Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— To ten krasnolud?

— Tak. Nazywa się Golan Drozdeck. Jest, jak mówiłam…

— Tutejszym sztygarem. Mówiłaś. Nie mówiłaś natomiast, o czym chcesz z nim gawędzić.

— Obejrzyjcie sobie wasze buty.

Geralt i Cahir posłusznie przyjrzeli się obuwiu, utytłanemu w szlamie o dziwnej czerwonawej barwie.

— Półelf, którego szukamy — uprzedziła pytania Angouleme — miał podczas rozmowy ze Słowikiem takie samiutkie czerwoniutkie błotko na kamaszach. Kapujecie?

— Teraz tak. A krasnolud?

— Nie odzywajcie się do niego w ogóle. Ja biorę na siebie gadanie. Was natomiast ma on mieć za takich, co nie gadają, ale rąbią. Przybierzcie groźne miny.

Nie musieli przybierać specjalnych min. Niektórzy z przyglądających się gwarków szybko odwracali oczy, inni zamierali z otwartymi ustami. Ci, którzy znaleźli się na ich drodze, pospiesznie z niej schodzili. Geralt domyślał się, dlaczego. Na twarzy Cahira i jego własnej wciąż znać było sińce, krwiaki, skaleczenia i opuchlizny — malownicze ślady bójki i lania, jakie spuściła im Milva. Wyglądali zatem na osobników, którzy znajdują upodobanie w praniu po gębach siebie wzajem, a do dania w mordę osobie trzeciej też nie trzeba ich długo namawiać.

Krasnolud, znajomek Angouleme, stał pod budynkiem z napisem: «Stolarnia» i malował coś na tablicy zbitej z dwóch heblowanych desek. Zobaczył nadchodzących, odłożył pędzel, odstawił kubełek z farbą, przyjrzał się spode łba. Na jego ozdobionej poplamioną brodą fizjonomii odmalował się nagle wyraz srogiego zdumienia.

— Angouleme?

— Się masz, Drozdeck.

— To ty? — krasnolud rozdziawił brodatą gębę. - To naprawdę ty?

— Nie. To nie ja. To świeżo zmartwychwstały prorok Lebioda. Zadaj jeszcze jakieś pytanie, Golan. Dla odmiany może jakieś mądrzejsze.

— Ty nie kpij, Jasna. Ja już się ciebie ujrzeć nie spodziewałem więcej. Był tu pięć dni temu nazad Mulica, prawił, że capnęli cię i na pal wbili w Riedbrune. Klął się, że to prawda!

— Z wszystkiego jest pożytek — wzruszyła ramionami dziewczyna. - Będzie teraz Mulica pieniądze pożyczał i klął się, że odda, to ty już wiedział będziesz, ile jego klątwy warte.

— Jam to już wprzódy wiedział — odparł krasnolud, szybko mrugając i poruszając nosem zupełnie jak królik. - Ja by jemu i szeląga złamanego nie pożyczył, choćby on mi tu usrał się i ziemię jadł. Ale żeś ty żywa i cała, cieszę się, cieszę, hej! Może i zdarzy się, że mi dług oddasz, a?

— Może. Kto wie?

— A któż to jest z tobą. Jasna?

— Druhy dobre.

— Ech, mordy… A dokąd bogi prowadzą?

— Jak zwykle, na manowce — Angouleme, za nic sobie mając piorunujące spojrzenia wiedźmina, wciągnęła do nosa szczyptę fisstechu, resztę wtarła w dziąsło. - Niuchniesz, Golan?

— No chyba — krasnolud podstawił dłoń, wciągnął podarowaną szczyptę narkotyku do nozdrza.

— Tak po prawdzie — podjęła dziewczyna — to myślę do Belhaven. Nie wiesz, czy tam aby gdzie Słowik z hanzą nie leży?

Golan Drozdeck przechylił głowę.

— Tobie, Jasna, Słowika unikać. Rozeźlony on, mówią, na ciebie jak ta rosomaka, gdy ją zimową porą rozbudzić.

— O wa! A gdy go wieść doszła, że mnie na ostry kół dwukonnym sprzężajem nawlekli, serca nie odmienił? Nie pożałował? Łezki nie uronił, brodziska nie obsmarkał?

— Nijak nie. Powiadają, rzekł tak: ma, pry, Angouleme to, co się jej z dawna należało: w rzyci tyczkę.

