– Czy wampiry zarażają się czarną ospą? – spytał przyjaciela.
– Skąd mogę wiedzieć? – też wzruszył ramionami. – A co, chcesz sprawdzić?
– E, jeszcze trochę czasu minie, zanim kultury bakterii odpowiednio wyrosną – machnął ręką. – Zresztą nie ryzykujmy rozwleczenia zarazy…
Nie wiedziała o czym mówi, w tej chwili czuła tylko potworny ból zranionego czoła.
– Jak Kruszewskie chcą znaleźć alchemika? – zapytał Dymitr.
Pokręciła głową. Ból eksplodował nagle, bez ostrzeżenia. Dopiero po sekundzie, gdy zdołała złapać oddech, zrozumiała że rzucił jej monetę na prawe oko. Czuła krew spływającą po policzku.
– Powiesz wszystko, powiesz – warknął. – Co najwyżej minie trochę czasu zanim cię złamiemy. Ale możesz być pewna… Każda istota posiadająca układ nerwowy musi się wcześniej czy później poddać, a nam się nigdzie nie spieszy…
Odpiął najniższy pas i zerwał koc okrywający jej stopy.
– Jak chcą znaleźć alchemika? – zapytał.
Nie odpowiedziała. Wziął w dłoń cienki, srebrny łańcuszek.
– Wiesz, to fascynujące – zwrócił się do biologa. – Ich inne tkanki też reagują na srebro… Zresztą zobacz sam…
Gdy odpiłowywał jej pierwsze dwa palce, milczała. Przy trzecim nie zdołała powstrzymać dzikiego skowytu. Wrzasnęła, aż zadrżały szyby w oknach.
– Niezły głosik – pokręcił głową Dymitr. – Z osiemdziesiąt decybeli jak nic… Gardziołka szkoda…
– Dziwne, nie ma krwawienia. Prawie nie ma – Sieklucki zmarszczył brwi, patrząc na kikuty palców uroczej niegdyś stopki.
– Związki srebra są dla nich bardzo toksyczne. Żyły się obkurczyły, by zablokować przenikanie szkodliwych substancji w głąb organizmu – wyjaśnił. – No to co, będziesz gadać?
– Nie wiem – jęknęła. – Nie mówiły, jak mają zamiar go znaleźć. Katarzyna pracowała przy identyfikacji komputerowej. Jakoś tak.
Najlepiej brzmią kłamstwa pomieszane z prawdą…
– Szczegóły – zażądał krótko.
– Nie wiem.
– Jakich programów chce użyć? Co porównywać? Do czego ma dostęp?
– Nie wiem…
Uderzył łańcuszkiem w jej drugie oko. Zapadła ciemność.
– Cholera, przesadziłeś – syknął nauczyciel. – Oślepiłeś ją…
– I tak idzie na raki… Jak na pierwszą rozmowę uzyskaliśmy niewiele – mruknął. – Niech sobie poleży do rana, może nabierze rozumu… Jak nie, to niestety trzeba będzie pokroić na kawałeczki… Jest odporna na ból, ale nie wie jeszcze, co to jest prawdziwy ból… Jak jej wyciągniemy jelita z brzuszka, to zmięknie…
Wyszli. Trzasnęły drzwi, a potem rygle. Przechyliła gwałtownym ruchem głowę. Gruczoły łzowe ciągle pracowały, wypłukiwały związki srebra z ran. Niech to szlag. Faktycznie wypalił jej oczy. Wszystkie oparzenia bolały ją potwornie, teraz dopiero, gdy napięcie opadło, poczuła jak bardzo.
Powolutku przekręciła się na brzuch. Teraz, gdy z siedmiu pasów zostało tylko pięć, mogła tego dokonać. A zatem podciągnąć nogi, a potem… Może uda się jej zerwać pasy? Wbiła skute dłonie w twardy materac, stopniowo zwiększała nacisk. Pompka. To tylko pompka z ciężarem na plecach… Coś cicho trzasnęło. Po chwili rozległ się drugi podobny dźwięk. Kości? Nie. Sprężyny? Też nie. Z czego jest łóżko? Stalowa rama, stalowa siatka. Na to materac, też sprężynowy. Co tak chrupnęło? Jak siatka trzyma się łóżka? Na śrubkach albo zaczepach. A może została przynitowana? Czy ten dźwięk to były odrywane łepki aluminiowych nitów?
Natężyła ponownie wszystkie siły. Kolejne trzaski i wreszcie materac puścił, zapadł się, odrywając z jednej strony od ramy. Stoczyła się pod łóżko, pasy zostały na górze, przytrzymując niepotrzebny już koc. Chropawy beton podłogi pod policzkiem. Głęboko odetchnęła kilka razy.
A zatem pierwsza przeszkoda usunięta. Teraz pojawiają się kolejne problemy. Dłonie i kostki nóg ma ciasno skute kajdankami, jest naga, zamknięta na cztery spusty i nic nie widzi. Zmusiła się do płaczu. Prawe oko będzie jej odrastać przez parę dni, ale lewe zostało tylko draśnięte po wierzchu. Może wystarczy kilka, kilkanaście godzin? Na razie musi płakać, wypłukać związki srebra z rany.
Kajdanki. Całe szczęście z sex shopu, skrajnie prymitywna konstrukcja. Monika wygryzła w materacu dziurę wsunęła ręce do środka. Wyszarpnęła jedną sprężynę, złamała o krawędź łóżka. Nawet nic nie widząc zdołała się rozkuć w kilka minut. Teraz nogi.
