Wykłady, które prowadził – kompletnie jałowe i nudne – były, ku jego zgorszeniu, zaledwie „zalecone”, a nie obowiązkowe. Mimo to prawie wszyscy chodzili na nie pokornie; „wieść gminna” głosiła bowiem, że za niestawiennictwo Flausz okrutnie się mści przy zaliczaniu przedmiotu. Z początku też uległem tej zbiorowej psychozie i zasiadałem w ławce. Po pewnym czasie jednak moja odporność na nudę i bezgraniczny idiotyzm wyczerpała się i niechęć wzięła górę. Ufny w literę prawa („kurs nieobowiązkowy”) i własną mocną pozycję (miałem wysoką „przeciętną” z zasadniczych przedmiotów), a nadto uważając, że aby zdać kolokwium, wystarczy mi przeczytać opus magnum Doktora (cienki skrypt pod tytułem Krótki kurs metodyki języka francuskiego), przestałem uczęszczać na wykład.
Przed surowym obliczem Głównego Metodyka stawiłem się dopiero na końcowym kolokwium. Byłem raczej spokojny. „Fundamentalny” skrypt, pełen oczywistości i najzwyklejszych bredni, znałem dosyć dokładnie: mogłem całymi partiami cytować go z pamięci (był tak bałamutny i prosty). Poza tym miałem już zdane, i to z najlepszym wynikiem, wszystkie inne przedmioty, co w naturalny sposób wzmacniało moją pozycję. Wreszcie, święciłem właśnie swoje pierwsze tryumfy na niwie literackiej, co z kolei mówiło, i to dosyć wyraźnie, o moich zainteresowaniach i ambicjach życiowych.
Wszystkie te prognostyki okazały się złudne. Prawdziwe było to, co głosiła legenda. Za brak okazywania dostatecznej atencji doktorowi Flauszowi płaciło się słoną cenę.
Pytał mnie długo, złośliwie i z rzeczy wykraczających poza ramy programu. Wreszcie rzekł uroczyście, że nie jestem, niestety, przygotowany do tego, aby prowadzić lektorat, a zwłaszcza uczyć w szkole. Odpowiedziałem pół żartem, iż mogę go zapewnić, że nieszczęścia nie będzie, bo nie mam takich planów. Ta niewinna odpowiedź wyraźnie go rozdrażniła. Uśmiechnął się zgryźliwie i rzekł z obłudną troską, iż „w życiu nic nie wiadomo”. Teraz wydaje mi się, że będę Bóg wie kim i że podbiję świat, a potem, jak wiełu innych, zostanę zwykłym belfrem. Za to zaś, jak wypełnię tę chlubną a trudną rolę, on właśnie, doktor Flausz, bierze odpowiedzialność. Otóż niniejszym stwierdza, że spełnię ją jak najgorzej.
Dla mojej dumy artysty, świeżego debiutanta i beniaminka wydziału, było tego za wiele. Wstałem i powiedziałem, że jakoś to przeżyję, a jemu życzę szczęścia ze zdolniejszymi ode mnie.
Wybuchła z tego, rzecz jasna, monstrualna afera. Flausz domagał się dla mnie komisji dyscyplinarnej i nawet nie chciał słyszeć o zdawaniu poprawki. Powstał klasyczny klincz, jak przed laty ze Żmiją.
„Czy szkoła będzie trwać wiecznie?!” myślałem zdesperowany.
I prawdę mówiąc, nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby w pewnym momencie nie wkroczył do akcji Jerzyk i nie pomógł mi wybrnąć z tych przykrych tarapatów. Wezwał mnie na rozmowę i nakłonił stanowczo, bym – nie zważając na to, iż nie mam zaliczenia – odbył obowiązkową praktykę nauczycielską i abym uzyskał w szkole od prowadzących zajęcia jak najlepszą opinię. Resztą on już się zajmie: pogada „stosownie” z Dołowym – z dziekanem, docentem Dołowym – i wyjedna u niego, abym ten głupi przedmiot „ze względu na zadrażnienia, jakie przypadkiem powstały”, mógł zdawać u kogoś innego, a nie u doktora Flausza.
