Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zostanie wgłębienie, jak to przy uchu, po ospie – powiedziała.

– I tak będziesz bardzo ładna – uspokoiła ją Stasia.

Katarzyna uruchomiła kartę telewizyjną w komputerze. Wiadomości jak co dzień, zdrajcy ojczyzny znowu uchwalili szereg ustaw utrudniających ludziom życie. Sprzedawczyki z rządu popchnęli swój nieszczęsny kraj kawałek głębiej w ramiona Unii. Korupcja, malwersacja, złodziejstwo, afery, przestępczość, aż rzygać się chce… Obok innych informacji drobna, ale ciekawa wzmianka.

– Kontrwywiad, przy współudziale amerykańskich służb specjalnych, ujął Mikołaja S., domniemanego szefa polskiej sekcji Al-Quaidy. W jego mieszkaniu oraz w szkole, w której pracował, zabezpieczono kultury baterii chorób zakaźnych, gotowe do natychmiastowego użycia.

– Na stanowisku nauczyciela biologii chyba pojawia się wakat – powiedziała Stanisława i ziewnęła dyskretnie.

Niestety, żadna z nich nie ma uprawnień…

* * *

Nocny pekaes z Krakowa bladym świtem wtoczył się na dworzec w Pułtusku. Z wnętrza wysiadł tylko jeden pasażer. Dopiął kurtkę z goreteksu na polarowej podpince. Na ramię zarzucił szary, wojskowy plecak. Buty na solidnej podeszwie, miękki zamszowy kapelusz na głowie.

Niełatwo rozpoznać w nim alchemika. Wszedł do budynku dworca, popatrzył na obskurne wnętrze hali. Rozkład jazdy autobusów ułożył jakiś kretyn. Przybysz spojrzał na zegarek i podjął decyzję. W pobliżu widział postój taksówek.

– Chcę się dostać do Starego Sielca – zadysponował sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

Przejechał ponad dwanaście kilometrów. Wysiadł pod krzyżem na rozstajnych drogach i zapłacił umówioną kwotę. Z plecakiem na ramieniu ruszył na południe. Starorzecza Narwi, dziś płytkie stawy zarastające trzciną, odcinają od lądu wyspę o powierzchni około trzech kilometrów kwadratowych. Bagna, łąki, na wysoczyznach pola, brzozowe zagajniki… Na pierwszy rzut oka okolica wydaje się ponura, niegościnna i jałowa. Ziemia to mazowieckie piaski, niewiele na nich wyrośnie… Alchemik maszerował równym, dziarskim krokiem. Wreszcie dotarł na skraj lasu. To miejsce jest równie dobre jak każde inne. Najpierw jednak trzeba przegryźć jakieś śniadanie.

Wyjął z plecaka pół bochenka chleba, puszkę tuńczyka i otwieracz. Od strony niedalekiej rzeki ciągnęło chłodem. Pola zostały zaorane… Mistrz Sędziwój spokojnie konsumował kolejne pajdy chleba z rybą. Gdzieś tutaj ukrywa się to, czego szuka… Gdzieś w zasięgu wzroku spoczywa skarb. A zatem pora go wydobyć.

W styczniu 1868 roku nad okolicą eksplodował bolid. Na ziemię spadło około siedemdziesięciu tysięcy meteorytów. Uczeni zaklasyfikowali je jako chondryty H5. Najmniejsze ważyły 4 gramy, największy – ponad siedem kilo. W tym miejscu leżało ich najwięcej: średnio jeden co trzydzieści metrów. Wiele wyzbierali chłopi; utłuczone na proszek meteoryty zażywano jako lekarstwo. Ale alchemik liczy, że i dla niego coś zostało… A zatem do dzieła.

Chondryty H5 to jasnoszara skała nadziana ziarenkami srebrzystego metalu. Po wierzchu pokryta jest szklistą, opaloną warstwą, zwaną naukowo skorupą obtopieniową. Zawierają tyle żelazoniklu, że reaguje na nie – choć słabo – wykrywacz metali. Alchemik wyjął urządzenie z plecaka. Złożył cewkę, zamontował kable, założył słuchawki na uszy. Teraz był gotów podjąć poszukiwania.

