Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zapraszam – ruchem ręki zachęcił, by przekroczyły próg.

Wygodnie się tu urządził. Lekko pochylone ściany, jasne panele na podłodze, ukośne okna, wmontowane w płaszczyznę dachu, zaciągnięte roletami. Kilkanaście halogenowych lampek napełnia wnętrze strumieniami złocistego światła.

Na solidnym, niskim stole stoi dziwacznie wyglądający piecyk. Pod nim leży koc azbestowy – tak na wszelki wypadek. Na sąsiednim stole znajdują się flaszki, butelki i słoiki pełne rozmaitych odczynników. Worki z węglem drzewnym i bukowe szczapy położył koło kominka. Strop nie jest gruby, słychać wyraźnie jak porywisty, jesienny wiatr gwiżdże pomiędzy antenami.

Stanisława podeszła do urządzenia i dotknęła poczerniałej blachy końcami palców.

– Jak za starych, dobrych czasów – mruknęła.

W sąsiednim pokoju – stolik nakryty na cztery osoby. Na ścianie wisi całkiem dobra, ręcznej roboty reprodukcja obrazu Jana Matejki. Na płótnie alchemik Sędziwój, klęcząc koło pieca, podaje królowi Zygmuntowi III kawałek sztucznego złota. Gospodarz ma poczucie humoru, lubi patrzeć na scenę z własnej przeszłości, choć postać na obrazie niezbyt go przypomina.

Alchemik nie miał własnego samowara, ale i herbatę pija nieczęsto. Stasia postawiła na stole butelkę dobrego wina. Złociste robaczki gruzińskiego alfabetu zalśniły w świetle lamp. Sędziwój przygotował kanapki z serem i łososiem, kupił też kawał sernika i, nie mniejszy, szarlotki.

Zasiedli do stołu nakrytego haftowanym obrusem.

– Trudno jest zrobić kamień filozoficzny? – zainteresowała się Katarzyna.

Błysnął zębami w uśmiechu.

– Wymaga to odrobinę wprawy, ale trudniejsze było poznanie receptury… Seton dopiero na łożu śmierci zdecydował się ją podać. Nie byłem pewien, czy nie zamówić z rzeźni butelki cielęcej krwi – spojrzał na Monikę.

Pokręciła przecząco głową.

– Co robiłeś, mistrzu, przez te wszystkie lata? – zagadnęła uczennica.

– To samo co wy, starałem się przeżyć – powiedział. – Byłem kupcem w Norwegii, widziałem jak umiera Hanza, potem wyruszyłem do Nowego Świata… Mam w górach Boliwii hacjendę. Gdybyście chciały odpocząć parę lat albo stulecie… W każdym razie zapraszam.

* * *

I wreszcie wybiła godzina wielkiego dzieła. Gaszą światło: barwy substancji, a tym samym przebieg reakcji, określa się przy blasku świec i żaru płonącego węgla. Katarzyna i Monika nie są tu do niczego potrzebne, pozwolono im jednak przyglądać się pracy. Siedzą w fotelach pod ścianą, a Sędziwój i Stanisława przeprowadzają rytuał oczyszczenia przez ogień.

Mosiężny puchar oparty jest na drewnianym trzonie i napełniony pakułami nasączonymi spirytusem. Alchemik zapala zawartość. Staje twarzą na wschód. Rysuje w powietrzu gwiazdę Dawida, cytuje po hebrajsku ustęp z Sefer Jecirach. Kolej Stanisławy. Wypowiada dwanaście sefiriot. Sędziwój zakreśla wokół siebie sześć kręgów, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Podaje kielich dziewczynie. Ona wykonuje sześć obrotów w kierunku przeciwnym. Krąg to najdoskonalsza z figur matematycznych. Ogień wypali złe myśli oraz dziesiątki negatywnych energii, o których lubią wspominać bioenergoterapeuci.

Katarzyna była przygotowana na to, że zaczną od rozpalenia atanatora, ale trochę się rozczarowała. Nieduży palnik gazowy, na to blaszana miednica wypełniona popiołem. W popiele alchemik umieszcza szklaną retortę.

– Magnezja – mówi.

