Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Ja też — rzekł natychmiast Cahir.

— I ja takoż! - rzekła gwałtownie Milva. Jaskier przycisnął do piersi tubus z rękopisami, z którym ostatnio nie rozstawał się nawet na moment. Opuścił głowę. Widać było, że bije się z myślami. A myśli wygrywają.

— Nie medytuj, poeto — powiedział łagodnie Regis. - Przecież nie ma się czego wstydzić. Do uczestnictwa w krwawym boju na miecze i noże nadajesz się jeszcze mniej niż ja. Nie uczono nas kaleczenia bliźnich żelazem. Nadto… Ja nadto…

Podniósł na wiedźmina i Milvę błyszczące oczy.

— Jestem tchórzem — wyznał krótko. - Jeśli nie będę musiał, nie chcę już przeżyć tego, co wtedy na promie i moście. Nigdy. Dlatego proszę o wyłączenie mnie z grupy bojowej idącej do Belhaven.

— Z tego promu i mostu — odezwała się głucho Milva — wytaszczyłeś mnie na plecach, gdy mi słabość nogi odjęła. Byłby tam miast ciebie jaki tchórz, to by mię tamój ostawił i uciekł. Ale nie było tam nijakiego tchórza. Byłeś za to ty, Regis.

— Dobrze powiedziane, ciotka — rzekła z przekonaniem Angouleme. - Słabo się domyślam, w czym rzecz, ale dobrze powiedziane.

— Nie jestem ci ciotką żadną! - oczy Milvy błysnęły złowrogo. - Bacz, panna! Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, obaczysz!

— Co zobaczę?

— Spokój! — szczeknął ostro Wiedźmin. - Dość tego, Angouleme! Was wszystkich też, widzę, trzeba przywołać do porządku. Skończył się czas wędrowania na oślep, ku widnokręgowi, bo a nuż coś tam jest, za widnokręgiem. Przyszedł czas działań konkretnych. Czas podrzynania gardeł. Bo nareszcie jest komu podrzynać. Ci, którzy dotychczas nie zrozumieli, niech pojmą — mamy wreszcie w zasięgu ręki konkretnego wroga. Półelfa, który chce naszej śmierci, jest więc agentem wrogich nam sił. Dzięki Angouleme jesteśmy uprzedzeni, a uprzedzony to uzbrojony, jak głosi przysłowie. Muszę dopaść tego półelfa i wydusić z niego, na czyj rozkaz działa. Czyś nareszcie zrozumiał, Jaskier?

— Zdaje się — rzekł spokojnie poeta — że rozumiem więcej i lepiej niż ty. Bez żadnego dopadania i wyduszania domyślam się, że ów tajemniczy półelf działa na rozkaz Dijkstry, którego na moich oczach okulawiłeś na Thanedd, gruchocząc mu staw w kostce. Dijkstra po relacji marszałka Vissegerda niewątpliwie ma nas za nilfgaardzkich szpiegów. A po naszej ucieczce z korpusu lyrijskich partyzantów królowa Meve niechybnie dopisała kilka punktów do listy naszych zbrodni…

— Błąd, Jaskier — wtrącił cicho Regis. - To nie Dijkstra. Ani Vissegerd. Ani Meve.

— Któż więc?

— Każdy sąd i wniosek byłby przedwczesny.

— Zgadza się — wycedził zimno Wiedźmin- Dlatego rzecz trzeba zbadać na miejscu. A wnioski wyciągnąć z autopsji.

— A ja — nie rezygnował Jaskier — nadal uważam, że to pomysł głupi i ryzykowny. Dobrze się stało, że zostaliśmy ostrzeżeni przed zasadzką, że wiemy o niej. Jeśli wiemy, omińmy ją szerokim łukiem. Niechaj ten elf czy półelf czeka na nas do woli, my zaś spieszmy swoją drogą…

— Nie — przerwał Wiedźmin. - Koniec dyskursów, moi drodzy. Koniec anarchii. Nadszedł czas, by nasza… hanza… miała wreszcie prowodyra.

Wszyscy, nie wyłączając Angouleme, patrzyli na niego w pełnym wyczekiwania milczeniu.

— Ja, Angouleme i Milva — powiedział — jedziemy do Belhaven. Cahir, Regis i Jaskier skręcają w dolinę Sansretour i jadą do Toussaint.

