Pomysł był bardzo prosty, a nawet, rzekłbym, banalny.
Spośród dziesiątków zdarzeń, o których się naczytałem, wybrałem dwa przewodnie (mówiąc technicznie, „nośne”): śmierć ojca Schopenhauera, zapewne samobójstwo o niejasnych motywach; i gwałtowne zerwanie stosunków Artura z matką – w latach dziesiątych, w Weimarze.
Oba te wydarzenia były tragiczne, przykre – przesycone goryczą, głębokim zawodem, gniewem. Ojciec rozstawał się z życiem wielopiętrowo przegrany: bo wyjechał był z Gdańska po drugim rozbiorze Polski (gdy weszli tam Prusacy) i nie mógł tego przeboleć; bo jego stosunki z żoną nie układały się dobrze; bo, wreszcie, jego syn – mimo tylu wysiłków, które zostały włożone, aby uczynić z niego godnego sukcesora wielkiej firmy handlowej – nie spełniał tych nadziei, marząc o… filozofii. Z kolei matka, Joanna, kobieta w danej chwili ponad czterdziestoletnia, która pomimo ciosów i przeciwności losu, a także własnych błędów i niefrasobliwości, zdołała jednak zachować wysoką pozycję w świecie i jakoś, po śmierci męża, ułożyć sobie życie (znajdując przyjaciela w osobie pewnego radcy i literata zarazem oraz prowadząc salon, który odwiedzał sam Goethe), zaznawała ze strony swojego wunderkinda straszliwych upokorzeń, zarówno na płaszczyźnie grząskich spraw majątkowych, jak i – obyczajowych: odsądzał ją od czci z powodu „tego człowieka”, żądał zerwania z nim, a na koniec postawił bezwzględne ultimatum: „albo on, albo ja..
Otóż w akcję tych zdarzeń, odtwarzaną z przekazów, wplatałem retro-spekcje – w formie wspomnień i myśli dwojga protagonistów – których przedmiotem był czas owej pamiętnej podróży po Europie zachodniej: odkąd Joanna odkryła, iż jest w odmiennym stanie, aż po powrót do Gdańska, rozwiązanie i połóg.
Mrok i żółć chwil bieżących kontrastowałem ostro z jasnością i błękitem ewokowanej przeszłości.
Ojciec Schopenhauera, trawiony zgryzotami, mający dosyć wszystkiego, przekonany głęboko, że jego zejście ze świata przyniesie wszystkim ulgę, zarówno jego żonie, która się stała oziębła, jak również jego synowi, którego mierziło kupiectwo, hoduje w sobie myśl targnięcia się na życie. I stojąc raz przy żurawiu zbożowego spichlerza (z którego nazajutrz miał spaść w niejasnych okolicznościach), wpatruje się długo w wodę portowego kanału i wraca bezwiednie myślą do owej nocy w Dover, gdy stał na pokładzie okrętu – podobnie, dość wysoko w stosunku do nabrzeża – i przechylony przez reling obserwował z uwagą, jak sunie powoli w górę wiszący na powrozach fotel z jego małżonką w siódmym miesiącu ciąży. I przypomina sobie swój nastrój z owej chwili – mimo pewnego napięcia, pogodny i pełen nadziei.
„Oto najdroższy ładunek, jaki mi się zdarzyło kiedykolwiek przewozić”, wracają mu własne słowa, którymi z autoironią wyrażał swe uczucia. „Nie urodzi się w Anglii, tak jak tego bym pragnął – dobrze, urodzi się w Gdańsku. Zapewnię mu najlepsze warunki i wykształcenie. Od najwcześniejszych lat będzie jeździł po świecie, poznawał języki, zwyczaje. Musi być bardziej niż ja obywatelem świata. Dam mu na imię Artur…
Tymczasem znowu Joanna, podczas kolejnej rundy „rodzinnych pertraktacji”, gdy niewdzięczny potomek posuwa się do inwektyw i traktuje ją zgoła jak nikczemną Gertrudę, bezwstydną i wiarołomną, wybucha głośnym szlochem i wybiega z salonu, po czym łkając w sypialni wspomina ową noc, gdy na wertepach Westfalii złamała się oś powozu i niósł ją na rękach do domu astmatyczny osiłek stawiając co chwila na ziemi.
„O, czemuż się nie stało, żem wtedy nie poroniła!”, wykrzykuje z goryczą. A słysząc mitygujące ją słowa córki Adeli, dziewczyny zacnej, lecz brzydkiej: „Ależ co mama mówi!”, wraca pamięcią w tę wiosnę niebawem po powrocie, kiedy zostawszy matką, czuła się najszczęśliwszą w ciągu całego życia, a urodzony syn był dla niej najpiękniejszym, najcudowniejszym dzieckiem.
Krótko mówiąc, nowelka ukazywała złudność ludzkich nadziei i marzeń. Epatowała goryczą, głęboką niewiarą w to, że szczęście rodzi szczęście lub że je można utrzymać. „Melodia życia jest smutna”, zdawał się mówić narrator. „A jeśli nawet czasami przechodzi w tonację dur, to zawsze kończy się w moll. Na debiut udany, radosny zawsze należy patrzyć z perspektywy końcówki”.
Co do mnie, autora tekstu, tworzenie tej historii sprawiało mi przyjemność i przynosiło ulgę. Wyzwalałem się z czegoś. Zaspokajałem tęsknotę za… nie wiadomo czym. Odnajdywałem formę dla porywu miłości.