Stasia bierze ze stołu słoik z metalowymi wiórkami. Z wprawą lepi z nich jakby sople, zawija każdy w bawełnianą szmatkę i podaje mu z ukłonem. Alchemik umieszcza je w retorcie, po czym zalewa gęstą substancją z kolejnego słoja. Uruchamia palnik.

– Teraz trzeba będzie trochę poczekać – zwraca się do widowni.

Odstępują od stołu. Z szyjki naczynia unosi się delikatna para. Stanisława przynosi z kuchni szybkowar. Sprawnie wymontowuje zaworek bezpieczeństwa, a na jego miejsce wprawia miedzianą rurkę.

Alchemik zagląda do gęstej masy.

– Wydziela się olej – mówi spokojnie. – Jeszcze chwila – wyjmuje z kieszeni niedużą klepsydrę i stawia ją na stole. Piasek został nafosforyzowany, w ciemności na dnie zegara rośnie nieduży, błyszczący stos.

Wreszcie przesypał się do końca. Mistrz gasi płomień. Masa zaczyna stygnąć. Stanisława przynosi z kuchni dwa wiadra wody. Jedno zawiesza u sufitu, drugie stawia na podłodze. Przygotowuje kilka metrów plastikowych rurek, kupionych w sklepie z częściami do samochodów. W oczach alchemika poblask od kominka zapala iskierki.

Zdejmuje ostrożnie retortę i przelewa jej zawartość do szybkowaru.

– Kiedyś destylacja była dużo trudniejsza – zwraca się do obserwatorek.

– Wiem – uśmiecha się Monika. – Robiłam palonkę.

Pokrywa, dwa imadła do doświadczeń chemicznych. Rurkę wybiegającą z szybkowaru łączy z chłodnicą. Deflegmator nie jest w tym przypadku potrzebny. Nie będą oddzielać oleju fuzlowego, nie pędzą przecież bimbru…

Pod szybkowarem mocny ogień. Górne wiadro ma wspawany w dno zaworek. Kolejna rurka; woda, cyrkulując wokół wewnętrznej spirali, będzie chłodzić pary… Inny przewód odprowadza ciecz do wiadra na podłodze. Wydajny system chłodzenia, który spotkać można w szopach, stodołach, piwnicach i wszędzie tam, gdzie ludzie zajmują się produkcją smacznej, niedrogiej i nielegalnej przy tym gorzałki…

Minęła może godzina, gdy olej wewnątrz szybkowaru zawrzał. Do szklanej menzurki zaczyna spływać czerwonawy płyn.

– Likwor – wyjaśnia alchemik.

Jedną trzecią wlewa do słoika. Teraz dalsze przygotowania. Stanisława już wcześniej w porcelanowym moździerzu utarła trochę złotych opiłków na miałki proszek.

– Uncja złota, cztery uncje merkuriusza, osiem uncji siarki – poleca alchemik.

Dolewa rtęć, miesza. Płynny metal skleja się ze złotem, powstaje amalgamat… Teraz siarka.

– Kiedyś czystą rtęć uzyskiwaliśmy przecierając ją przez skórę wołową – wspomina Stanisława.

– Na szczęście obecnie jest łatwiej – uśmiecha się Michał.

Mieszaninę umieszcza w tyglu, tygiel stawia na palniku.

– Opary rtęci są trujące – zauważa Katarzyna.

– Owszem – alchemik odsuwa się w tył.

Masa powoli ulega wyżarzeniu. Po następnej godzinie na dnie naczynia zostaje tylko trochę grubego, białego popiołu.

– Tlenek siarki powinien być czerwony – zauważa agentka.

– Nie próbuj przykładać do tego współczesnej wiedzy – poucza ją mistrz. – To może być siarczan rtęci. Tej nocy przekroczymy granice zwykłej nauki…

Wrzuca popiół do naczynia o długiej szyjce, zalewa przygotowanym wcześniej likworem. Wstawia znowu do misy z piaskiem i podkłada ogień. Wokoło rozmieszcza cztery czarne bryłki – kawałki meteorytu.

– Powstały daleko stąd – odpowiada na nie zadane pytanie. – Są anomalią i poważnie wpływają na nasze losy. Dzięki ich obecności zakłócić możemy prawa, którymi rządzi się chemia… Mamy jakieś cztery godziny.

