Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Z kim? Teraz ja nie nadążam.

– No jak to z kim! Przecież mówię: z dyrektorem tej szkoły.

– To jest ona, nie on.

– Dyrektor to dyrektor. Funkcja nie ma rodzaju.

– Ale człowiek ma płeć.

– Jakie to ma znaczenie? – prychnąłem (nieco przesadnie).

– Czasem ma, mon ami – znowu się uśmiechnęła, tym razem zagadkowo, po czym zrobiła „dzióbek” i oczy zdziwionej lalki.

Nie byłem w stanie powstrzymać inwazji rumieńca na twarz.

– Więc powiadasz – podjęła po osiągnięciu celu – że również chciałbyś bywać na „konwentyklach” Centre… – Spostrzegłszy, że na podłodze leży błyszczący spinacz, podniosła go i wtrąciła do „krateru” pudełka, w którym tłoczyły się inne. – Nie ma najmniejszych przeszkód. Wstęp jest wolny. Dla wszystkich. Tu es le bienvenu! [108] Obawiam się jednakże, że akces ten nie spełni wiązanych z nim oczekiwań. Przeceniasz bowiem Centre. Twoje wyobrażenie o naszej działalności jest mocno przesadzone. Owszem, mamy w programie projekcje francuskich filmów, a także spotkania z ludźmi z akademickiej Francji, ale co to za filmy! i jakie to spotkania! i kto na nie przychodzi!

Filmy? Trzeci garnitur, i to sprzed wielu lat (projekcje się odbywają w budynku Geografii, w salce na trzecim piętrze; fatalna jakość odbioru).

Odczyty? Specjalistyczne, dla wąskiej grupy znawców.

A audytorium? Studenci, i to wcale nie liczni, i kilku wykładowców.

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego dumny tytuł „Centre de Civilisation” nie ma pokrycia w treści?

Jesteś mile widziany!

Cóż – rozłożyła ramiona – nie ma środków, funduszy. – Uniosła palec do góry. – I nie ma przyzwolenia.

Niemniej, nie mylisz się, sądząc, że istnieją imprezy, na które ściąga le beau monde, cała francuskojęzyczna, „europejska” Warszawa, w tym również i… dyrektor, którego chciałbyś poznać. Jednak dostać się na nie to już nie takie proste. Trzeba być z towarzystwa albo mieć… zaproszenie. A zaproszenia przyznaje (rozsyła lub wydaje) gabinet Service Culturel.

Masz jeszcze jakieś pytania? – ujęła obłego BIC-a, który spoczywał na biurku, i jęła się nim bawić, wciskając i zwalniając raz po raz jego przycisk.

– No, oczywiście – odparłem. – I chyba wie pani jakie.

Przestała pstrykać iglicą i zmierzyła mnie wzrokiem, udając, że próbuje odgadnąć moje myśli. Wreszcie sięgnęła po czarną plastikową kasetkę jeżącą się guzikami, przy których widniały litery w porządku alfabetycznym, i przycisnęła pierwszy (z literą A pod spodem). Gładka część wierzchniej płaszczyzny podskoczyła sprężyście i stanęła pionowo, odsłaniając karteczkę z wydrukowanym diagramem, w który wpisano ręcznie numery telefonów. Następnie podniosła słuchawkę i wykręciła sześć cyfr. Po chwili głęboki alt zagruchał gardłowym „er”.

C’est elle, de la part du Centre, oui-oui, de la rue Oboznà. [109] I dzwoni z taką sprawą: jest u niej młody człowiek, gentil et résolu [110] , obyty, oczytany, z przyzwoitym francuskim, któremu bardzo zależy na żywym kontakcie z językiem i zachodnią kulturą. Czy można by go wpisać na listę stałych gości programu Service Culturel?… Zasadniczo nie bardzo?… Jest limit miejsc… Kontrole… A jednak, w drodze wyjątku? Osobiście uważa, że zasługuje na to. To młodzieniec z przyszłością!… A zatem, d’accord?… Ma przyjść… Już go wysyła. Merci.

Odłożyła słuchawkę.

