Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Znowu mnie przyparł do muru. („Alechin już w czwartym ruchu zaskoczył Capablancę”, przypomniał mi się komentarz do jakieś partii z meczu, w którym genialny José stracił mistrzostwo świata.) „Człowieku!” jęknąłem w duchu, „miejże litość nade mną! Nie przyszedłem do ciebie, abyś mnie przesłuchiwał, lecz żebyś mi coś powiedział na temat tej kobiety!”

– Nie umiem odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie – odrzekłem po krótkiej pauzie. – Mogę najwyżej powiedzieć, co mnie interesuje i co chciałbym głębiej poznać.

– No? – zgodził się na kompromis, chociaż zbolałym tonem.

– Najogólniej rzecz biorąc, współczesna kultura francuska. Literatura, teatr, a także filozofia. Zwłaszcza ów prąd umysłowy, któremu dał początek egzystencjalizm Sartre’a. Wie pan, «Les temps modernes», kawiarnia Aux Deux Magots przy Saint-Germain-des-Prés – rzucałem, jak popadło, żurnalistyczne hasła, tytuły i nazwiska – L’imaginaire, Le mur, Les chemins de la liberté [71] ; Camus: Le mythe de Sisyphe, L’homme révolté, La chute [72] , teatr absurdu, Genet, a w filmie: la nouvelle vague [73] . Słowem, cały ów świat idei i artystycznych dokonań, owiany już dziś legendą, a opisany dokładnie przez panią de Beauvoir w jej cyklu autobiograficznym. A skoro już wymieniłem nazwisko tej pisarki… Mógłbym się zająć, na przykład, jej pracą Le deuxième sexe [74] , nie przełożoną dotąd z jakichś powodów na polski, i napisać rozprawę o owym manifeście wyzwolonej kobiety. O ile mi wiadomo, nikt jeszcze u nas poważnie nie podjął tego tematu. No, chyba że na uczelni, w trybie seminaryjnym… w referacie, w przyczynku… lub w pracy magisterskiej!

„No, teraz twoja kolej!”, sięgnąłem po filiżankę i upiłem z niej łyczek gorącego naparu. „Jeżeli wiesz coś, to mów! Zbij to! Przyjmij ofiarę! I odsłoń wreszcie królową!”

Niestety, nie zrobił tego. Natomiast, cmoknąwszy trzykrotnie z dozą dezaprobaty, powiedział kręcąc głową:

– Niedobrze. Barrdzo niedobrze.

– Niedobrze? – spód filiżanki potrącił brzeg stolika, zanim osiadł na spodku. – Co pan w ten sposób ocenia?

– Wszystko, mój przyjacielu, wszystko od a do z.

– Poddaję się w takim razie i zamieniam się w słuch – skubnąłem kilka orzeszków z meissenowskiej miseczki. – Proszę mi wytłumaczyć, na czym polega mój błąd.

– Błędów jest kilka, nie jeden. Zacznijmy od najprrostszego – złożył dłonie jak śpiewak przed rozpoczęciem arii i uniósł się w fotelu. Wyraźnie się ożywił. – Dlaczego, gdy masz do wyborni rzeczy w najlepszym gatunku, szlachetne, drrogocenne, z najprzedniejszego krruszcu, wybierrasz tandetę i blichtrr? Dlaczego mogąc wybrrać prrawdziwe brrylanty i perrły, łakomisz się na paciorrki, na czeską biżuterrię? Nie wyglądasz mi przecie na papuasa z buszu! Skarrbnica kulturry frrancuskiej jest przebogata, ogrromna, pełna wspaniałych dokonań, arrcydzieł najwyższej prróby. A ty się łaszczysz na kicz, na owoce upadku! Si-mone-de-Beauvoir! – podniósł ręce do góry w geście zgorszenia i grozy. – Gorzej już być nie może! To jest po prrostu dno! Czy ty tego nie czujesz? Czy ty tego nie widzisz? Czy możesz mi odpowiedzieć, co ci się w niej podoba? Jak w ogóle możesz to czytać? Wpadłem we własne sidła! Czułem, że czerwienieję. Zacząłem gorączkowo szukać wyjścia z potrzasku.