* * *

Dyrektor, stojąc na progu szkoły, zauważa, że Monika przyszła w towarzystwie dwu nauczycielek. Widocznie spotkały się gdzieś po drodze. Wygląda nie najlepiej, wzrok jej trochę przygasł. Na jednym oku ma opaskę z lycry. Może jest chora? Grypa sieje ostatnio straszne spustoszenie…

Pierwsza lekcja, fizyka. Kompletny bezsens, robią jakieś idiotyczne zadania, z których nic nie wynika. Księżniczka wykonuje kilka z nich, a potem przymyka oczy i odpływa. Coś jej umknęło. Ale co? Ach tak, w szałasie zostawiła szynkę moknącą w solance. Trzeba po nią pojechać i uwędzić. Ile czasu mokła? Trzy dni. Od biedy starczy. Hmmm. Na łące rósł pojedynczy, uschnięty krzak jałowca. A zatem jest i dobry wsad…

Kolejne lekcje mijają jak we śnie. W czasie długiej przerwy wyskoczyła do sklepiku i kupiła litr jogurtu. Czuje, że jeszcze nie do końca oczyściła się z trucizny… I wreszcie koniec zajęć. Żegna się z nauczycielkami i wsiąka.

W powietrzu wisi wilgoć. Przed chwilą padało. Monika przypina rolki. Po chwili pędzi Plantami, omijając co większe kałuże. Chciwie wciąga w płuca chłodne, wilgotne powietrze. Po sześciu godzinach spędzonych w szkole jest jej to bardzo potrzebne. Wygrzała się, teraz dobrze jest poczuć dotknięcia wilgotnej bryzy na twarzy. Przy Barbakanie siedzą dwie Cyganki. Zazwyczaj wróżą przechodniom, ale teraz deszcz wypłoszył potencjalnych klientów. Księżniczka mija je, rzucając tylko jedno obojętne spojrzenie. W jej źrenicach zapalają się na ułamek sekundy czerwone ogniki. To wystarczy. Obie kobiety żegnają się zamaszyście. Cyganie to lud jeszcze ciągle bardzo dziki. Nie ucywilizowali się na tyle, by zatracić zdolność dostrzegania pewnych zjawisk, na które my od dawna nie zwracamy uwagi. Dobrze wiedzą, że nie jesteśmy sami na tej planecie.

– Widziała nas – szepcze starsza, odprowadzając jasnowłosą dziewczynę spojrzeniem.

– Może nic z tego nie będzie? – zęby młodszej szczękają i to bynajmniej nie z zimna.

– Nie ryzykujmy. Za pół godziny mamy pociąg do Warszawy.

– Nie nasz teren.

– Wiem. Ale wolę narazić się na nóż w brzuchu, niż raz jeszcze spotkać to coś…

Monika jedzie autobusem do pętli. Pół godziny później idzie przez łąkę. Koni już nie ma, zaprzestano już wypasu. Aż do wiosny będą stały w ciepłych stajniach, melancholijnie żując siano, a od czasu do czasu wyjdą na padok rozruszać kości. Księżniczka wędruje po przywiędłej od chłodu trawie, mija kładkę, dociera do szałasu. Nic się tu nie zmieniło od czasu, gdy się wyprowadziła. Czuje się, jakby wróciła do domu… Szynka dobrze nasiąkła, teraz trzeba zabrać się za jej wędzenie. Najlepiej „na lasach”…

