Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Falka — powiedział Bonhart, uśmiechnięty i wyszczerzony jak prawdziwy ghul. - Umiesz zaiste tańczyć i mieczem obracać! Zaciekawiłaś mnie, dzierlatko. Kim ty jesteś? Powiedz mi, zanim umrzesz.

Ciri dyszała. Czuła, jak zaczyna ogarniać ją przerażenie. Zrozumiała, z kim ma do czynienia.

— Powiedz, kim jesteś, a daruję ci życie.

Mocniej ścisnęła rękojeść w dłoni. Musiała, musiała przejść przez jego parady, rąbnąć go, nim się zastawi. Nie mogła pozwolić, by odbijał jej ciosy, nie mogła przyjmować mieczem jego uderzeń, nie mogła już ani razu zaryzykować bólu i paraliżu, który przeszywał i ogarniał przy paradach łokieć i przedramię. Nie mogła tracić energii na bierne wymykanie się spod jego cięć, chybiających ją ledwo o grubość włosa. Wyminąć zastawę, pomyślała. Zaraz. W tym starciu. Albo umrzeć.

— Umrzesz, Szczurzyco — powiedział, idąc ku niej z wyciągniętym daleko do przodu mieczem. - Nie boisz się? To dlatego, że nie wiesz, jak wygląda śmierć.

Kaer Morhen, pomyślała, skacząc. Lambert. Grzebień. Salto.

Zrobiła trzy kroki i półpiruet, a gdy zaatakował, lekceważąc fintę, wywinęła salto w tył, padła w zwinny przyklęk i natychmiast runęła na niego, nurkując pod jego klingę i wykręcając przegub do cięcia, do strasznego ciosu, popartego mocnym skrętem bioder. Nagle ogarnęła ją euforia, już prawie czuła, jak ostrze wgryza się w ciało.

Zamiast tego było twarde, jękliwe zderzenie metalu z metalem. I nagłe błyśniecie w oczach, wstrząs i ból. Poczuła, że pada, poczuła, że upadła. Sparował i odwrócił, pomyślała. Umieram, pomyślała.

Bonhart kopnął ją w brzuch. Drugim kopniakiem, precyzyjnie i boleśnie wymierzonym w łokieć, wytrącił jej miecz. Ciri chwyciła się za głowę, czuła tępy ból, ale pod palcami nie było rany i krwi. Dostałam pięścią, pomyślała ze zgrozą. Zwyczajnie dostałam pięścią. Albo głowicą miecza. Nie zabił mnie. Sprał, jak smarkulę.

Otworzyła oczy.

Łowca stał nad nią, straszny, chudy jak kościotrup, górujący nad nią jak chore i bezlistne drzewo, śmierdział potem i krwią.

Chwycił ją za włosy na karku, uniósł przemocą, zmusił do powstania, ale zaraz potem szarpnął, wytrącając ziemię spod stóp, i powlókł, wrzeszczącą jak potępieniec, ku leżącej pod murem Mistle.

— Nie boisz się śmierci, co? — warknął, przyginając jej głowę do dołu. - To popatrz sobie, Szczurzyco. To jest śmierć. Tak się umiera. Popatrz, to są flaki. To krew. A to gówno. To człowiek ma w środku.

Ciri wyprężyła się, zgięła, uczepiona jego ręki, zacharczała w suchych wymiotach. Mistle żyła jeszcze, ale oczy miała już zamglone, zeszklone, rybie. Jej dłoń, jak jastrzębi szpon, zwierała się i rozwierała, zaryta w błocie i nawozie. Ciri poczuła ostry, przenikliwy odór uryny. Bonhart zarechotał.

— Tak się umiera, Szczurzyco. We własnych szczynach! Puścił jej włosy. Ciri osunęła się na czworaki, miotana suchym, urywanym szlochem. Mistle była tuż obok. Dłoń Mistle, wąska, delikatna, miękka, mądra dłoń Mistle… Nie poruszała się już.

Nie zabił mnie. Przywiązał do koniowiązu, za obie ręce.

*****

Vysogota siedział nieruchomo. Od dłuższej chwili tak siedział. Wstrzymywał nawet oddech. Ciri kontynuowała opowieść, a jej głos robił się coraz bardziej głuchy, coraz bardziej nienaturalny i coraz bardziej nieprzyjemny.

— Rozkazał tym, co się zbiegli, by mu przynieśli worek soli i antałek octu. I piłę. Nie wiedziałam… Nie mogłam zrozumieć, co zamierza… Jeszcze wtedy nie wiedziałam, do czego jest zdolny. Ja byłam przywiązana… do koniowiązu… Zawołał jakichś pachołków, rozkazał im, by trzymali mnie za włosy… i za powieki. Pokazał im, jak… Tak, żebym nie mogła odwrócić głowy ani zamknąć oczu… Bym musiała patrzeć na to, co robi. Trzeba zadbać, by towar się nie zepsuł, powiedział. By nie uległ rozkładowi…

Glos Ciri załamał się, sucho uwiązł w gardle. Vysogota, wiedząc nagle, co usłyszy, poczuł, jak ślina wzbiera mu w ustach jak fala powodzi.

— Oderżnął im głowy — powiedziała głucho Ciri. - Piłą. Giselher, Kayleigh, Asse, Reef, Iskra… I Mistle. Odrzynał im głowy… Po kolei. Na moich oczach.

*****

Gdyby tej nocy ktoś zdołał podkraść się do zagubionej wśród moczarów chaty z zapadniętą i obrośniętą mchem strzechą, gdyby zajrzał przez szpary w okiennicach, zobaczyłby w skąpo oświetlonym wnętrzu siwobrodego starca w kożuchu i popielatowłosą dziewczynę z twarzą zeszpeconą przez bliznę na policzku. Zobaczyłby, jak dziewczyna trzęsie się od płaczu, jak dławi się szlochem w ramionach starca, a ten próbuje ją uspokoić, niezgrabnie i machinalnie głaszcząc i poklepując dygoczące od spazmów ramiona.

Ale to nie było możliwe. Nikt nie mógł tego zobaczyć. Chata była dobrze ukryta wśród trzcin na moczarach. Na wiecznie pokrytym mgłą pustkowiu, na które nikt nie odważał się zapuszczać.

14
{"b":"87930","o":1}