W danej rzeczywistości znaczyło to zdobyć względy, a nawet podbić serce srebrnowłosej Marianny.
– Mam nietypową sprawę – zbliżyłem się do biurka – i stąd też moje wahanie, czy w ogóle się z nią zwracać. Widząc, że jest pani zajęta, nie chciałem przerywać pracy.
– O co chodzi? Mów, śmiało – przyjrzała mi się uważnie. – Wszystko da się załatwić. To tylko kwestia woli; w najgorszym razie: czasu.
– To bardzo miłe i rzadkie, że pani tak stawia sprawę. Niemniej, obawiam się, czy w danym wypadku, istotnie, będzie można zaradzić. Bo rzecz, o którą mi chodzi, ma związek z kulturą francuską… szczególny… nie oczywisty… nie pierwszorzędnej wagi.
– Oby miał jakikolwiek – rzekła z dowcipnym uśmiechem.
– Chodzi o tłumaczenie. Dokładnie, o przekład francuski hymnu Ren Hólderlina… wie pani, tego niezwykłego niemieckiego poety, co przeszedł samotnie Alpy zmierzając do Bordeaux, a później, wracając stamtąd, również samotnie i pieszo, doświadczył objawienia, które go poraziło i odebrało mu rozum. Podobno na jakimś szczycie ukazał mu się Dionizos i odbył z nim rozmowę. W każdym razie w Paryżu… Ale nie o to chodzi! Rzecz w tym, że piszę pracę o romantycznych podróżach… markiza de Custine, Joanny Schopenhauer… i potrzebuję cytatu właśnie hymnu… Dlaczego po francusku? Dlaczego mi nie wystarcza oryginalny przekład polski? Już śpieszę z wyjaśnieniem! Jest to praca na konkurs ogłoszony przez pismo… «Perspective de Genève» i takie są wymagania, aby wszelkie cytaty były w języku francuskim. Podobny problem mam z tekstem Joanny Schopenhauer, no ale ten przynajmniej napisany jest prozą, więc potrzebne wyimki mogę przełożyć sam. Tymczasem wiersz, i to taki!… – rozłożyłem ramiona i wzniosłem oczy do nieba. – Otóż byłem już wszędzie, we wszystkich bibliotekach, wydziałowych, centralnej, a nawet w narodowej, i nigdzie tego nie mają… nigdzie nie mogli mi pomóc. Wreszcie ktoś mi powiedział, że z tego rodzaju sprawą winienem pójść do Centre; że stąd nie wyjdę z kwitkiem. Oto dlaczego tu jestem. W pani ostatnia nadzieja! A warto jeszcze dodać, iż pierwszą nagrodą w konkursie jest rzecz nie do pogardzenia: miesięczny pobyt w Szwajcarii, a tam… wycieczki w Alpy, i to nie byle gdzie, między innymi właśnie w rejony źródeł Renu, w masyw Świętego Gotharda albo w masyw Adula,
gdzie lasy przerażone -
zacząłem bez żenady, horrendalnie fałszując, małpować Konstantego, podniósłszy nieznacznie głowę i przymrużywszy oczy -
a sponad nich skały
wznosząc głowy, codziennie, spoglądają w dół,
tam, w lodowatej otchłani…
tu urwał mi się wątek. By zatuszować to jakoś, dorzuciłem niezwłocznie, niby wieńczący akord zarzuconej melodii, początek trzeciej strofy, który znałem najlepiej -
Głos… najszlachetniejszej z rzek, Renu – urodzonego wolnym…
Srebrnowłosa Marianna patrzyła na mnie z uśmiechem – godnym co najmniej autora Traktatu o tolerancji.
– W masyw Adula, powiadasz… – odezwała się wreszcie, jakby ta nazwa – własna budziła w niej jakieś wspomnienie. – „Tam, w lodowatą otchłań” - dodała elegijnie dobrą wymową niemiecką, zmieniając stosownie przypadek.
