Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tym razem los mi sprzyjał, choć kazał długo czekać. Przyszła w ostatniej chwili, bodaj po drugim dzwonku. W jej zachowaniu jednak nie było nic z pośpiechu, który cechował innych przybyłych w tym samym czasie. Ci wpadali do środka jak burza, z rozwianym włosem, i gnali na oślep do szatni, zdejmując okrycia w biegu; ona zaś -w zgrabnym kożuszku, z barwną chustą na szyi i w botach na obcasie z cholewkami do kolan – weszła spokojnie, godnie, zgoła majestatycznie, a bilet wyjęła z torebki (tej samej, którą miała na wernisażu w Zachęcie) nie wcześniej niż dopiero w przejściu do foyer, gdzie stały bileterki. Robiła wrażenie osoby o niezachwianej pewności, że spektakl nie zacznie się bez niej.

Trzymając stosowny dystans, postąpiłem w ślad za nią. Oddała ubranie szatniarce, sprawdziła w lusterku makijaż i poprawiła włosy, po czym nabyła program i weszła na teren parteru. Serce zabiło mi raźniej. „W porządku”, pomyślałem, „oby tylko nie z tyłu”, i zanim zdjąłem płaszcz, zajrzałem – przez inne wejście – na parterową widownię. Wkraczała w piąty rząd, przepuszczana przez ludzi, którzy już tam siedzieli. Popędziłem na balkon (była tam druga szatnia).

Z mojego miejsca na górze widziałem ją jak na dłoni. Wystarczał ruch samych oczu, i to bardzo nieznaczny, aby z kurtyny (sceny) przenieść spojrzenie na nią. Siedziała pośrodku rzędu, czytając w skupieniu program. Po swojej prawej stronie miała dwie starsze panie rozmawiające ze sobą, po lewej zaś – puste miejsce.

Wzbudziło to we mnie, rzecz jasna, lawinę domysłów i pytań. Kto miał tam przy niej siedzieć? Ktoś przypadkowy, obcy? Czy osoba znajoma mająca jej towarzyszyć? Jeśli to drugie, to kto? Z kim była umówiona lub miała razem przyjść? I czy ten ktoś nie przyszedł w sposób definitywny, czy może miał jeszcze przyjść, choćby na drugą część? Jej niewzruszony spokój zdawał się przekonywać, że na nikogo nie czeka. To zaś mogło oznaczać, że, istotnie, jest sama – jak sama tu przybyła.

Sama! Bez towarzystwa! I jeszcze, na dokładkę, jest obok niej wolne miejsce! Czyż można było marzyć o lepszej konfiguracji? Czyż nie z takich założeń, z takiego imaginaire wyrastał plan podboju na „neutralnym gruncie”? Dokładnie! No i co? – Wobec rzeczywistości byłem jak porażony. Niezdolny do działania, a nawet do fantazji. Uciekałem przed myślą, co i jak by to było, gdybym na owym miejscu znalazł się wskutek przypadku. Zwłaszcza gdy siadłbym tam pierwszy, nie przeczuwając niczego…

Przyczyną tej niemocy był lęk przed odtrąceniem, przed odruchem niechęci na widok mojej osoby, przed upokarzającym poczuciem odrzucenia – że ją męczę lub drażnię, że jestem dla niej zawadą; i było to tak silne, że wolałem nic nie mieć, ale za to gwarancję, że nie poniosę klęski, niż narażać się na nią, choćbym miał odnieść zwycięstwo.

Wyjąłem z futerału szylkretową lornetkę i nastawiwszy ostrość na postaci Madame, ruszyłem obiektywem po długich rzędach parteru szukając znanych twarzy. Było wielu aktorów (między innymi Prospero i piękna Helena de With), reżyserzy filmowi (wśród nich twórca Popiołów) i kilku ludzi pióra starszego pokolenia. Przeniosłem spojrzenie na loże i – zamarłem z wrażenia. W skrajnej prawej (tej właśnie, którą w pierwszym odruchu brałem był pod uwagę, by wykupić w niej miejsce) siedział pośrodku Jerzyk. Nieznacznie pochylony, wsparty łokciami o rant, oddawał się zajęciu temu samemu co ja – lornetowaniu widowni. Podążyłem spojrzeniem po linii jego wzroku i w polu mego widzenia znów się znalazła Madame.