— Ot, grubianin. Wulgarny chamski ryj. Pan prefekt Fulko rzekłby: dół społeczny. Ja zaś rzeknę: dół kloaczny!

— Lepiej tobie, Jasna, takie rzeczy za oczami jemu mówić. I wedle Belhaven nie kręcić się, tukiem miasto omijać. A jeśli do miasta, tedy lepiej w przebraniu…

— Ty, Golan, nie ucz dziada, jak charchać.

— Gdzieżbym ta śmiał.

— Słuchaj no, krasnoludzie — Angouleme oparła but o stopień schodów stolarni. - Pytanie ci postawię. Z odpowiedzią nie spiesz. Pomyśl wpierw dobrze.

— Pytaj.

— Półelf pewien w oko tobie ostatnio nie wpadł przypadkiem? Obcy, nietutejszy?

Golan Drozdeck wciągnął powietrze, kichnął potężnie, otarł nos nadgarstkiem.

— Półelf, powiadasz? Jaki półelf?

— Ty nie udawaj głupka, Drozdeck. Taki, który Słowika do pewnej roboty najął. Na mokry kontrakt. Na pewnego wiedźmina…

— Wiedźmina? — zaśmiał się Golan Drozdeck, podnosząc z ziemi swą deskę. - A to ci dopiero! Toż my, ciekawostka, właśnie wiedźmina szukamy, o, takie właśnie szyldy malujemy i wieszamy w okolicy. Popatrz, o: Wiedźmin potrzebny, zapłata dobra, do tego wikt i kwatera, szczegóły w zarządzie rudokopu "Mała Babette"… Jak się właściwie pisze: "szczegóły" czy "strzegóły"?

— Napisz: «detale». A po co wam na kopalni Wiedźmin?

— Ot, zapytała. Na co, jeśli nie na potwory?

— Na jakie?

— Na pukacze i barbegazi. Strasznie się rozpanoszyły na dolnych chodnikach.

Angouleme rzuciła okiem na Geralta, który skinieniem głowy potwierdził, że wie, o co chodzi. A znaczącym chrząknięciem dał znać, że warto by wrócić do tematu.

— Wracając do tematu — dziewczyna pojęła w lot. - Co ci wiadomo o tym pólelfie?

— Nie wiadomo mi o żadnym półelfie nic.

— Mówiłam, żebyś dobrze pomyślał.

— Takem i uczynił — Golan Drozdeck przybrał nagle chytrą minę. - I wymyśliłem, że to nie kalkuluje się, coś o tej sprawie wiedzieć.

— Znaczy?

— Znaczy, tu niespokojnie jest. Teren niespokojny i czas niespokojny. Bandy, Nilfgaardczyki, partyzanty z "Wolnych Stoków"… I różne obce elementy, półelfy. Każden jeden aż się pali, by dyzgust uczynić…

— Znaczy? — zmarszczyła nosek Angouleme.

— Znaczy, ty mi pieniądze winna jesteś. Jasna. Miast oddać, nowe długi chcesz zaciągać. Poważne długi, bo za to, o co pytasz, można po łbie wziąć, i to nie gołą ręką, a siekierką. Co to dla mnie za interes? Czy mi się będzie opłacało, jeśli będę coś o półelfie wiedział, hę? Czy dostanę cosik? Bo jeśli tylko ryzyko, a zysku żadnego…

Geralt miał dość. Nudziła go rozmowa, drażniły żargon i maniera. Błyskawicznym ruchem chwycił krasnoluda za brodę, szarpnął i pchnął. Golan Drozdeck potknął się o wiadro z farbą, upadł. Wiedźmin podskoczył do niego, oparł kolano o pierś i zaświecił nożem w oczy.

— Zyskać — zawarczał — możesz to, że z życiem ujdziesz. Gadaj.

Oczy Golana, wydawało się, za chwilę wyjdą z orbit i pójdą sobie pospacerować po okolicy.

— Gadaj — powtórzył Geralt. - Gadaj, co wiesz. Inaczej tak ci przerżnę grdykę, że wcześniej się utopisz, niż wykrwawisz.