— Nie — powiedział szybko Jaskier, mocniej ściskając swój tubus. - Za nic. Ja nie mogę…

— Zamknij się. To nie jest dysputa. To był rozkaz herszta hanzy! Jedziecie do Toussaint, ty, Regis i Cahir. Tam czekacie na nas.

— Toussaint to dla mnie śmierć — oznajmił bez emfazy trubadur. - Gdy mnie rozpoznają w Beauclair, na zamku, to po mnie. Muszę wam wyjawić…

— Nie musisz — przerwał obcesowo Wiedźmin. - Za późno. Mogłeś się wycofać, nie chciałeś. Zostałeś w drużynie. Żeby ratować Ciri. Nie tak?

— Tak.

— Pojedziesz zatem z Regisem i Cahirem doliną Sansretour. Zaczekacie na nas w górach, na razie nie przekraczając granic Toussaint, Ale jeśli… Jeśli zajdzie konieczność, musicie przekroczyć granicę. Bo w Toussaint są podobno druidzi, ci z Caed Dhu, znajomi Regisa. Jeśli zajdzie konieczność, zdobędziecie od druidów informacje i ruszycie po Ciri… sami.

— Jak to: sami? Ty przewidujesz…

— Nie przewiduję, uwzględniam możliwość. Tak zwany wszelki wypadek. Ostateczność, jeśli wolisz. Może wszystko pójdzie dobrze i nie będziemy musieli pokazywać się w Toussaint. Ale w razie czego… Ważne jest to, że do Thussaint nie pójdzie za wami nilfgaardzki pościg.

— Ano, nie pójdzie — wtrąciła Angouleme. - Dziwne to, ale Nilfgaard szanuje rubieże Toussaint. Ja też się tam raz przed pościgiem ukryłam. Ale tamtejsi rycerze nie lepsi od Czarnych! Wytworni, grzeczni w mowie, ale szybcy do kopii i miecza. A granicę patrolują bez ustanku. Nazywają się: błędni. Pojedynczo jeżdżą, po dwóch albo trzech. I tępią hultajstwo. Znaczy się: nas. Wiedźminie, jedna rzecz w tych twoich planach jest do zmiany.

— Co?

— Jeśli mamy ruszyć ku Belhaven i zadrzeć ze Słowikiem, pojedziesz ze mną ty i pan Cahir. A z nimi niech jedzie ciotka.

— A to dlaczego? — Geralt gestem uspokoił Milvę.

— Do tej roboty trzeba chłopów. Czego się pieklisz, ciotka? Ja wiem, co gadam! Przyjdzie co do czego, trzeba będzie może bardziej postrachem działać, niźli samą siłą. A żaden z hanzy Słowika nie zlęknie się trójki, w której na jednego chłopa przypadają dwie baby.

— Pojedzie z nami Milva. - Geralt zacisnął palce na przedramieniu rozwścieczonej nie na żarty łuczniczki. - Milva, nie Cahir. Z Cahirem jechać nie chcę.

— A to czemu? — spytali prawie jednocześnie Angouleme i Cahir.

— Właśnie — powiedział wolno Regis. - Czemu?

— Bo nie mam do niego zaufania — oznajmił krótko Wiedźmin.

Milczenie, które zapadło, było nieprzyjemne, ciężkie, lepkie niemal. Od strony lasu, pod którym obozowała karawana kupiecka i grupa innych podróżnych, dobiegały podniesione głosy, okrzyki i śpiewy.

— Wyjaśnij — powiedzial wreszcie Cahir.

— Ktoś nas zdradził — rzeki sucho Wiedźmin. - Po rozmowie z prefektem i po rewelacjach Angouleme nie ma co do tego wątpliwości. A gdy się dobrze zastanowić, dochodzi się do wniosku, że zdrajca jest wśród nas. A do tego, by zgadnąć, kto nim jest, wcale nie trzeba się długo zastanawiać.

— Ty, jak mi się zdaje — zmarszczył brew Cahir — pozwoliłeś sobie zasugerować, że tym zdrajcą jestem ja?

— Nie ukrywam — głos wiedźmina był zimny — że mnie taka myśl napadła, i owszem. Wiele na to wskazuje. Wiele by to wyjaśniało. Bardzo wiele.

— Geralt — rzekł Jaskier. - Czy ty nie posuwasz się odrobinkę za daleko?

— Niech mówi — wydął wargi Cahir. - Niech mówi. Niech się nie krępuje.