Saperką szybko kopie dół głęboki na przeszło metr. Obok drugi, nieco płytszy. Oba łączy ukośny kanał. Piach trochę się osypuje, ale Monika nic na to nie może poradzić. Płytszy dół nakrywa kratą z leszczynowych prętów. Podwiesza pod spodem szynkę. W głębszej jamie rozpala ogień. Opodal, tuż pod murem „Telefoniki”, leży zwalony przez burzę buk. Dziewczyna szybko obcina cieńsze gałęzie. Wybiera te, które już dobrze wyschły. Tymczasem nad zagłębieniem unosi się pierwsza, nieśmiała strużka dymu. Szynkę można wędzić albo w zimnym dymie, albo w ciepłym. Monika nie ma wyboru – wędzenie w zimnym zajęłoby co najmniej dwadzieścia cztery godziny. W ciepłym idzie to szybciej: czasem sześć, czasem osiem… Płomień, podsycany co jakiś czas nową szczapą, pełga leniwie. Siadła opodal ogniska, narzuciła na ramiona owczą skórę z szałasu. Nie czuje chłodu, choć to przecież listopad. Jej oczy odbijają czerwony żar. Założyła słuchawki i słucha kolejnej książki. Szynka zaczyna wydzielać delikatny zapach. Ech, wegetariańcy, nie wiecie co tracicie…

* * *

– Nie mam już żadnych pomysłów, jak go odszukać – oświadcza Katarzyna. – Nie wiemy nawet, czy jest w Krakowie.

– Myślisz, że mógł wyjechać po tym, jak rozprawił się z Dymitrem?

– Właśnie. Coś nie widać naszego wampirka…

– Pojechała do szałasu wędzić szynkę. Możemy wpaść do niej. Dotrzymamy jej towarzystwa…

* * *

Niełatwo znaleźć meteoryt. Nawet w miejscu, gdzie powinny leżeć gęsto jak grzyby po deszczu. Minęło ponad 130 lat. Ziemia została wielokrotnie zaorana. Niejeden raz przez wyspę przetaczały się fale powodzi. A i miejscowi chłopi przecież nie są głupi. Umieją odróżnić kawałek kosmicznego śmiecia od przywleczonych przez lodowiec otoczaków. A kolekcjonerzy dają za meteoryty niezły grosz.

Alchemik rozłożył karimatę. Wyjął gruby koc z polaru. Noc zapowiada się chłodna ale przywykł do spania pod gołym niebem. Wyszukał sobie zagajnik nad wodą, postawił ukośny daszek, by zabezpieczyć legowisko przed kroplami rosy. Komarów o tej porze roku nie musi się już obawiać. Rozszczepił długą kłodę, poddłubał jej wnętrze lekką siekierką, a następnie zapalił. Górną część oparł na klinach i nakrył podłużne palenisko. Będzie się żarzyć przez wiele godzin, ogrzewając jego posłanie. Nauczył się tego dawno temu, na Syberii, gdy w ciężkich latach wojny domowej miesiącami polował po lasach na bolszewickich zwiadowców.

Patrzył w czerwony żar i wspominał…

* * *

Trzy dziewczyny siedzą na kawałkach desek, patrząc w żar dogasający na dnie dołu. Ziemia była nieco wilgotna, stoi nad nią słup pary i oczywiście dymu. Panuje cisza, na niebie pojawiają się jesienne gwiazdozbiory… Piwo, zagrzane w miedzianym kociołku zawieszonym obok szynki, rozgrzewa. Zjadły chleba ze smalcem. Myśli płyną im leniwie.

* * *

Szósta rano, wstaje kolejny jesienny dzień. Alchemik wygrzebuje się z posłania. Trochę zmarzł, ale nie decyduje się na ponowne rozdmuchanie ognia. Wyjmuje saperkę i zasypuje kłodę wilgotnym piachem. Nieoczekiwanie coś zgrzyta mu pod ostrzem łopatki. Kamień? Owszem, ale nie taki zwyczajny. Czarna powierzchnia, naznaczona jakby odciskami kocich łapek, połyskuje lekko jak spalony plastik. Słabe uderzenie ostrzem noża odsłania warstwy wewnętrzne. W szarym cieście skalnym jak robaczki świętojańskie połyskują drobinki kosmicznego żelaza.

* * *

Nad Krakowem blady, jesienny świt. Monika wyciąga szynkę z dołu. Skórka stała się jednolicie czarna i połyskuje lekko. Stanisława odcina trzy grube, soczyste plastry. Katarzyna wraca z pobliskiego osiedla, niosąc pachnący, gorący jeszcze, bochenek chleba…

– W sobotę piwo powinno być gotowe – mówi Stanisława.

41
{"b":"87908","o":1}