– Nie zrozumiał mnie pan – uniosłem rękę w geście łagodnego protestu. – Zresztą, to moja wina – machnąłem kiścią palców, po czym na krótką chwilę objąłem nimi czoło. – Nie wyraziłem się jasno, nie powiedziałem wszystkiego. Z tego, że byłbym gotów zająć się Drugą płcią pani de Beauvoir, nie wynika bynajmniej, iż cenię tę autorkę. Jest dokładnie odwrotnie. Niebywale mnie drażni, nudzi, a nawet śmieszy. Jest to szczyt minoderii, gadulstwa i mentorstwa. – Jerzyk przy każdym z tych słów potakiwał mi głową, jakby mówił „no, właśnie!” – Natomiast co mnie frapuje i naprawdę ciekawi, to jest kwestia sukcesu tej niebywałej szmiry. I to nie tylko u nas, lecz przede wszystkim we Francji. Że u nas się to podoba, to w końcu nic dziwnego. Wiadomo, nowinki z Zachodu! Ale tam, w wolnym świecie? Otóż jeżeli rzekłem, iż mógłbym w przyszłości napisać rozprawę na ten temat, to miałem na myśli krytykę, i to fundamentalną, a także analizę socjologicznych przyczyn tej godnej pożałowania euforycznej recepcji.

Niestety, ta zręczna wolta nie starła z twarzy Jerzyka wyrazu dezaprobaty, a nawet surowej nagany.

– Nie tak, znowu nie tak – kręcił przecząco głową. – Rzec można: z deszczu pod rrynnę. Wiesz, gdzie byś wylądował, gdybyś podjął tę walkę? W jakie byś wpadł towarzystwo? Znalazłbyś się wśrród ciemnych, odrrażających krreatur, prześladowców kulturry lub sprzedawczyków bez czci, którzy za cenę dostępu do „zgniłego Zachodu”, za możność obcowania z rróżnymi jego dobrrami, będą go mieszać z błotem, opluskwiać i zohydzać, napiszą ci każde kłamstwo, jakie się u nich zamówi. Chciałbyś się znaleźć w tym gronie? Chciałbyś być tak widziany? W jednym szerregu z cenzorrem, politrrukiem i świnią?

– No, ale moja krytyka – dalej brnąłem w ten absurd, nie mając właściwie wyboru, a pocieszając się tym, że może jednak w końcu do czegoś to doprowadzi – nie miałaby nic wspólnego z bezmyślną, ślepą walką z „kulturą burżuazyjną”, nie byłaby „pryncypialną krytyką marksistowską”, a już na pewno nie aktem moralnej prostytucji: cynicznie składaną daniną za ten czy inny przywilej…

– To nie ma żadnego znaczenia – przerwał mi szorstko Jerzyk. – Obiektywnie byś służył interresom rreżymu. Dostarrczałbyś arrgumentów, że Zachód nie ma rracji, że jego kulturra jest marrna, pogrrążona w upadku.

– A zatem nie ma wyjścia… – rzekłem jakby do siebie.

– Dlaczego? Jest, i to prroste! – wyłowił z miseczki biskwita i schrupał go ze smakiem.

– Mianowicie? – spytałem.

– Nie zajmować się tym. Zajmować się czymś innym.

Ba, łatwo powiedzieć! A gdy akurat w tym gustowała Madame?

– Zna pan jakiś przypadek takiego błędnego wyboru? – nie wypuszczałem z rąk wymykającej się nitki. – Nie musi być aktualny – zrobiłem zastrzeżenie, że niby nie chcę wnikać w bieżące sprawy wydziału – może być z dawnych lat, najlepiej z tego okresu, kiedy pan kończył studia.

– Czy znam jakiś przypadek niewłaściwego wyborni! – zaśmiał się sardonicznie. – Spytaj mnie, czy znam inne!