Przechodzą do dalszych pomieszczeń. Na regale, obok starych, oprawionych w skórę ksiąg, leżą skrzypce.

– Mogę? – pyta Monika.

Alchemik kiwa głową. Dziewczyna bierze instrument i oparłszy go na ramieniu, pociąga smyczkiem po strunach.

– Pięknie grasz – ocenia po chwili Stanisława.

Katarzyna, w przeciwieństwie do niej, nie jest pozbawiona słuchu muzycznego. Wyłapuje drobne niedociągnięcia, które wynikają z braku ćwiczeń w ciągu ostatnich lat.

– Do kogo strzelałaś? – pyta mistrz Michał.

Drgnęła. Melodia utonęła w dysonansach i ucichła.

– Skąd…

– Widać – mówi Katarzyna. – Masz na policzku ślady niedopalonych ziarenek prochu…

– Bośnia – wyjaśnia niechętnie. – Przed kilku laty. Ty tego możesz nie zrozumieć – spogląda na agentkę, – ale ja ciągle jestem bośniacką księżniczką. To daje przywileje, lecz również obowiązki. Feudał musi dbać o swój lud… Szkoda tylko, że w ten sposób, karabin snajperski to broń tchórzy. Wrogowie mieli zbyt dużą przewagę – jej oczy ciemnieją.

Alchemik nic nie mówi. Wspomina, jak na Lubelszczyźnie, ze starą kuszą w dłoni, polował na hitlerowskich żołdaków. Czasem nie da się uniknąć zabijania, choć nigdy nie strzelił nikomu w plecy.

Mieszanina w naczyniu zakończyła swoje reakcje. Na dnie szklanej butli znajduje się substancja wyglądem przypominająca czerwony budyń.

– Oto Vitrol, żywe złoto, nasienie metalu i duch materii – wyjaśnia alchemik. – Teraz, gdy wszystkie substancje zostały zgromadzone, przystąpimy do wielkiego dzieła.

Z koszyka z pakułami wyjmuje szklane jajo o bardzo grubych ściankach. Zaopatrzono je w gwintowany korek. Cała kula opleciona jest gęsto metalową siatką. Musi wytrzymać potworne ciśnienie.

– To specjalne szkło – mówi Stanisława do dziewcząt. – Uzyskiwaliśmy je z miażdżonych kryształów, czysta krzemionka. Bardzo trudno było je stopić, ale za to ma znacznie lepsze właściwości. Wygląda niemal jak to jajo, którego użyliśmy wtedy – zwraca się do mistrza.

– Bo to to samo – uśmiecha się. – Opuszczając Kraków zostawiłem wyposażenie mojej pracowni dominikanom. Przechowali je w stanie idealnym…

Pora napełnić naczynie. Wsypuje biały popiół, uzyskany wcześniej (alchemik nazywa go wapnem), likwor, odrobinę rtęci…

– Alkahest – przypomina Stasia.

Podaje mu solidną, stalową butlę, wypełnioną oleistym płynem.

– Azoth mędrców, cudowna substancja, która trawi i pożera każdą materię… – uśmiecha się mistrz widząc pytające spojrzenia agentki i księżniczki.

– HNO3 – wyjaśnia kuzynka. – Kwas azotowy po naszemu.

Sędziwój wlewa dobre pół litra. Zakręca szlifowany korek i zabezpiecza go metalową sztabką. Umieszcza jajo wewnątrz atanatora, obsypuje wokoło popiołem tak, że wystaje tylko niewielki kawałek. Pół worka węgla drzewnego ogrzewać będzie je od spodu. Odrobina podpałki z supermarketu, zapałki…

Zakładają ochronne gogle kupione w sklepie ze sprzętem BHP. Wrzący kwas pod wysokim ciśnieniem to nie przelewki.

– No to z Bożą pomocą – mistrz żegna się trzymając płonącą szczapkę w palcach.

Jego uczennica powtarza rytuał. Podkładają ogień. Jednocześnie.

– Rozdzielmy to, co na górze od tego, co na dole, oddzielmy wodę od ognia, ziemię od powietrza. Oddzielmy to, co pochodzi ze wschodu od tego, co narodziło się na zachodzie – deklamuje alchemik.

43
{"b":"87908","o":1}