— Jeden bełt z kuszy! — ostrzegł Giselher, gromko i na zapas. - Jedno szczęknięcie cięciwy, a będzie się tu rżnąć!
— I jeszcze raz puści się tu kura czerwonego! — dorzuciła dźwięcznym i wysokim sopranem Iskra. - Ziemię i wodę się zostawi!
Niektórzy z mieszkańców z pewnością mieli kusze, ale nie znalazł się nikt, kto chciałby sprawdzić, czy Szczury nie mówią na wiatr.
Szczury pozsiadały z koni. Dzielące ich od zajazdu "Pod Głową Chimery" ćwierć stajania przeszły pieszo, bok w bok, rytmicznie dzwoniąc i brzęcząc ostrogami, ozdobami i biżuterią.
Ze schodków zajazdu zemknęło na ich widok trzech zazdroszczan, kojących wczorajszego kaca piwem.
- Żeby tylko jeszcze tu był — mruknął Kayleigh. - Zmitrężyliśmy. Nie trzeba było popasać, trzeba było wpaść tu choćby nocą…
— Głupiś — wyszczerzyła ząbki Iskra. - Jeśli chcemy, by o tym bardowie pieśni śpiewali, to nie można tego zrobić nocą i po ciemku. Muszą ludzie widzieć! Ranek jest najlepszy, bo wszyscy jeszcze trzeźwi, prawda, Giselher?
Giselher nie odpowiedział. Podniósł kamień, zamachnął się i łomotnął nim w drzwi oberży.
— Wyłaź, Bonhart!
— Wyłaź, Bonhart! — podjęły chórem Szczury. - Wyłaź, Bonhart!
Z wnętrza dobiegły kroki. Powolne i ciężkie. Mistle poczuła dreszcz, biegnący po karku i ramionach.
Bonhart stanął w drzwiach.
Szczury odruchowo cofnęły się o krok, obcasy wysokich butów wparły się w ziemię, dłonie skoczyły ku rękojeściom mieczy. Łowca nagród swój miecz trzymał pod pachą. W ten sposób miał wolne ręce — w jednej trzymał obrane ze skorupki jajko, w drugim glonek chleba.
Wolno podszedł do barierki, spojrzał na nich z góry, z wysoka. Stał na ganku, a sam był wielki. Olbrzymi, choć chudy jak ghul.
Patrzył na nich, wodził wodnistymi oczyma po wszystkich po kolei. Potem odgryzł najpierw kawałek jajka, potem kawałek kromki.
— A gdzie Falka? — spytał niewyraźnie. Drobinki żółtka spadły z mu z wąsów i warg.
*****
— Pędź, Kelpie! Pędź, śliczna! Pędź, ile sił! Kara klacz zarżała głośno, wyciągając szyję w karkołomnym cwale. Żwir gradem bił spod kopyt, choć wydawało się, że kopyta ledwo dotykają ziemi.
Bonhart przeciągnął się leniwie, skrzypiąc skórzanym kubrakiem, powoli naciągnął i starannie poprawił łosiowe rękawice.
— Jakże to tak? — wykrzywił się. - Chcecie mnie zabić? A za co niby?
— A za Muchomorka, żeby daleko nie szukać — odrzekł Kayleigh.
— I dla zabawy — dodała Iskra.
— I dla świętego spokoju — dorzucił Reef.
— Aaaa — powiedział wolno Bonhart. - To o to się rozchodzi! A jak obiecam, że wam spokój dam, poniechacie mnie?
— Nie, ty siwy psie, nie poniechamy — uśmiechnęła się uroczo Mistle. - Znamy cię. Wiemy, że nie darujesz, że będziesz się wlókł naszym tropem i czekał na okazję, by któreś z nas pchnąć w plecy. Wychodź!
— Pomału, pomału — Bonhart uśmiechnął się, rozciągając złowrogo usta pod siwymi wąsami. - Zapląsać zawsze zdążymy, nie ma się co ekscytować. Wpierw złożę wam propozycję, Szczury. Pozwolę wam wybrać, wy zaś zrobicie podług woli.
— Co tam mamroczesz, stary grzybie? — krzyknął Kayleigh, garbiąc się. - Gadaj wyraźniej!
Bonhart pokiwał głową i podrapał się w udo.