– Rozmowę usłyszałeś – znów zwróciła się do mnie. – I ufam, że zrozumiałeś. Teraz weźmiesz autobus linii 117, który się zatrzymuje w Alejach Jerozolimskich pod samym gmachem KC i który cię przewiezie na drugą stronę Wisły, w rejon Saskiej Kępy. Wysiądziesz na Placu Przymierza, naprzeciw kina Sawa, i stamtąd udasz się pieszo przez ulicę Zwycięzców do wąziutkiej przecznicy o nazwie Zakopiańska. Odnajdziesz na niej dom z numerem 18, gdzie mieści się siedziba Ambasady Francuskiej, i wkroczysz na jej teren. Gdyby cię ktoś zatrzymał i pytał, czego tam szukasz, powołasz się wtedy na mnie (moje nazwisko Zamoyska) i powiesz, że masz spotkanie z mademoiselle Legris. To właśnie ona cię przyjmie i wpisze cię na listę, a może nawet od razu wyda ci zaproszenie, bo wiem, że lada dzień ma się odbyć wernisaż głośnej grafiki Picassa. Mademoiselle Legris będzie chciała z pewnością pomówić z tobą przez chwilę, aby cię trochę poznać, więc proszę, bądź tak miły i nie przynieś mi wstydu. Zresztą, sam chyba rozumiesz: to w twoim interesie. Życzę ci powodzenia. Au revoir, jeune homme. [111]

23. Odkrycie Ameryki

„I młody człowiek pojechał…

Gdy wartka akcja życia, w którym coś odgrywałem, zamierała na chwilę, zwalniając mnie z wymogu podtrzymywania roli, nieraz moim odruchem podczas takiego antraktu było myślenie o sobie w formie klasycznej narracji (trzecia osoba, czas przeszły) – jakby to, co się działo, ze mną i wokół mnie, stanowiło materię opowiadanej historii. Temu się właśnie oddałem, kiedy tylko autobus linii 117, w którym zająłem miejsce, ruszył spod gmachu KC.

„Ponieważ nie było tłoku, przeciwnie, było pusto, nie wybrał swojego kąta ‘na rufie’ przy tylnych drzwiach, ale, podobnie jak inni, zajął miejsce siedzące, przy oknie, po prawej stronie. Za szybą z securitu, powleczoną od zewnątrz warstewką starego brudu, przesuwał się do tyłu ciąg szarawych widoków: masywne gmachy muzeów, Muzeum Narodowego i Oręża Polskiego, ponure kamienice stojące wzdłuż wiaduktu, wreszcie szeroki pas rzeki, toczącej leniwie wody.

Przejeżdżając przez most, zdał sobie nagle sprawę, że się przemieszcza na wschód.

– A przecież zmierzam do czegoś, co jest wysepką Zachodu – pomyślał rozbawiony. -Trawestacja konceptu i przedsięwzięcia Kolumba. Ciekawe, co odkryję?

Na Rondzie Waszyngtona, poza jakąś babiną i starszym panem z paczką, wsiadło – w ostatniej chwili – dwóch mężczyzn w średnim wieku. W odróżnieniu od innych, nie skasowali biletów ani też nie usiedli na żadnym z wolnych miejsc, lecz w nonszalanckich pozach stanęli przy kasownikach – na przedzie i z tyłu wozu – i z kamiennymi twarzami zaczęli patrzyć przez okna.

– Kontrolerzy – pomyślał. I choć nie miał powodu, ażeby się ich bać -w kieszeni jego kurtki tkwił ważny bilet miesięczny na wszystkie linie normalne komunikacji miejskiej (potwierdziła to ręka, wsunięta tam mimowolnie) – poczuł w sobie napięcie i szybsze bicie serca.