Dalej czytała program. Wróciłem do Jerzyka. Trwał w niezmienionej pozycji – z czarną lornetką przy oczach. Nie przerwał tej obserwacji, nawet gdy rozległ się gong i światło na widowni zaczęło wolno przygasać.

Widziałem był już raz Fedrę - po polsku, w telewizji, przed dwoma, trzema laty. Spektakl ów, chociaż grany przez czołowych aktorów, niezbyt mi się podobał i pozostawił uczucie rozczarowania sztuką. Gasiłem telewizor zawiedziony Racinem. – To ma być ów chef d’oeuvre francuskiego dramatu? – Wzruszałem ramionami. – I to ma być ów drugi, „kontynentalny. Szekspir? (jak twierdził z całą mocą prelegent w słowie wstępnym, powołując się w kółko na opinie Stendhala). Dziwiłem się. Zżymałem. Dla mnie było to martwe. Bezkrwiste. Retoryczne. Mało mnie obchodziły te bomba-styczne szały trawiące bohaterów. Były tak gigantyczne, że całkiem niewiarygodne. Tragedia nie przejmowała. Nikomu nie współczułem.

Tym razem rzecz mnie olśniła, i to od pierwszych słów. Przede wszystkim sam tekst brzmiał zupełnie inaczej. Nieporównanie czyściej aniżeli po polsku, nie archaicznie, jasno, a nade wszystko – pięknie w swej melodii i rytmie. Klasyczny aleksandryn, obcy polskiej prozodii, stukotał jak koła pociągu: ta-ta-tà ta-ta-tà, albo w śpieszniejszym rytmie: ta-tà ta- tà ta-tà – wprawiając w trans słuchania. Rygorystyczna forma nie czyniła zarazem wypowiedzi sztucznymi. Ich ekspresja i tok, mimo owej konwencji, były zgodne z naturą języka mówionego, a nawet jeszcze więcej: były jej ideałem. Śladu patosu, przesady, operowego stylu, wszystko – bardzo prawdziwe, wiarygodne w wyrazie, a przy tym – kryształowe, nieskazitelnie czyste.

Nie mniej istotną rolę odgrywali aktorzy – i to nie tyle ich gra (powściągliwa, dyskretna, wirtuozerska w mówieniu), co sama ich prezencja – ich uroda i wygląd. Byli to ludzie piękni, szlachetnie uformowani, dorodni, pełni wyrazu – doprawdy, jakby stworzeni na podobieństwo bogów. Zwłaszcza czwórka grająca pierwszoplanowe postaci: Hipolita i Fedrę, Arycję i Tezeusza. Mieli w sobie to coś, co zwykło się zwać rasą. Wysocy, o smukłych szyjach i harmonijnych rysach, poruszający się godnie, a przy tym lekko i z gracją, promieniowali mocą połączoną z powabem. Byli w swych typach wzorcowi. Surowy Dumny Młodzieniec. Dojrzała Wielka Dama. Urocza Młoda Piękność. Mąż w sile wieku – Pan. Wszyscy oni wzbudzali adorację i podziw, uwielbienie zmieszane z nieokreśloną tęsknotą i dojmującym żalem. Że są jakby skądinąd, a przez to -nieosiągalni. Że się ich nie zna, nie pozna, a gdyby nawet poznało – prywatnie, poza teatrem – to pewnie by już nie byli takimi jak na scenie.

Spełniali-można powiedzieć – największy ideał sztuki: wzniecali uczucia do czegoś, co istniało pozornie – do fikcyjnych postaci, do zmyślonego świata, a w ślad za tym marzenie – niedorzeczne, dziecinne – by znaleźć się w owym świecie. Bo tylko w nim – w iluzji – była możliwa szansa na zadośćuczynienie. Lecz właśnie! Tylko szansa. Bo w namiastce przeżycia, jaką stanowił akt odegrania na scenie burzliwego dramatu, szansa ta była zawsze, nieodwracalnie tracona. Los owych pięknych istot był nieodmiennie tragiczny. Skazany na przegraną, na niespełnienie i śmierć.