Struchlałem. Zna niemiecki! I w ogóle wszystko wie! To koniec, jestem zgubiony! Zaraz mnie zdemaskuje.
Obawy te jednakże okazały się płonne. Jej ton, spojrzenie, mimika były jedynie grą, żartobliwą ironią.
– Uważaj, żebyś tam nie wpadł – uniosła wysoko brwi w geście błazeńskiej przestrogi.
– Mogę panią zapewnić, że skorzystam z tej rady – odwzajemniłem uśmiech, opuszczając powieki. – Rzecz jednak w tym, że naprzód muszę zwyciężyć w konkursie.
– Skoro taki jest cel – podniosła się energicznie – trzeba się wziąć do roboty. – Podeszła do katalogu. – Ren Hölderlina, powiadasz… A zatem: romantyzm niemiecki.
Stała na tle kartoteki zwrócona do mnie tyłem. Wysoka, elegancka, o regularnej kompleksji i harmonijnych ruchach. Nawet tak błahą czynność jak wysuwanie szufladek i wertowanie fiszek wykonywała z gracją, z iście królewską godnością, jakby to było co najmniej przebieranie w precjozach albo granie na harfie. Nagle dotarło do mnie, że stylistyka ta – ów sposób noszenia się, bycia – ma niejeden rys wspólny z manierami Madame. Ależ tak, oczywiście! To było dokładnie to! Ten rodzaj pas, te gesty, ta sama „choreografia”. Wytworność i precyzja, pańskość, szczypta przesady. Giętki i cięty język. Ironia i przekora. Tyle że w jej wydaniu było to sympatyczne, tchnęło przyjaznym powiewem, a nie, jak w przypadku Madame, lodem mrożącym krew w żyłach.
„I cóż by jej szkodziło”, pomyślałem ze smutkiem o mojej monarchini, „grać tę ‘partię francuską’ nie w wariancie ‘zamkniętym’, lecz właśnie w takim, ‘otwartym’ – w tonacji dur, nie moll! Ileż by na tym zyskała! I ileż ja bym zyskał!”
Tymczasem srebrna Marianna podeszła do regałów, wyjęła z rzędu książek jakiś masywny tom i oparłszy go grzbietem o kant dogodnej półki, zaczęła przerzucać stronice.
„Ciekawe”, podjąłem monolog, „gdzie Konstanty z tym wierszem zapoznawał był Claire? I w jakiej czynił to formie? Mówiąc z pamięci, jak mnie? Dając do przeczytania? – Jakkolwiek udzielał tej lekcji, jeśli to było w Centre (gdziekolwiek mieścił się wtedy), to rzecz się oto powtarza – jak temat w utworze muzycznym. Oto znowu ktoś komuś, kto pełni tutaj służbę, intonuje tę pieśń. Oto znów się ozwała – niby echo po latach. Więc ‘święty ogień’ znów płonie! Powraca dawny czas!”
- C’est ensuite seulement que les impies [101] – w ciszy rozległ się nagle głęboki alt Marianny. Patrzyła w otwartą książkę, trzymając czubki dwóch palców mniej więcej na środku stronicy. W ciągu dalszego czytania przesuwała je w dół:
łamiąc własne prawa
lżyli niebiański ogień,
by na koniec, wzgardziwszy ścieżkami śmiertelnych,
wybrać drogę zuchwalstwa
i ulec pokusie dorównania bogom.
Uniosła wzrok znad tekstu i obróciła się ku mnie.