— Zastanawiało nas — Geralt potoczył wzrokiem po twarzach kompanów — jak mogło dojść do rzekomego błędu w rachunku. Wiecie, o czym mowa. O tym, że jest nas piątka, a nie czwórka. Myśleliśmy, że ktoś się po prostu pomylił: tajemniczy półelf, rozbójnik Słowik albo Angouleme. A jeśli odrzucić wersję błędu? Wtedy nasuwa się wersja następująca: drużyna liczy pięć osób, ale Słowik ma zabić tylko cztery. Bo piąta to sprzymierzeniec zamachowców. Ktoś, kto stale ich informuje o ruchach drużyny. Od początku, od momentu, kiedy po zjedzeniu słynnej rybnej zupy drużyna się sformowała. Przyjmując do swego składu Nilfgaardczyka. Nilfgaardczyka, który musi dopaść Ciri, musi ją oddać cesarzowi Emhyrowi, bo od tego zależy jego życie i dalsza kariera…

— A więc jednak nie myliłem się — powiedział wolno Cahir. - Jednak jestem zdrajcą. Podłym, dwulicowym sprzedawczykiem?

— Geralt — odezwał się znowu Regis. - Wybacz szczerość, ale twoja teoria jest dziurawa jak stare rzeszoto. A twoja myśl, mówiłem ci to już, jest nieładna.

— Jestem zdrajcą — powtórzył Cahir, jak gdyby nie słyszał słów wampira. - Jak jednak rozumiem, dowodów mojej zdrady nie ma żadnych, są jedynie mętne poszlaki i wiedźmińskie domysły. Jak rozumiem, to na mnie spadnie ciężar udowodnienia mojej niewinności. To ja będę musiał dowieść, że nie jestem koniem. Tak?

— Bez patosu, Nilfgaardczyku — warknął Geralt, stając przed Cahirem i uderzając go wzrokiem. - Gdybym miał dowód twojej winy, nie traciłbym czasu na gadanie, lecz rozpłatał cię na dzwonka, jak śledzia! Znasz zasadę cui ftorao? To odpowiedz mi: kto, oprócz ciebie, miał choćby najmniejszy powód, by zdradzić? Kto, oprócz ciebie, zyskałby na zdradzie cokolwiek?

Od strony obozującej kupieckiej karawany rozległ się głośny i przeciągły trzask. Na czarnym niebie gwiaździście eksplodował czerwono — złoty szmermeł, race wystrzeliły rojem złotych pszczół, opadły kolorowym deszczem.

— Nie jestem koniem — powiedział młody Nilfgaardczyk dźwięcznym, mocnym głosem. - Niestety, udowodnić tego nie mogę. Mogę zrobić coś innego. To, co mi przystoi, to, co zrobić muszę, gdy się mnie łzy i znieważa, gdy plami się mój honor i kala moją godność.

Jego ruch był szybki jak błyskawica, mimo tego nie zaskoczyłby wiedźmina, gdyby nie jego obolałe, komplikujące ruchy kolano. Unik nie udał się jednak Geraltowi, a pięść w jeździeckiej rękawicy trzasnęła go w szczękę z taką siłą, że poleciał w tył i runął wprost w ognisko, wzbijając kurzawę iskier. Zerwał się, przez ból w kolanie znowu za wolno. Cahir już był przy nim. I tym razem Wiedźmin nie zdążył nawet się uchylić, pięść huknęła go w bok głowy, a w oczach rozbłysły kolorowe fajerwerki, piękniejsze nawet od tych wystrzeliwanych przez kupców.

Geralt zaklął plugawie i rzucił się na Cahira, oplótł go ramionami i zwalił na ziemię, potoczyli się po żwirze, okładając pięściami, aż huczało.

A wszystko to w upiornym i nienaturalnym świetle rozbryzgujących się na niebie sztucznych ogni.

— Zaprzestańcie! — wrzeszczał Jaskier. - Zaprzestańcie, wy cholerni idioci!

Cahir zręcznie wybił Geraltowi ziemię spod nóg, próbującego się podnieść walnął w zęby. I poprawił, aż zadzwoniło. Geralt zwinął się, sprężył i kopnął go, w krocze nie trafił, trafił w udo. Zwarli się znowu, przewrócili, poturlali, grzmocąc jeden drugiego gdzie popadło, oślepieni przez ciosy i włażący do oczu kurz i piach.

36
{"b":"87930","o":1}