– Poznacie. W stosownej chwili. Na razie, Dowód proszę.
Nie miałem jeszcze Dowodu, choć miałem już doń prawo. Nie wyrobiłem go sobie, bo szkoda mi było czasu na liczne formalności (liczne i uciążliwe), jakich Komenda Milicji – organ w strukturze państwa wydający dokument – wymagała w tym względzie. Dlatego też moim „papierem” o zasadniczym znaczeniu ciągle pozostawała legitymacja szkolna – i tę przy sobie miałem. Okazanie jej jednak w danych okolicznościach uznałem za niewskazane. Zdradzałoby to bowiem mój urzędowy adres i otwierało drogę do interwencji w szkole, to zaś by było fatalne. Zwłaszcza że do rękawa nie miałem przyszytej tarczy (filcowej, czerwonej oznaki z rzymskim numerem liceum), co kodeks ucznia uznawał za ciężkie uchybienie, dając tym samym do ręki broń nieżyczliwym i wrogom.
Chcąc zyskać nieco na czasie i wyczuć intencje sierżanta, zacząłem udawać szukanie – zrazu zwykłe, spokojne (wewnętrzne kieszenie, zewnętrzne), z czasem bardziej nerwowe (tylne kieszenie spodni) i w końcu – bezskuteczne.
– Niestety, nie wziąłem z domu – stwierdziłem z ubolewaniem, a widząc, że ten argument nie poprawia mych akcji, dodałem wyjaśniająco: – włożyłem dziś inne ubranie i zapomniałem przełożyć.
– To nie jest wytłumaczenie – rzekł flegmatycznie sierżant. – Obowiązkiem każdego, każdego obywatela jest mieć dokumenty przy sobie.
– Całkowicie się zgadzam – na podnoszące się fale zacząłem lać oliwę. – Cóż jednak na to poradzę, że akurat zapomniałem? Człowiek, istota omylna.
– Nie mając dokumentów lub nie chcąc ich okazać, możecie być zatrzymani.
– Za co?!
– Do wyjaśnienia.
– Przecież nic nie zrobiłem!
– A skąd ja mam to wiedzieć?
– Dowód panu powie…
– Słuchajcie-no, nie mędrkujcie! Okazujecie, czy nie?
– Kiedy mówię, że nie mam.
– Mam dzwonić po radiowóz?
– O rany, czego pan chce?! Jak się nazywam? Gdzie mieszkam? – Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem stamtąd zbawienny bilet miesięczny. – Proszę: nazwisko, adres i moja podobizna z pieczątką MZK, aby nie było najmniejszych, najmniejszych wątpliwości, że chodzi na pewno o mnie.
Odebrał od mnie bilet i zatopił w nim wzrok, po czym jął nim obracać to w jedną stronę, to w drugą, jakby się w nim dopatrzył czegoś podejrzanego.
– Ważny, zapewniam pana – nie wytrzymałem napięcia. – Znaczek jest przyklejony i ma wpisany numer. Można zajrzeć i sprawdzić.
– Nie jestem kontrolerem – rzekł upominająco – Dla mnie to nie jest dokument. – I zmienił nagle ton na urzędowo-rzeczowy: – W jakim celu byliście na terenie placówki?
„Ach, a więc o to mu chodzi!” Poczułem zdenerwowanie. Bo jak to wytłumaczyć?
– Czyżby wstęp był wzbroniony? – udałem naiwnego.
– Czy mówię, że jest wzbroniony? Pytam o cel wizyty” Tu nie ma konsulatu.
– No to co z tego, że nie ma?
– To że nie chodzi wam raczej o uzyskanie wizy. A w takim razie o co?
– Czy trzeba się z tego tłumaczyć?
– Skoro was o to pytam…
Pojąłem, że dalsza dyskusja nie wróży niczego dobrego. By wyjść z tej opresji cało, trzeba było coś dać lub choćby „pójść na wymianę”.
– Chodzi o mecz szachowy między Polską a Francją – rzekłem z kamienną twarzą. – Dopinamy terminy. Ostatnie ustalenia. I żeby pan przypadkiem nie pomyślał, że bujam – sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobyłem stamtąd moją kartę klubową – oto legitymacja. Proszę, niech pan obejrzy.