Był to zbawienny plan. Cóż jednak oznaczał w praktyce? Po pierwsze to, że we wrześniu, miast cieszyć się wakacjami, jak przez ostatnie lata, miałem znów iść do szkoły; po drugie zaś, że musiałem solidnie się przyłożyć, by dostać wysoką notę za sprawność dydaktyczną. Zwłaszcza ta druga konieczność budziła we mnie opór, a nawet odstręczała. Ślęczeć nad podręcznikiem, robić konspekty lekcji i uczyć się, jak uczyć: gramatyki, wymowy – było to dla mnie koszmarem.
Zacząłem szukać sposobu na ominięcie tej rafy. Jak zaliczyć praktyki z oceną bardzo dobrą bez większego wysiłku, słowem, za piękne oczy? – Ależ to oczywiste! Odbyć je w dawnej szkole! Pójść tam z uśmiechem na ustach, odegrać umiejętnie przed starą profesurą powrót na łono rodziny syna marnotrawnego i wzbudzić w ten sposób sympatię; tych zaś, co uczą języka (bez wątpienia miernoty), olśnić popisem wymowy, erudycją, pamięcią i od tak uwiedzionych – uzyskać „celujący”.
Złożyłem stosowne podania i na początku września, jak przez prawie połowę mego całego życia (ostatnio pięć lat wstecz), znów znalazłem się w szkole – w starych, znanych mi murach.
Idąc tam po raz pierwszy, czułem się jak bohater powieści Gombrowicza, porwany w wieku dojrzałym przez profesora Pimkę i gwałtem umieszczony w przybytku Niedojrzałości. Istotnie, to było jak sen, a raczej – koszmar senny. Ja, Duch Dwudziestotrzyłetni, prawie Magister, Artysta, Autor Wydanej Książki, uznanej przez krytykę za „błyskotliwy debiut. – oto ja znowu w szkole! Niby praktykant, lecz uczeń! W każdym razie istota swoiście zdegradowana – wystawiona na żywioł niepowagi, dzieciństwa, i to zarówno ze strony pedagogicznej „starszyzny”, jak podopiecznej jej „młodzi”.
„Będą mnie tłamsić, miętosić”, myślałem językiem Józia z pierwszych stron Ferdydurke, „pomniejszą mnie, upupią! Znów będę dzieckiem podszyty. Znów będę płonął ze wstydu…
Rzeczywistość jednakże okazała się lepsza, i to bez porównania, od tego, co zakładałem. Dawni nauczyciele przyjęli mnie rzeczowo, uprzejmie, wręcz życzliwie, bez żenujących uwag i amikoszonerii; nowi, a zwłaszcza ci, co mieli mnie ocenić i wystawić opinię – lektorzy francuskiego – robili wrażenie sensownych i traktowali mój staż jako czystą formalność. Z kolei młodzież – uczniowie, zwłaszcza z najstarszych klas, nie byli zbyt uciążliwi, rozbrykani, bezczelni. Przeciwnie, jeśli czegoś zdawało się im brakować, to właśnie tak zwanej ikry – ognia, fantazji, humoru. Byli karni, poprawni, zgaszeni, bez polotu. Wreszcie, sama praktyka nie nastręczała trudności. Sprowadzała się głównie do obecności na lekcjach i robienia notatek z ich treści i przebiegu. Sam miałem poprowadzić zaledwie cztery lekcje – na czterech różnych poziomach – i to dopiero pod koniec, po miesięcznym okresie przysłuchiwania się i biernej obserwacji.
Raczej więc się nudziłem, niż czułem zagrożony w swej świeżej dojrzałości i godności „artysty”. I pewnie to właśnie sprawiło, że nagle cofnąłem się w czasie. Siedząc w ostatniej ławce jak przed pięcioma laty i przysłuchując się lekcjom, odnajdywałem w sobie dawne myśli, marzenia, a zwłaszcza – namiętności. I nawet nie wiem kiedy, odżyła we mnie Madame – jej czar i tajemnica, jej uroda i siła budzące ową tęsknotę za nie wiadomo czym.
Pamięć i myśli o niej wciągały jak narkotyk. Snułem się po zajęciach po parku Żeromskiego w słońcu „złotej jesieni” i moje serce znowu było boleśnie żywe. Gdzie ona jest? Co robi? Jak teraz by to było, gdybyśmy się spotkali? Gdyby… dalej uczyła.