— Nagroda za was jest, Szczury. Niemała. A żyć trzeba. Iskra parsknęła jak żbik, po żbiczemu rozwierając oczy. Bonhart skrzyżował ramiona na piersi, biorąc miecz w zgięcie łokcia.
— Niemała nagroda — powtórzył — jest za martwych, za żywych zaś niewiele wyższa. Mnie zatem, szczerze powiedziawszy, wszystko jedno. Nic nie mam do was osobiście. Jeszcze wczoraj myślałem, że zakatrupię was ot tak, gwoli rozrywki i uciechy, ale sami przyszliście, zaoszczędzając mi fatygi, za serce żeście mnie tym ujęli. Pozwolę wam tedy wybierać. Jak wolicie, bym was wziął: po dobroci czy po złości?
Mięśnie na szczękach Kayleigha zadrgały. Mistle pochyliła się, gotowa do skoku. Giselher chwycił ją za ramię.
— Chce nas rozwścieczyć — syknął. - Pozwól gadać kanalii.
Bonhart parsknął.
— No? — powtórzył. - Po dobroci czy po złości? Ja to pierwsze radzę. Bo widzicie: po dobroci znacznie, ale to znacznie mniej boli.
Szczury dobyły broni jak na komendę. Giselher machnął klingą na krzyż, zamarł w szermierczej postawie. Mistle soczyście splunęła na ziemię.
— Chodź tu, kościany dziadygo — powiedziała pozornie spokojnie. - Chodź, szubrawcze. Zabijemy cię jak starego, siwego psa.
— A więc wolicie po złości — Bonhart, patrząc gdzieś ponad dachy domostw, powoli dobył miecza, odrzucił pochwę. Niespiesznie zszedł z ganku, pobrzękując ostrogami.
Szczury szybko rozstawiły się w poprzek uliczki. Kayleigh odszedł najdalej w lewo, prawie pod mur gorzelni. Obok niego stanęła Iskra, krzywiąc wąskie wargi w swym zwykłym, strasznym uśmiechu. Mistle, Asse i Reef odeszli w prawo. Giselher został pośrodku, wpatrzony w łowcę nagród spod zmrużonych powiek.
— No, dobra, Szczury — Bonhart rozejrzał w się na boki, spojrzał w niebo, potem uniósł miecz i popluł na ostrze.
— Jak pląsać, to pląsać. Graj, muzyko!
Skoczyli ku sobie jak wilki, błyskawicznie, cicho, bez ostrzeżenia. Zawyły w powietrzu klingi, wypełniając uliczkę jękliwym szczękiem stali. Początkowo słychać było tylko szczęk kling, westchnienia, jęki i przyspieszone oddechy.
A potem, nagle i niespodziewanie, Szczury zaczęły krzyczeć. I umierać.
Reef wyleciał z kłębowiska pierwszy, plasnął plecami o mur, bryzgając krwią na brudnobiałe wapno. Za nim wytoczył się chwiejnym krokiem Asse, zgiął się i upadł na bok, na przemian kurcząc i rozprężając kolana.
Bonhart zwijał się i skakał jak fryga, otoczony migotem i świstem klingi. Szczury cofały się przed nim, doskakując, tnąc i odskakując, wściekle, zajadle, bezlitośnie. I bezskutecznie. Bonhart parował, uderzał, parował, uderzał, atakował, bez przerwy atakował, nie dawał wytchnienia, narzucał tempo. A Szczury się cofały. I umierały.
Iskra, cięta w szyję, padła w błoto, kuląc się jak kocię, krew z tętnicy siknęła na łydki i kolana przechodzącego nad nią Bonharta. Łowca szerokim zamachem odbił ataki Mistle i Giselhera, po czym zawirował i błyskawicznym uderzeniem rozpłatał Kayleigha, tnąc go samym końcem miecza — od obojczyka aż po biodro. Kayleigh upuścił miecz, ale nie upadł — skurczył się tylko i oburącz chwycił za pierś i brzuch, a spod dłoni buchnęła krew. Bonhart znowu wywinął się spod ciosu Giselhera, sparował atak Mistle i rąbnął Kayleigha jeszcze raz, tym razem zamieniając mu bok głowy w szkarłatną miazgę. Jasnowłosy Szczur upadł, rozbryzgując kałużę krwi zmieszanej z błotem.