Wziął ją i zaczął oglądać, a ja ciągnąłem jak w transie:
– O ile się nie mylę, czytuje pan «Przegląd Sportowy». Mógł pan tam o mnie przeczytać. Wicemistrzostwo juniorów. Klub Robotniczy Marymont.
Na chwilę zapadła cisza.
– Jesteście wolni – powiedział, oddając mi bilet i kartę.
– No właśnie… – mruknąłem dwuznacznie. Zasalutował i odszedł.
Chowając dokumenty spojrzałem mimowolnie na fronton Ambasady. W jednym z okien parteru mignęła mi wyraźnie twarz urzędniczki z recepcji.
Uniosłem głowę do góry, jak kiedy przychodzi nagle olśniewająca myśl lub – szuka się w niebie natchnienia.
„A nad nim, w porywach wiatru, na jasnym, wysokim maszcie, powiewał dumnie sztandar Republiki Francuskiej.
– Zwycięstwo – pomyślał z nadzieją”.
24. Dalej! Dalej na zachód!
Zwycięstwo… Lecz Pyrrusowe! – Nie, nie ze względu na cenę, jaką mnie kosztowała ta wyprawa „za morze” (potyczka z kontrolerami, skok „lorda Jima” za burtę, zniszczona garderoba, przeprawa z milicjantem), ale ze względu na skutek natury psychologicznej, jaki był jej owocem.
Bo cóż w istocie się stało?
Zyskując, z jednej strony, upragnioną możliwość gry na innym terenie niż szkolna jałowizna, z drugiej, po raz kolejny i jakby już ostateczny, wskutek odkrycia prawdy o strategii Madame, a zwłaszcza o jej motywach i głównym celu życiowym, traciłem wiarę w sens tych… „zachodów miłości”, a przez to i ochotę, by je kontynuować.
Bo na co mogłem liczyć wiedząc to, co wiedziałem? Że na wystawie w Zachęcie lub w kuluarach teatru uda mi się ją podejść i że ona tam będzie inna dla mnie niż w szkole? Że będzie ze mną rozmawiać? Swobodnie… żartobliwie… w sposób nieoficjalny? Że stanie się co najmniej jak srebrnowłosa Marianna lub jak Zielonooka?
Otóż nie bardzo. Już nie. W każdym razie nie mogłem sobie tego wyobrazić.
Jak niby miałoby dojść do „zawiązania akcji”? A przede wszystkim dlaczego miałaby być tam inna? Co miałoby spowodować, że lód stopnieje i pęknie? Jakie bodźce czy słowa?
Owszem, był taki ruch: pozoracja szantażu. Zagranie zdobytą wiedzą na temat jej osoby, a zwłaszcza powziętych planów. Danie do zrozumienia, że wiem, gdzie znajduje się zeszyt i po co się tam znajduje…
„À propos, dla ścisłości, uczy mnie pani zaledwie trzy… trzy i pół miesiąca, a nie półtora roku. Doprawdy, to zbytek skromności zaniżać sobie tak wynik. No, ale i półtora to bardzo dobry czas! Byle się nie wydało. – Wyjazd już w lecie, prawda?.
Niewiele o mnie wiedziała – jakie mam przypadkowo lub nieprzypadkowo kontakty i w ogóle „kim jestem” – więc tego rodzaju strzała, wypuszczona znienacka, mogłaby posiać lęk i skłonić ją do reakcji… A nuż akurat znam kogoś z obsady Service Culturel? Skoro bywam na owych ekskluzywnych imprezach i tak dobrze znam język! A z drugiej strony, kto wie, może mam kogoś w UB? Skoro tak sobie poczynam i czuję się taki pewny! Lecz nawet jeśli nie znam i niczego nie knuję, to jakże można mi ufać – młokosowi w afekcie – że będę siedział cicho, że nie rozpaplę sprawy? Tacy jak ja, gdy ich „weźmie”, bywają nieobliczalni! Lepiej więc mnie oswoić i – łaską unieszkodliwić.
Przy jej podejrzliwości, do której miała podstawy, a także ostrożności, o której wspominał Konstanty, takie rozumowanie było prawdopodobne.
Czy jednak chciałbym tego? Czy osiągnięta w ten sposób upragniona reakcja miałaby dla mnie wartość? Nie miałaby najmniejszej. Sama myśl o czymś takim przejmowała mnie wstrętem. Osiągnąć cel w takim stylu – to byłoby żałosne. Czułbym się upodlony. To byłaby przegrana.