Wracałem do domu posępny, stawiałem przed sobą na biurku pocztówkę z widokiem Mont Blanc, a pod nią, jak pod ołtarzem, składałem trzy relikwie: tomik z Fin de partie, pióro „Hommage à Mozart” i złożoną chusteczkę z metką „Madę in France”. Zapach wody Chanel całkiem już z niej wywietrzał, zostało tylko kilka sczerniałych plamek krwi.
– Nie mam nawet jej zdjęcia”, myślałem sentymentalnie. „Kim ona była? Kim jest? Nigdy się tego nie dowiem. Czy w ogóle można wiedzieć lub poznać taką rzecz?”
Aż nagle doznałem olśnienia. Pomysł był trawestacją idei Schopenhauera. Czego nie daje się poznać od zewnątrz, obiektywnie, można to poznać od wewnątrz, traktując samego siebie jako rzecz samą w sobie.
„Przeniknę ją, zdobędę, niejako stając się nią! Poznam ją przez – wcielenie”.
Znów – po raż który już w życiu! – zacząłem przygotowania. Nie miały one, rzecz jasna, wiele wspólnego z tym, do czego przekonywały zasady metodyki. Uczyłem się pewnej roli i układałem starannie scenariusz moich lekcji.
Aż wreszcie wszedłem na „scenę”, to znaczy, na katedrę, i zagrałem… Zagrałem! Jak jeszcze nigdy dotąd. Z milczącego dotychczas, niepozornego studenta przeistoczyłem się raptem w błyskotliwego gwiazdora i prestidigitatora. Z mych „czarodziejskich” ust lała się strumieniami perlista francuszczyzna; na moich lekcjach nie wolno było mówić po polsku; a wszystko się toczyło w zawrotnym tempie – presto. Ćwiczenia, konwersacja, ani sekundy ciszy. Jeśli ktoś czegoś nie umiał lub mylił się albo dukał, przerywałem w pół słowa i kończyłem za niego. Byłem niczym dyrygent, co gra za całą orkiestrę, albo wirtuoz-solista, który nie zważa na to, że zespół sobie nie radzi czy zgoła się pogubił, i sam kontynuuje w porywającym stylu. Sypałem anegdotami, cytowałem z pamięci fragmenty wierszy i sztuk (w tym, oczywiście Racine’a), epatowałem aktorstwem, erudycją, dowcipem. Potrafiłem też czasem lekko ukłuć ironią, kiedy się spotykałem z zupełną bezradnością albo tępą niemotą. Byłem magiem, Prosperem, byłem… „nie z tego świata”.
A kreacja ta niosła następujące przesłanie:
„Widzicie? Można i tak – prowadzić lekcję, uczyć. Co tam – uczyć! Szybować. Można w ten sposób żyć! Można być takim człowiekiem! – Oczywiście, nie wszystkim dana jest taka szansa. Niemniej, trzeba próbować. Trzeba próbować szczęścia. Jak? Wskazanie jest proste: uczyć się obcych języków, w ogóle – sztuki słowa! Jeśli będziecie mówić – płynnie, inteligentnie – wasz szary, ubogi świat stanie się barwny… barwniejszy. Bo wszystko pochodzi z języka. Bo wszystko od niego zależy. Bo, jak powiada Pismo, na początku jest Słowo”.
Trzydzieści kilka par oczu wpatrywało się we mnie jak w natchnionego proroka. Z podziwem i miłością. A tu i ówdzie – z tęsknotą, rozkosznie bolesną tęsknotą – za nie wiadomo czym; i z żalem, że już odchodzę, że oto już koniec święta, że jak rzadka kometa oddalam się w otchłań kosmosu i nie wiadomo kiedy, jeżeli w ogóle, powrócę w pobliże Ziemi.
Tak, byłem Madame. Czułem ją wreszcie – sobą. Rozumiałem, kim była i jak mnie mogła postrzegać.
Lektorki francuskiego, w pokoju nauczycielskim, w obecności mych dawnych, zgorzkniałych wychowawców (w tym Solitera i Żmii), prawiły mi komplementy:
– Ależ panie kolego, ma pan wrodzony talent! Talent pedagogiczny! Powinien pan uczyć w szkole! Niech pan do nas dołączy!