— "Rialto"… — wystękał krasnolud. - W kopalni "Rialto"…

*****

Rudokop «Rialto» niewieloma detalami różnił się się od rudokopu "Mała Babette", jak też od innych kopalni i karierów, które Angouleme, Geralt i Cahir minęli w drodze, a które zwały się "Manifest Jesienny", "Stara Ruda", "Nowa Ruda", "Ruda Julka", «Celestynka», "Wspólna sprawa" i "Fortunna Dziura". We wszystkich wrzała praca, we wszystkich wywożoną z szybów lub wykopów brudną ziemię wywalano na koryta i płukano na rząpnicach. We wszystkich pod dostatkiem było charakterystycznego czerwonego błota.

"Rialto" było kopalnią dużą, umiejscowioną blisko szczytu wzgórza. Szczyt byt ścięty i stanowił karier, czyli odkrywkę. Właściwa płuczka mieściła się na wydłubanym w zboczu wzgórza tarasie. Tutaj, pod pionową ścianą, w której ziały otwory szybów i sztolni, były koryta, rząpnice, rynny i inne parafernalia górniczego przemysłu. Tutaj też stało prawdziwe osiedle drewnianych domków, bud, szop i krytych korą chat.

— Nie znam tu nikogo — powiedziała dziewczyna, przywiązując wodze do płotu. - Ale spróbujemy pogadać z rządcą. Geralt, jeśli możesz, nie chwytaj go od razu za gardło i nie groź majchrem. Najpierw pogadamy…

— Nie ucz dziada, jak charchać, Angouleme.

Nie zdążyli pogadać. Nie zdążyli nawet podejść do budynku, w którym podejrzewali siedzibę rządcy. Na placyku, gdzie ładowano rudę na wozy, wpakowali się prosto na piątkę konnych.

— O, cholera — powiedziała Angouleme. - O, cholera. Popatrzcie, co też kot przyniósł.

— O co chodzi?

— To ludzie Słowika. Przyjechali ściągać haracz. Już mnie zauważyli i rozpoznali… Psia mać! Aleśmy wpadli…

— Zdołasz się wyłgać? - mruknął Cahir.

— Nie liczcie na to.

— Bo?

— Okradłam Słowika, uciekając z hanzy. Nie darują mi tego. Ale spróbuję… Wy milczcie. Miejcie oczy otwarte i bądźcie gotowi. Na wszystko.

Konni zbliżyli się. Przodem jechało dwóch — długowłosy szpakowaty typ w wilczurze i młody drągal z brodą, ewidentnie zapuszczoną, by skryć zeszpecenia po trądziku. Udawali obojętnych, ale Geralt dostrzegł tajone błyski nienawiści we wzroku, którym mierzyli Angouleme.

— Jasna.

— Novosad. Yirrel. Witajcie. Ładny dzień dzisiaj. Szkoda tylko, że pada.

Szpakowaty zsiadł, a raczej zeskoczył z kułbaki, zamaszyście przerzucając prawą nogę nad końskim łbem. Pozostali zsiedli również. Szpakowaty oddał wodze drągalowi z brodą, nazwanemu Yirrelem, sam podszedł bliżej.

— Proszę — powiedział. - Nasza sroczka gadatliwa. Pokazuje się, żyjesz i zdrowaś?

— I nogami fikam.

— Smarkulo pyskata! Głosiła plotka, że fikasz, ale na palu. Głosiła plotka, chycił cię Jednooki Fulko. Głosiła plotka, żeś śpiewała na mękach jak turkawka, wszystko wydała, o co pytali!

— Głosiła plotka — prychnęła Angouleme — że twoja matka Novosad, wołała od klientów tylko cztery tymy, a i tak nikt nie chciał dać więcej niż dwa.

Zbójca splunął jej pod nogi z pogardliwą miną. Angouleme prychnęła znowu, zupełnie jak kotka.

— Novosad — powiedziała bezczelnie, biorąc się pod boki. - Do Słowika interes mam.

— Ciekawe. Bo on do ciebie też.

— Zawrzyj gębę i słuchaj, póki mam chęć gadać. Dwa dni temu, milę za Riedbrune, ja i ci oto druhowie moi zarąbaliśmy tego wiedźmina, co był na niego mokry kontrakt. Kapujesz?

Novosad popatrzył znacząco po kamratach, potem podciągnął rękawice, otaksował wzrokiem Geralta i Cahira.

40
{"b":"87930","o":1}