Nie miało żadnego znaczenia, że to, o czym opowiadam, ma bardzo luźny związek zarówno z moim życiem, jak i z życiem Madame. Ważne było jedynie, że wskutek pewnego trafu czy zbiegu okoliczności stanowi dla mnie medium – daje możność ekspresji. Że pozwala się zbliżyć do rzeczy nieosiągalnych, że daje ujście myślom, uczuciom i epifaniom, których nieśmiałą próbką był błysk wyobraźni w kinie, gdy skryty za kotarą obserwowałem Madame i zobaczyłem nagle jej życie w wielkim skrócie.
Nowelkę opatrzyłem ironicznym tytułem Kształt spełnionych nadziei albo dwie sceny z życia Artura Schopenhauera i stwierdziłem, że chyba – jestem już wyleczony. Myślenie o Madame nie sprawiało mi bólu. Jeśli czegoś pragnąłem, to może jedynie tego, by przeczytała ten tekst.
Z początkiem nowego roku poszedłem więc do szkoły, by sprawdzić, czy wróciła. Nie wierzyłem w to raczej, chciałem się jednak przekonać. Było, jak przypuszczałem. W szkole panował chaos. Rządy sprawował Soliter – tymczasowo lub nie. O „byłej pani dyrektor” nikt nie chciał ze mną rozmawiać.
Moje opowiadanie dałem do przeczytania staremu Konstantemu. Był mile zaskoczony. Zalecił kilka poprawek i wyraził opinię, że można to publikować. Rzecz ukazała się drukiem mniej więcej pół roku później – w jednym z pism literackich wychodzących w tym czasie.
Kończąc pierwszy rok studiów, miałem za sobą debiut.
I wtedy, a ściślej mówiąc: po kolejnych wakacjach, we wrześniu, gdy skończyłem równo dwadzieścia lat, znowu stało się coś, co zburzyło mi spokój.
Dzień po mych urodzinach nadeszła z Francji przesyłka. Był to niewielki pakiet; nie przyniósł go jednak listonosz, lecz doręczyciel paczek. Musiałem nawet zapłacić jakąś należność za coś. Moje nazwisko i adres, zarówno na naklejce, jak na blankiecie pocztowym, nie były pisane ręcznie, lecz czcionką maszynową, a w miejscu adresu zwrotnego widniała pieczątka i logo nic nie mówiącej mi firmy. Tak więc rozpakowując ów tajemniczy pakunek, nie miałem bladego pojęcia, ani kto mógł go nadać, ani co kryje się w środku. Nie stało się to jasne nawet po zdjęciu papieru.
Przesyłka zawierała płaskie, czarne pudełko z kolorowym portretem paroletniego Mozarta i złotym, stylizowanym, wytłaczanym napisem: „Hommage à Wolfgańg Amadeus Mozart.” [189]
Coś tknęło mnie dopiero, kiedy je otworzyłem.
Wewnątrz, w ozdobnej przegródce wyściełanej atłasem, leżało wieczne pióro – niezwykle eleganckie. Na złotym wąziutkim pasku obiegającym nakrętkę widniały trzy wyrazy: „Meisterstuck. [190] i „Mont Blanc”.
Zamarłem, lecz wciąż nie wierzyłem. Dowodu w końcu nie było.
Po chwili go odnalazłem.
W kopercie przyklejonej do spodu płaskiego pudełka tkwiła barwna pocztówka przedstawiająca Mont Blanc, a na jej stronie „pocztowej” widniały – pisane ołówkiem i znajomym mi pismem – następujące słowa:
Tout ce qui naît d’une source pure est un mystère. A peine si la poésie elle-même ose le dévoiler [191]
Odpowiedziałeś (sobie) na moje ostatnie pytanie? Instrukcja znajduje się w środku.
Nerwowymi ruchami zacząłem badać pudełko, gdzie jeszcze – poza „łożyskiem”, w którym leżało pióro – może być jakiś środek. Wreszcie odkryłem to miejsce: było nim „drugie dno” – pod czarnym passe-par-tout, ruchomym, wyjmowanym. Spoczywał tam kartonik ze złoconą obwódką, na którym się czerniło – nareszcie atramentem – sześć wypośrodkowanych i wykaligrafowanych (zapewne takim samym albo podobnym piórem) krótkich rządków wyrazów pisanych ręką Madame:
De la part du Verseau dans la force de l’âge
pour la Vierge à l’âge vir il
(depuis le Dix Septembre)
au lieu d’une plume d’oie
avec les meilleurs souhaits
de courage et de…
Patrzyłem na to wszystko jak zahipnotyzowny, docierając stopniowo do coraz głębszych znaczeń czy raczej implikacji, jakie przynosił ów sygnał złożony z rzeczy i słów. Bo ileż było w nim treści! Począwszy od „pierwszej przyczyny” – że w ogóle został nadany, że w ogóle pomyślała, aby zrobić mi prezent z okazji dwudziestych urodzin i wysłać go drogą pocztową; poprzez jego „wcielenie”, czyli to, co nim było: pióro marki Mont Blanc, model „Hommage à Mozart”; aż po „orędzie”, „przesłanie”, czyli kunsztowny wpis.
Znała i pamiętała datę moich urodzin! Znała mój adres! – Skąd? – Mogła z papierów szkolnych. – Oznaczałoby to, że wypisała go sobie i zabrała ze sobą. Po co by to robiła? – Jeśli więc jednak nie stamtąd, to skąd i jak go zdobyła? – Następnie, pamiętała to swoje „ostatnie pytanie” zadane mi w dedykacji i pamiętała dokładnie moje wypracowanie. Podkreśleniem trzech liter czyniła subtelną aluzję do tak drobnego szczegółu, jakim był groteskowy, pseudouczony wywód, iż wyraz „virginité. [193] ma rzekomo pochodzić od łacińskiego „vir” [194] . - Od „vir” pochodzi „viril”, mówiła tą małą kreską, przymiotnik, który określa właściwą ci teraz kondycję, a nie „virginité”, przy czym tak obstawałeś.