Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Spróbujemy… – uśmiecha się Katarzyna. – To już tylko kilka dni…

* * *

Plan dziewcząt opiera się na wyjątkowo chwiejnych podstawach. Założyły, że Sędziwój jest ciągle jeszcze w Krakowie. Założyły, że będzie chciał napić się piwa, takiego jakie warzono w czasach jego młodości. Założyły, że bywa na Rynku i czyta gazety, że informacja o zorganizowaniu w jednym z lokali wieczoru staropolskiego go zainteresuje… Dużo tych założeń, a wystarczy, iż jedno będzie błędne… i cały plan rozsypie się jak domek z kart.

Wieczór staropolski nie wzbudził powszechnego zainteresowania mieszkańców Krakowa ani turystów. Jednak zwaliło się około pięćdziesięciu osób, wystarczająca liczba, by lokal nie poniósł strat… W zasadzie nigdzie nie było powiedziane, że trzeba się odpowiednio przebrać, ale uczestnicy zrozumieli to jakby sami z siebie. I bardzo dobrze. Monika i Katarzyna zajęły miejsce przy barze. Przebrały się w piękne suknie; dwa dni przyszywały koronki i upinały materiał. Stanisława niewiele mogła im pomóc. Owszem, w młodości leczyła nerwy haftując, ale na kroju i szyciu nie zna się… Mimo to efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Wyglądają znakomicie.

Miejsce przy szynkwasie jest idealne. Widać stąd wszystkich wchodzących i wychodzących. Stanisława, także ubrana zgodnie z XVII-wieczną modą, krąży po sali zbierając puste kufle. Agent CBŚ stojący za barem przebrał się wyjątkowo malowniczo, w czarnym chałacie z doczepionymi pejsami pasuje tu znakomicie… Przez pierwsze pół godziny okrzyki „Żydzie, miodu!” nieco go peszyły, ale potem jakoś się przyzwyczaił, zwłaszcza że szlachta zamawia sporo.

Chętnych na tradycyjne piwo nie ma zbyt wielu, nie nawykli do takiego, nie smakuje im… Kolor i brak przejrzystości też nieco odstrasza. Ale zwykłego tankują ile wlezie, czyli średnio kufel na godzinę. Zamówili kaszę ze skwarkami i teraz zmiatają ją z misek drewnianymi łyżkami. Łamią pęta suchej kiełbasy, rwą bochny chleba. Z drewnianymi miskami pomysł był bardzo dobry, agenta tylko niepokoi, czy wytrzymają kąpiel w zmywarce…

Do piwnicy schodzi facet o chytrym spojrzeniu. Gdy zauważa wywieszkę o możliwości nabycia tradycyjnego piwa domowej roboty, jego wąskie wargi wykrzywia wredny uśmieszek. Kieruje się wprost do baru. Drewniane miski, drewniane sztućce… Najwyraźniej złamano tu szereg przepisów, w tym normy ISO, obowiązujące zastawę stołową w restauracjach. Każdy kolejny dostrzeżony szczegół wprawia go w coraz większe zadowolenie.

– Sanepid, kontrola – wykłada legitymację na kontuar. – Proszę opróżnić lokal i naszykować faktury na to coś – wskazuje gestem szklany gąsiorek z mętną zawartością.

Facet ma pecha. Nie skończył jeszcze mówić, gdy poczuł, że coś wbija mu się boleśnie w plecy. To Król dźgnął go końcem szabli pod łopatkę. Stojący obok Wielki Grafoman w haftowanej ukraińskiej koszuli nic jeszcze nie wyciągnął, ale wyraz jego oczu nie wróży nic dobrego. Facet z sanepidu nie wie, że to prawdziwy wariat, potrafiący napisać książkę w dwanaście dni. Ale patrząc na tych dwu przebierańców, traci nieco pewności siebie.

– Pod stół, chamie, zeżresz ten papier, a potem treść jego odszczekasz – proponuje uprzejmie władca.

Poprawia chwyt na szabli. Nie żartuje. Reszta kompanii, zaciekawiona zajściem, odwraca głowy w tę stronę. Zaraz będzie jatka…

– Spokojnie, waszmościowie – barman osadza ich jednym spojrzeniem. – Wracajcie na miejsca. Ja to załatwię…

Spogląda na inspektora miażdżącym wzrokiem. A potem kładzie na ladzie swoją legitymację wystawioną przez CBŚ.