Przypomniał mi się Jerzyk i jego opowiadanie o docencie Dołowym. O przemycanym kawiorze, „końcówkach” do długopisów, i o tym, jak Jerzyk odkrył te złote interesy, i jak mu przyszło do głowy, że mógłby to wykorzystać. „Obrzydliwe, nieprawdaż?” słyszałem jego słowa, przesycone goryczą. „W parszywej rzeczywistości sam się stajesz parszywy! To jest najgorsze, pamiętaj!”
Podziałało to na mnie jak sygnał ostrzegawczy. Uwaga! Skończyły się żarty. Zaczyna się robić duszno, a grunt staje się grząski. Jeden fałszywy krok i tkwimy w bagnie po szyję. Żeby mnie nie wessało! – Może lepiej się cofnąć? Może zawrócić z tej drogi?
„Zawrócić?… Cofnąć się?… Teraz?” – odezwał się inny głos. „Gdy jesteś już tak daleko? – Nie, to niepodobieństwo! Musisz iść dalej. Musisz! Nie wolno rezygnować! Daj się unieść prądowi, jak sobie powiedział Heyst.
Przesadnie ostrożna rozwaga to nie najlepszy doradca. Błogosławiona mgła! Jej powinieneś zaufać, jeśli chcesz dojść do czegoś. Nic nie ma bez ryzyka. Bez grzechu nie ma życia. A zresztą – jaki grzech! I jakie tam ryzyko! Że się ulegnie pokusie nieczystego zagrania lub zrobi się jakieś głupstwo? To zawsze jest możliwe, nawet bez dalszych zmagań. Ale od czego rozsądek, jak nie właśnie od tego, aby nad sobą panować? – A zatem dosyć wahań. Dosyć rozterek. Dalej!”
„Iść dalej” to znaczyło pójść na wernisaż Picassa i tam, być może, ją spotkać. Tymczasem od jego daty dzielił mnie jeszcze tydzień, ten zaś przynosił ze sobą trzy lekcje francuskiego.
Zachowałem się na nich inaczej niż ostatnio. Przestałem ostentacyjnie czytać Zwycięstwo Conrada na przemian ze Wspomnieniami Joanny Schopenhauer i robić rzekome notatki; i w ogóle skończyłem z wyzywającą biernością. Z obrażonego, chmurnego – stałem się naraz pilny: skupiony, uważny, aktywny – rzekłbyś, wzorowy uczeń. Kreacja ta miała na celu uśpienie jej czujności, a przy tym wyrażała takie mniej więcej przesłanie:
„Gniewałem się na panią, to prawda, nie zaprzeczam, za ów brak odpowiedzi na moją serenadę i niepojęte, okrutne nasilenie niełaski, jakbym w czymś pani uchybił… Słowem, za tę nieczułość i za niesprawiedliwość. No, ale trudno. Minęło. Miłość wszystko wybacza. Znów jestem taki jak przedtem, a nawet bardziej karny”.
Zostało to przyjęte, o dziwo, bez oporu, a nawet jakby z ulgą. Gdy wykonałem w końcu ów pierwszy gest pojednania (wobec milczenia innych odpowiedziałem poprawnie na zadane pytanie wokół plus-que-parfait [123] ), nie odebrała tego z ostentacyjną niechęcią, czego nie wykluczałem, a nawet się spodziewałem, lecz wręcz z życzliwą uwagą, jakby w ostatnim czasie nie było tej zimnej wojny, pełnej napięcia i dąsów, a ja jakbym był co najmniej układną Agnieszką Wąsik. A później już odnosiła się do mnie zwyczajnie, neutralnie, to znaczy, bez wrogości, ale i bez sympatii. Chociaż…
Na trzeciej z tych lekcji stała się rzecz szczególna, dotychczas niebywała, i to co najmniej z dwóch względów. Otóż podczas ćwiczenia na wybór właściwych czasów w zdaniach podrzędnie złożonych – podyktowawszy czasu zaprzeszłego zadanie do rozwiązania na piśmie i przeszedłszy się wolno między rzędami ławek w trybie nadzoru pracy – zatrzymała się przy mnie i po chwili, półgłosem (by nie przeszkadzać innym) zwróciła się do mnie po polsku, co prawie się nie zdarzało: