador. - Od pełni. Zanosi się na wczesną zimę. W Talgarze spadły już śniegi.
— Myślałem — powiedział Dijkstra — że w Talgarze śniegi nie topnieją nigdy.
Ambasador spojrzał na niego, jakby upewniając się, że to był żart, a nie ignorancja.
— W Talgarze — sam popisał się dowcipem — zima zaczyna się we wrześniu, a kończy w maju. Pozostałe pory roku to wiosna i jesień. Jest także lato… zazwyczaj wypada w pierwszy wtorek po sierpniowym nowiu. I trwa aż do środy rano.
Dijkstra nie zaśmiał się.
— Ale nawet tam — spochmurniał ambasador — śnieg w końcu października jest ewenementem.
Ambasador, jak większość redańskiej arystokracji, nie znosił Dijkstry. Konieczność goszczenia i podejmowania arcyszpiega uważał za osobisty despekt, a fakt, że Rada Regencyjna zleciła negocjacje z Kovirem Dijkstrze, a nie jemu, za śmiertelną obelgę. Mierziło go, że on, de Ruyter z tej najsławniejszej gałęzi rodu de Ruyterów, grafów od dziewięciu pokoleń, musi tytułować hrabią tego chama i parweniusza. Ale jako wytrawny dyplomata mistrzowsko krył się z resentymentem.