– Spadaj, cwaniaczku, zanim zawalisz nam akcję – syczy. – Jeśli przez ciebie się spieprzy, to postaramy się, żebyś odsiedział trzy lata za utrudnianie śledztwa, a do pudła trafił na wózku inwalidzkim i z wyrokiem za pedofilię…

Nim skończył mówić, faceta już nie było. Można warcholić dalej. Stanisława wzdycha z ulgą. Szlachta się bawi. Ktoś próbuje ściąć świecę szablą… Król pokrywa zakup nowego świecznika. Ale jeszcze trzy na stole zostały. Potężny szlachcic w jasnożółtym żupanie chwyta za swoją broń… Szkoda zastawy.

Stanisława powstrzymuje go gestem. Jego szabla nigdy nie była ostrzona. Kuzynka podaje jej starą batorówkę, nieco cięższą niż obecnie kute zabawki. Jest ostra jak brzytwa. Rękojeść dobrze leży w dłoni, błękitne turkusy chłodzą skórę… Alchemiczka uderza raz, znienacka, jednym płynnym ruchem. Ścięta część świecy nadal pali się, leżąc na blacie. Podmuch ostrza prowadzonego idealnie poziomo nie był wystarczający, by ją zgasić. Spokojnie chowa szablę do pochwy. Wszyscy umilkli, potem ktoś nieśmiało klaszcze.

– Gdzie się pani tego nauczyła? – pyta wydawca, ale dziewczyna nie musi odpowiadać.

Ktoś jeszcze wchodzi do lokalu. Poznała go po sylwetce. I oni go z miejsca poznali. Kroczy pewnym, twardym krokiem, zamiatając podłogę długim, brązowym płaszczem. Szeroka kryza pod szyją, oczy jak lśniące kawałki brązowego lodu.

Pozdrawia gestem cisnących się przy stołach. Wydawca wskazuje krzesło, dotąd nakryte skórzanym, szerokoskrzydłym kapeluszem. Przybysz dziękuje skinieniem głowy.

– Macie tradycyjne piwo – zagaduje barmana – warzone według dawnych receptur?

– Oczywiście – potwierdza agent za barem. – Tylko nie wszystkim smakuje.

Alchemik patrzy na szklany gąsior z płynem i uśmiecha się lekko.

– Macie litrowe kufle? Jeśli dobre…

– Receptura nie zmieniła się przez ostatnie czterysta lat, chyba że zapomniałam dodać jakiegoś składnika, mistrzu Michale.

Znajomy głos… Choć po tylu stuleciach silny kresowy akcent poważnie się już zatarł. Może nawet nie zdołałby rozpoznać tego szeptu, ale tu nikt nie zna jego imienia… Bez zaskoczenia patrzy na swoją uczennicę. Minęła prawie połowa milenium, ale nie zmieniła się. Na jego twarzy pojawia się lekki uśmiech.

– Witaj Stanisławo. Miło cię znów zobaczyć…

– Ciebie również – skłania głowę.

Wyobrażała sobie to potkanie od lat, za każdym razem inaczej. Tymczasem wyszło jakoś tak normalnie, naturalnie, jakby rozstali się trzy dni temu.

– A więc udało ci się przeżyć – stwierdza. – Zaskakujące, zważywszy ile czasu upłynęło… Z pewnością masz sporo do opowiedzenia. Podobnie jak ja… Ty to warzyłaś?

– Ja. Cała ta impreza to też po części moje dzieło – dodaje.

– Jeśli to piwo tej damy, wezmę od razu dwa kufle – zwraca się do barmana.

– A może od razu trzylitrowy dzban? – proponuje agent. – I chyba na koszt firmy – spogląda spod oka na Katarzynę.

Ta kiwa głową.

– Pozwól, mistrzu, moja kuzynka Katarzyna Kruszewska.

– Bardzo mi miło… – z kurtuazją całuje ją w rękę.

– A to nasza przyjaciółka, księżniczka Monika Stiepankovic – przedstawia dalej.

– Śliczny wampirek – alchemik przechyla głowę. – Nie gryzie, mam nadzieję?