Oto Tezeusz, król Aten, mąż owiany legendą herosa i zalotnika – słynny pogromca Skirona, Prokrusta i Minotaura; ukochany Ariadny, którą zdradziecko porzucił, i zdobywca Antiopy, królowej Amazonek, z której się począł Hipolit; wreszcie, stateczny małżonek młodszej siostry Ariadny, ognistokrwistej Fedry – wyruszywszy z wyprawą do odległego Epiru, by wesprzeć tam przyjaciela, już od ponad pół roku przebywa za granicą i nie daje o sobie żadnego znaku życia.

Przez ten czas, w jego domu, w rodzinnym mieście Trojzenie, zaszły poważne zmiany:

Hipolit, jego syn, pozostawiony na straży domowego ogniska, młodzieniec czysty i dumny, gardzący dotąd miłością, uległ temu uczuciu do trzymanej w pałacu pod surowym nadzorem ateńskiej księżniczki, Arycji, ostatniej potomkini wrogiego ojcu rodu.

Fedra zaś, jego żona, od dawna skrycie wielbiąca szlachetnego pasierba, zapałała ku niemu szaloną namiętnością.

Oboje dumni, wyniośli, zgorszeni własną hańbą, bronili się, jak mogli, przed działaniem trucizny tkwiącej w strzałach Amora: on szukał zapomnienia w straceńczych jazdach rydwanem i trudach polowania; ona grała niełaskę, udając złą macochę. Daremnie. Afrodyta była od nich silniejsza. W rozpaczy doszli wreszcie do kresu wytrzymałości. On postanawia wyjechać; ona – zejść z tego świata.

Tu właśnie się zaczyna sceniczna akcja tragedii.

I oto co się dzieje:

Ledwo zapadły decyzje – gdy bohaterom zostało już tylko się pożegnać -nadchodzi nagle wieść o śmierci Tezeusza. Jest smutna, lecz jednocześnie przynosi pewną ulgę, a nawet rodzi nadzieję. Z jego odejściem bowiem przynajmniej maleje wstyd i hańba występnych uczuć, a może i wzrasta szansa na jakieś ukojenie. Przecież Hipolit dla Fedry, pod względem krwi, jest obcy. Ich związek zatem – obecnie – nie naruszałby tabu. A z punktu widzenia władzy i interesów państwa, byłby nawet korzystny, przeciwdziałając waśniom na tle praw do sukcesji. Czymś jeszcze naturalniejszym byłoby poślubienie Arycji przez Hipolita. Tych bowiem dzieli jedynie wrogość zmarłego ojca do rodu pięknej księżniczki. Czyż jednak sam Tezeusz nie pojął ongi za żonę nieprzyjacielskiej królowej, z którą prowadził był wojnę?

W ten sposób Afrodyta dolewa oliwy do ognia. Mrzonki, pragnienia, żądze, które już miały zostać raz na zawsze zgaszone, buchają nowym płomieniem.

Dochodzi do spotkania – Hipolita z Arycją i Fedry z Hipolitem. Dwoje płonących miłością pozornie trwa przy swoim: mimo nowych warunków, powstałych wskutek wieści o śmierci Tezeusza, chcą oni przeciąć węzeł, który spętał im wolę i ściska boleśnie serce. Pragną jednak się rozstać przynajmniej pojednani – przez wyrównanie krzywd wyrządzonych w przeszłości.

Hipolit więc odwołuje okrutny wyrok ojca skazujący Arycję na wieczyste poddaństwo i zwraca jej Ateny, do których ma ona prawo; Fedra zaś ubolewa z powodu wyrazów wrogości w stosunku do Hipolita i czynionych mu wstrętów, prosząc o wielkoduszność.

Jednakże w te akty skruchy i gesty pojednania wkrada się inny ton i całkiem inne treści. Wyrównywanie rachunków i prośby o wybaczenie przeradzają się raptem w otwarte miłosne wyznania. Puszczają wodze dumy, walą się tamy wstydu: zrazu dwuznaczne słowa stają się jednoznaczne. Puisque j’ai commencé de rompre le silence [146] - Hipolit zmienia naraz kierunek wypowiedzi i skacze w przepaść prawdy (podaję w tłumaczeniu):

Trzeba iść dalej, pani, trzeba ci objawić

To, czego dłużej w sobie nie zdołam już trawić.

[146] Lecz skoro już złamałem pieczęcie milczenia


60
{"b":"87923","o":1}