– Jak to? Chce pan powiedzieć, że wszyscy źle wybrali…

– Posłuchaj – nie dał mi skończyć. – Czy zwrróciłeś uwagę, że kiedyś mnie zapytał, na czym polega twój błąd w wyborze przedmiotu studiów, powiedziałem ci zarraz, iż błędów jest kilka, nie jeden? Wyjaśnię, co miałem na myśli. Pomysł, by się zajmować Simone de Beauvoir, jest absurrdem per se, niezależnie od tego, na jakim wyrrasta grruncie i do czego prrowadzi, a zatem jako taki godzien jest potępienia. Powiedzmy jednak, że żywisz inne zainterresowania, że pociągają cię sprrawy z prrawdziwego zdarzenia, ja wiem?… na przykład, Pascal, Racine, de La Rochefoucauld… nie myśl, bym zarraz przyklasnął twoim zamiarrom zdawania na wydział rromanistyki. Rrównież bym cię odwodził, i to rrównie usilnie.

– Czyżby tak niski był poziom? – skorzystałem z pytania, które już raz zadałem w rozmowie z panem Konstantym toczonej przez telefon.

– Tu nie chodzi o poziom – odpowiedział natychmiast zniecierpliwionym tonem. – Choć i to pozostawia niemało do życzenia.

– Więc o co? – po raz pierwszy byłem naprawdę ciekawy.

– O to, że są to studia, a w konsekwencji zawód, którre tutaj, w tym krraju, nie ma-ją rra-cji by-tu, a w każdym rrazie prrowadzą do cho-rro-by nerr-wo-wej.

Jerzyk wyrzekł te słowa z taką determinacją, że aż przeszedł mnie dreszcz, a przy tym jeszcze bardziej rozpalił moją ciekawość. O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego studiowanie, a później uprawianie filologii romańskiej miało niby przywodzić do szału czy obłędu? Dlaczego było niezdrowe, niewskazane, zdradzieckie?

Znów łyknąłem herbaty i zagryzłem biskwitem.

– Intryguje mnie pan – powiedziałem po chwili. – Mógłby pan to rozwinąć? Wyznam, że jestem zdumiony i nieco zakłopotany.

Zapadła długa cisza.

– Co to jest filologia i… n-e-o-filologia? – zapytał w końcu Jerzyk spokojnym, rzeczowym głosem, jak gdyby rozpoczynał sokratejskie misterium dochodzenia do prawdy metodą majeutyczną. – Co znaczą te pojęcia?

– Pyta pan retorycznie, czy chce pan, bym odpowiedział? – Mimo wszystko nie miałem dostatecznej jasności, do czego właściwie zmierza.

– Tak, prroszę, odpowiedz mi.

– Filologia – zacząłem, jakbym zdawał egzamin – to nauka, co bada język i piśmiennictwo poszczególnych narodów. A neofilologia…

– Co znaczy po grrecku „filo”? – wtrącił nowe pytanie.

– „Lubiący”, „miłujący. – recytowałem jak z nut – „skłonny do czegoś”, „przyjaciel”.

– Dobrze – pochwalił Jerzyk. – A „neo”, a „neofilo-”? Tym razem ja mu przerwałem:

– „Neo” to „nowy”, „niedawny”, a neofilologia to gałąź filologii, której przedmiotem badań jest język i piśmiennictwo narodów nowożytnych.

– Zgadza się. Barrdzo dobrze – skinął z uznaniem głową. – To terraz powiedz mi jeszcze, jak się pojmuje terrmin „narrody nowożytne”. O jakie narrody chodzi?

Było to oczywiste, a jednak z definicją miałem niejakie trudności.

– No, o te – zacząłem w końcu po krótkiej chwili wahania – które istnieją do dziś… w tej samej mniej więcej postaci od końca średniowiecza… od czasów wielkich odkryć… od piętnastego wieku.

– Współczesnych Hindusów, Chińczyków też byś do nich zaliczył? – zapytał podchwytliwie.

– Nie, ich bym nie zaliczył… – wzruszyłem ramionami.

– A zatem? – spojrzał na mnie, wybałuszając oczy.

– Tu chodzi o narody naszego kontynentu… o narody Europy – zdobyłem się nareszcie na pewny, stanowczy ton, pobrzmiewający nawet nutą zniecierpliwienia.

[71] Wyobrażenie, Mur, Drogi wolności


[72] Mit Syzyfa, Człowiek zbuntowany, Upadek


[73] Nowa Fala


[74] Druga płeć


27
{"b":"87923","o":1}