Na jego twarzy gości uśmiech. Jakim cudem od razu poznał? Zresztą, czy to ważne?

– Dobrze że wreszcie na siebie wpadliśmy – zwraca się do uczennicy. – Dymitr wspominał, że zapas tynktury skończył się wam definitywnie.

– Dymitr… – jej oczy ciemnieją. – Mistrzu, to ścierwo…

– Nie martw się. Nic nam nie grozi. Zabiłem go. Popełniłem wielki błąd, wtedy. Powinienem był przewidzieć skutki. Hmmm, w sumie, właśnie to naprawiłem.

– Tynktura?

– Niewiele zostało – wzdycha, – ale też potrzebuję, więc trzeba będzie trochę zrobić. Wybacz, muszę chwilę porozmawiać z przyjaciółmi… Dosiądziecie się? A na wszelki wypadek… – podaje jej wizytówkę z numerem telefonu.

Barman przynosi z zaplecza trzy składane krzesła. Siadają do stołu. Alchemik czyni honory gospodarza, przedstawiając wszystkich. Kogo tu nie ma: pisarze, wydawcy, miłośnicy fantastyki. Stanisława rozgląda się zafascynowana. Niegłupie sobie hobby wymyślili, jednak gdy usiłują mówić po staropolsku, musi zaciskać zęby, żeby nie parsknąć śmiechem. Cóż, trylogia Sienkiewicza przyniosła polszczyźnie więcej szkód niż sto lat rusyfikacji…

Do bladego świtu trwa bal. Miód i piwo leją się rzeką. Księżniczka skupia spojrzenia wszystkich. Nawet przebarwienia na skórze nie zgasiły blasku jej urody. Ten i ów wzdycha w duchu. Żeby tak miała choć ze dwa lata więcej, bo na razie to niestety jeszcze straszne cielę…

* * *

Niedzielny poranek był jasny i świetlisty. Stanisława z Katarzyną poszły na mszę do Kościoła Mariackiego. Został kilka lat temu odnowiony, z ceglanych murów zdjęto wielowiekową warstwę kopcia, witraże rozmontowano po kawałku. Każdy kawałek szkła starannie oczyszczono z grubej warstwy kurzu oraz patyny, zabezpieczono powłoką ochronną i wmontowano na miejsce. Tylko najbardziej uszkodzone płytki wymieniono na nowe.

Wypucowano też wszystkie złocenia. Po tych zabiegach świątynia wygląda dziwnie. Można odnieść wrażenie, że dopiero co ją zbudowano… Ksiądz wygłosił piękne kazanie o trądzie grzechu. Alchemik, stojący po drugiej stronie nawy, słuchał w skupieniu. Śmierć Dymitra trochę mu doskwiera, ale nie mógł postąpić inaczej.

Wyszli na Rynek. Gołębie, istna pierzasta plaga, łażą po nagrzanych płytach.

– To do wieczora – mistrz uśmiechnął się do dziewcząt.

– Do wieczora – Katarzyna skłoniła głowę.

Pojawiła się Monika. Wprawdzie msza w cerkwi skończyła się wcześniej, ale ona postanowiła jeszcze przejrzeć książki w Empiku. Do wieczora zostało sporo czasu, w sam raz, żeby zrobić małą rundkę po muzeach. Alchemik poszedł do klasztoru dominikanów. Musi pożyczyć pewne urządzenie nieodzowne do procesu produkcji. Wprawdzie zbudowanie atanatora nie stanowi problemu, ale po co się męczyć, jeśli przyjaciele mogą mu pomóc?

* * *

Wdrapały się na poddasze po wąskich, skrzypiących schodach. Nie było światła, mieszkańcy kamienicy znowu pokradli żarówki, jedynie od podwórza padał słaby poblask Monika szła przodem. Przynajmniej w jednym powieści brukowe nie kłamały: widzi w ciemności jak kot. Wreszcie strych. Delikatny zapach świeżego drewna, impregnatu i kurzu. Ściana z grubych belek, szpary uszczelnione warkoczami słomy. Przez małe okienko w solidnych dębowych drzwiach pada światło. Księżniczka zapukała. Alchemik otworzył po chwili.

42
{"b":"87908","o":1}