Rozumiałem te zdania, lecz nie miałem jasności, co do ich pochodzenia. Wiersz, którego przekładu na język potomków Chlodwiga rzekomo poszukiwałem, nie był mi dobrze znany, i to oględnie mówiąc. W istocie wiedziałem tylko – z niemieckiego wydania – że został napisany w tysiąc osiemset pierwszym i zadedykowany jakiemuś Sinclaire’owi; że nie jest rymowany i ma formę stroficzną; że strofy są obszerne, na ogół piętnastowersowe, i tyleż jest ich w sumie. Co się zaś tyczy treści, to cała moja wiedza sprowadzała się głównie do owego wyimka wypisanego ołówkiem na tytułowej stronie Gdańskich wspomnień młodości Joanny Schopenhauer i kilku mu przyległych, które dla potrzeb rozmowy przełożył mi Konstanty i które później wpisałem do mojego „Cahier”. O dalszym ciągu wiersza i innych jego motywach nie miałem żadnego pojęcia. Dlatego też owi zuchwalcy „łamiący własne prawa. i „lżący niebiański ogień”, choć brzmieli równie podniośle co „z rzek najszlachetniejsza”, nie bardzo mi z nią współgrali. W tym stanie rzeczy najlepiej było zachować ostrożność.
– C’est une allusion à moi? [102] – zapytałem z uśmiechem, chcąc przede wszystkim ukryć symptomy dezorientacji, a zarazem pokazać, że uchwyciłem sens, a nawet że potrafię przytomnie zareplikować, i to w obcym języku.
– Pardon, mais pourquoi? [103] - pochyliła w bok głowę, marszcząc „pytajnie” brwi.
– Voilà que moi… - szukałem gorączkowo jakiejś zręcznej formułki; wreszcie przyszło mi w sukurs rodzime porzekadło: – je me jette sur le soleil avec la serfouette [104] .
- Ça n’existe pas en français - oznajmiła figlarnie (znowu w podobny sposób, jak to czyniła Madame, tyle że właśnie przyjaźniej) i dodała rzeczowo: - en français on dit „vouloir prendre la lune avec les dents” [105]
– Słusznie – przyznałem skwapliwie, jakbym tylko zapomniał, a nie po prostu nie wiedział, i rozbawiony materią francuskiego przysłowia, a zwłaszcza tym, że „lune” jest rodzaju żeńskiego, dorzuciłem z uśmiechem: – To nawet dużo celniej oddaje mój przypadek.
– Celniej? Niby dlaczego?
– Jeśli moim księżycem – znalazłem zręczny kamuflaż dla sensu mego żartu – jest język, sztuka mówienia, to zęby są temu bliższe aniżeli motyka.
– Tiens, niech i tak będzie – wzruszyła ramionami. – Ja w każdym razie nie miałam niczego takiego na myśli. Natomiast twojemu poecie, jak tutaj wyjaśniają – znów zajrzała do książki – chodzi w tym zdaniu o tych, co w imię szczytnych idei wzniecają rewolucje, lecz zamiast lepszego świata tworzą na ziemi piekło. Historycznie rzecz biorąc, odnosi się to do wodzów Rewolucji Francuskiej; moralnie, do wszelkich despotów, a zwłaszcza samozwańców, owładniętych przez hybris, nieposkromioną pychę.
Znowu podniosła głowę znad otwartego tomu.
– Skoro nie w związku ze mną pani to odczytała… to czemu akurat to? Ten wiersz jest bardzo długi, liczy piętnaście strof.
– Akurat na to trafiłam – odrzekła wyjaśniająco. – Tu nie ma całego tekstu. To nie jest wybór wierszy – uniosła nieco książkę, którą trzymała w rękach – lecz studia francuskich znawców literatury niemieckiej, poświęcone poezji okresu romantyzmu. Są tu więc tylko wyimki cytowane w rozprawach. Z wiersza, którego szukasz, ten pierwszy wpadł mi w oczy. Być może jest ich więcej – powróciła do biurka i położywszy tom na ciemnozielonym suknie, poczęła metodycznie przewracać kartkę po kartce.
Nareszcie „byłem w domu”.
– Potrzebuję właściwie trzech, czterech strof początkowych. Głównie takiego fragmentu, gdzie powiedziane jest, iż więcej od przeciwności oraz od wychowania znaczy chwila narodzin, „promień światła, który narodzonego wita”.