Mistle i Giselher zawahali się na moment. I zamiast uciekać, wrzasnęli jednym głosem, dziko i wściekle. I rzucili się na Bonharta.
Znaleźli śmierć.
Ciri wpadła do osady i pocwałowała uliczką. Spod kopyt karej klaczy poleciały bryzgi błota.
Bonhart pchnął obcasem Giselhera, leżącego pod murem. Herszt Szczurów nie dawał znaków życia. Z rozwalonej czaszki przestała już posikiwać krew.
Mistle, na kolanach, szukała miecza, macała obu rękami błoto i gnój, nie widząc, że klęczy w powiększającej się szybko czerwonej kałuży. Bonhart podszedł do niej wolno.
— Nieeeeeee!
Łowca uniósł głowę.
Ciri w biegu zeskoczyła z konia, zatoczyła się, upadła na jedno kolano.
Bonhart uśmiechnął się.
— Szczurzyca — powiedział. - Siódma Szczurzyca. Dobrze, że jesteś. Brakowało mi ciebie do kompletu.
Mistle znalazła miecz, ale nie była w stanie go unieść. Zacharczała i rzuciła się pod nogi Bonharta, rozdygotanymi palcami wpiła się w cholewy jego butów. Otworzyła usta, by krzyknąć, zamiast krzyku z ust wyrwała się lśniąca karminowa struga. Bonhart kopnął ją silnie, zwalając w gnój. Mistle, trzymając się oburącz za rozcięty brzuch, zdołała jednak podnieść się znowu.
— Nieeeeee! — wrzasnęła Ciri. - Miiiiiiistle!
Łowca nagród nie zwrócił uwagi na jej wrzask, nawet nie odwrócił głowy. Zawinął mieczem i uderzył zamaszyście, jak kosą, potężnym ciosem, który poderwał Mistle z ziemi i cisnął nią aż pod mur, miękką jak szmaciana lalka, jak zababrany czerwienią łachman.
Krzyk skonał w gardle Ciri. Ręce jej dygotały, gdy sięgała po miecz.
— Morderca — powiedziała, dziwiąc się obcości swego głosu. Obcości warg, które nagle zrobiły się potwornie suche. - Morderca! Kanalia!
Bonhart obserwował ją ciekawie, przekrzywiając lekko głowę.
— Będziemy umierać? - spytał.
Ciri szła ku niemu, otaczając go półkolem. Miecz w uniesionych i wyprostowanych rękach poruszał się, mylił, zwodził.
Łowca nagród zaśmiał się gromko.
— Umierać! - powtórzył. - Szczurzyca chce umierać! Obracał się powoli, stojąc w miejscu, nie dając się zwabić w pułapkę półkola. Ale Ciri było wszystko jedno. Gotowała się z wściekłości i nienawiści, dygotała z żądzy mordu. Chciała dopaść tego strasznego starca, poczuć, jak klinga wcina się w ciało. Chciała widzieć jego krew, chlustającą z pociętych tętnic w rytmie ostatnich uderzeń serca.
— No, Szczurzyco — Bonhart podniósł ubroczony miecz i popluł na ostrze. - Zanim zdechniesz, pokaż, co w tobie siedzi! Graj, muzyko!
*****
— Naprawdę nie włada, jak to się stało, że nie pozabijali się w tym pierwszym starciu — opowiadał sześć dni później Nycklar, syn trumniarza. - Bardzo chcieli się pozabijać, dało się to zmiarkować. Ona jego, on ją. Nalecieli na siebie, zwarli ledwo na mgnienie oka i poszedł walny szczęk od mieczów. Może po dwa, może po trzy ciosy wymienili. Nie było człeka, który zdołał to policzyć, wzrokiem alboli uchem. Tak szybko bili, panie złoty, że oko ludzkie ni ucho tego nie chwytało. A tańcowali i skakali kole siebie jak te dwie łasice!
Stefan Skellen, zwany Puszczykiem, słuchał uważnie, bawiąc się nahajką.
— Odskoczyli od siebie — ciągnął chłopak — a żadne nie było draśnięte. Szczurzyca, dało się to widzieć, wściekła była jak sam czart, a syczała jak kocur, gdy mu chcieć myszę odebrać. A jegomość pań Bonhart był całkiem spokojny.
*****