– No i czego się boisz? – zaapelował do siebie. – Przecież nic ci nie grozi. A gdyby nawet groziło, to co? No właśnie, co? – Strata pieniędzy na mandat? – Można nie płacić od razu. Można zażądać blankietu na wpłatę do dwóch tygodni, a potem zwlekać latami, jak większość ludzi to robi. – Więc c o innego? Wstyd? – A czego tu się wstydzić? Że oszukuje się państwo? Przedsiębiorstwo państwowe? – A co to znaczy: państwowe? Czy aby nie tyle co: nasze? A skoro znaczy: nasze, to gdzie tu jest oszustwo? Można oszukać kogoś, ale samego siebie? – A poza tym, czy ten, z którym się układamy (jeśli już go traktować jako kogoś drugiego, a nie jako nas samych), czy ten ktoś – MZK – jest partnerem bez skazy, który się wywiązuje ze wszystkich zobowiązań, jakie na siebie przyjął? I czy my wobec niego mamy te same prawa, jakie on wobec nas? Jak choćby prawo kontroli – zgodności z rozkładem jazdy, warunków podróżowania (zwłaszcza w godzinach szczytu), uprzejmości kierowców? Czy on nam także płaci za swoje uchybienia: kary za niepunktualność, chroniczne przerwy w ruchu? Albo odszkodowania za każdy uszczerbek na zdrowiu doznany wskutek ścisku lub przytrzaśnięcia drzwiami? – Nie płaci, ani grosza. Nawet się nie poczuwa. Płacimy tylko my. – A zatem, o co chodzi? Gdzie tu występek, przewina, godne napiętnowania? Nierówność wobec prawa zwalnia z reguł fair play. Czyż nie tego dowodzi cała nauka historii i większość lektur szkolnych? – Walka z wyzyskiwaczem jest słuszna i postępowa. Łamanie praw krwiopijców to cnota, a nie grzech. Dochodzić sprawiedliwości w świecie przemocy i gwałtu wolno wszelkim sposobem…

Sformułowanie w myślach tej żarliwej obrony pasażera na gapę (którym sam przecież nie był!) nie przyniosło mu ulgi. Przeciwnie, jeszcze bardziej rozstroiło mu nerwy. Zamiast dać sobie spokój z domniemanymi stróżami Miejskiego Przewoźnika i zająć się sprawami w danej chwili dla niego po stokroć ważniejszymi (jak pozyskać dla siebie mademoiselle Legris? jak pokierować rozmową? jakie zadać pytania?), wpatrywał się natarczywie w plecy jednego z nich, czekając z zapartym tchem na potwierdzenie domysłu, czyli – początek akcji.

Było, jak podejrzewał.

Po chwili, jak jeden mąż (choć nie patrzyli na siebie) sięgnęli pod klapy płaszczy i wydobyli stamtąd wiszące na krótkich paskach blaszane złotawe krążki, które jak górskie odznaki ozdobiły im piersi, i stanąwszy w rozkroku nad siedzącymi tuż przy nich, wyrzekli równocześnie sakramentalną formułkę:

– Prosz-sz-szę bilety do kontroli.

Zdawałoby się, że po tym mógłby się już odprężyć. W końcu całe napięcie zostało rozładowane: wyczuł ich; odgadł; ma nosa. – Tymczasem, nic podobnego. Był dalej podminowany i dalej, nierozumnie, folgował złym emocjom.

– Żeby taki paskudziarz, co wszystkie grzechy świata ma wypisane na twarzy, mógł żądać czegoś od innych! By mu… okazać bilet! Bym ja – monada wolna, nieposkromiona jak Ren, udająca się właśnie do Ambasady Francuskiej – miał się podporządkować jego bezczelnej woli, poświęcić mu cząstkę czasu, wykonać przez niego ruch ręką! – Nie, to jest nie do przyjęcia! To uwłacza godności i ogranicza wolność. Nie można się z tym pogodzić! – Lecz jak się nie pogodzić? Nie okazać biletu? Nie reagować w ogóle? – Takie postępowanie skończyłoby się niechybnie interwencją fizyczną: szturchaniem, potrząsaniem, wreszcie wzięciem pod ręce i wywleczeniem z wozu na następnym przystanku. To byłoby jeszcze gorsze. – A zatem nie ma wyjścia… Ależ to przemoc! Terror! – Pomocy, o Rousseau!

[108] Jesteś mile widziany


[109] To ona, z Centre, tak-tak, z ulicy Oboźnej.


[110] miły i rezolutny


[111] Do widzenia, młody człowieku.


50
{"b":"87923","o":1}