Wraz z kąpiącymi łzami ból odrobinę jej ustępował. Położyła się na zarwanym posłaniu i zawinęła w koc. Dotknęła czoła. Palce musnęły brzeg rany. Srebro w międzyczasie wżarło się bardzo głęboko, ale bąbel zaczynał już klęsnąć. Ciało miała rozpalone. Gwałtowny dreszcz przebiegł jej plecy. Nie miała termometru, ale policzyła sobie puls. Nie wyglądało to dobrze, czterdzieści stopni gorączki jak nic…
Kolana jej drżały. Pewnie z nerwów. Trzeba się uspokoić. A zatem spać. Skoro do jutra postanowili dać jej spokój, musi zregenerować siły… Nakryła się kocem razem z głową, usiłując własnym oddechem nagrzać przestrzeń pod pledem. Chwyciły ją jeszcze mocniejsze dreszcze. Ale powolutku zaczęła się odprężać. Kilka godzin odpoczynku powinno dobrze jej zrobić. Wrogowie nie zdołają zaskoczyć jej we śnie. Usłyszy huk zasuw i obudzi się. A wtedy… No cóż, w Kodeksie niejakiego Hammurabiego napisano: oko za oko. Wprawdzie im nie odrosną, ale nie pożyją wystarczająco długo, by się tym przejąć…
* * *
– W Krakowie mieszka czterdziestu siedmiu różnych Dymitrów. Z tego dwie trzecie w blokach. Tych, jak sądzę, możemy skreślić.
– Dlaczego? – nie zrozumiała Stasia.
– To bardzo proste. Porwanie to dość skomplikowana sprawa. Więźnia trzeba gdzieś trzymać. Z tego co znam Monikę, będzie usiłowała się uwolnić, może krzyczeć, kopać w ścianę… Sąsiedzi mogliby usłyszeć.
– A jeśli będzie ją trzymał zakneblowaną?
– Kłopotliwe. Poza tym jest jeszcze jeden problem. Setki okien. W starym bloku tkwią w nich staruszki, dla których obserwowanie okolicy to jedyne zajęcie urozmaicające szare dni emerytury. Trudno wnieść związaną dziewczynę do domu tak, aby nikt tego nie zauważył. Zwłaszcza, że jest to ranek, ludzie wychodzą do roboty, dzieci do szkoły. Musiałby podjechać blisko klatki. Sądzę, że ma willę z garażem, a z garażu bezpośrednie przejście do piwnicy… – stukała pospiesznie w klawisze.
– A jeśli zamknął ją nie w pobliżu domu tylko, na przykład, w wynajętym lokalu?
– Miejmy nadzieję, że nie. Żaden z samochodów nie został zarejestrowany na człowieka noszącego to imię – mruknęła. – Zobaczmy jednak, czy ich właściciele nie mieszkają gdzieś w pobliżu któregoś z czterdziestu siedmiu wytypowanych adresów. Po Monikę mógł się wybrać wozem kumpla…
To też nic nie dało.
– Teraz przydałaby się lista willi i domów z garażami. Kaszana, nie mamy czegoś takiego. Zatem tylko wille.
– Jak odróżniasz bloki i wille? – zdziwiła się alchemiczka. – Tu są tylko gołe adresy, a nie znasz Krakowa na tyle dobrze, by wiedzieć, co się mieści przy której ulicy.
– Oj, to proste, jeśli mamy adres w rodzaju osiedle Kazimierzowskie 23 mieszkania 56, to oznacza, że jest to blok. W willach nie ma kilkunastu mieszkań.
– Sprytnie – oceniła kuzynka.
Kuzynka wypisała dwanaście adresów.
– To potencjalnie pasujące miejsca. Musimy zawęzić listę poszukiwań.
Ściągnęła dane na temat właścicieli posesji.
– W jakim wieku jest Dymitr?
– Sądzę, że ma około 430 lat…
– Cholera. Inaczej, na jaki wiek wygląda?
– Gdzieś między trzydziestką a czterdziestką.
Parę minut grzebała w danych.
– Pasują trzy adresy – powiedziała wreszcie. – Wszyscy trzej nie byli dotąd notowani.
Postukała długopisem w zęby.
– Musiał przybyć niedawno i załatwić sobie fałszywą tożsamość. Kurczę, jakie te dane są niekompletne… – warknęła. – Ale zobaczmy hipotekę. Jest częściowo skomputeryzowana… Dobra, mamy go – wskazała jeden z adresów. – Ta willa zmieniła właściciela trzy lata temu.
– Jesteś pewna?
– Nie do końca. Ale ten mężczyzna ma samochód odpowiadający opisowi, mieszka sam i jest w odpowiednim wieku. Trzeba zobaczyć na miejscu…
Z pawlacza ściągnęła sporą walizkę i ruszyła do wyjścia. Kuzynka zarzuciła na siebie kurtkę, po czym poszła za nią.
* * *
Alchemik lubi od czasu do czasu przejrzeć prasę. Z reguły kupuje sobie po jednym egzemplarzu każdego z dzienników i czytając porównuje wersje. Przeglądając polskie gazety czuje wzbierającą złość. Zdrada, afery, korupcja… Krajem rządzi najgorsza możliwa hołota. Nigdy dotąd nie było tak źle. Najgrubszy dziennik, pełen ogłoszeń, wziął do ręki po raz pierwszy i ostatni w życiu. Kto to, do diabła, wydaje? I dla kogo? Czy jest aż tylu zdrajców ojczyzny, by opłacało się utrzymywanie tego tytułu na rynku?
Rzucił gazetę z obrzydzeniem do kosza i odruchowo umył ręce.
Informator kulturalny. Kultura też upiornie zeszła na psy, ale może znajdzie się coś ciekawego… Kartkował w zadumie i nagle… Zobaczył to kątem oka. Nieczęsto widuje swoje nazwisko na papierze.
– Sesja naukowa w czterechsetną rocznicę opublikowania „Traktatu o rtęci” mistrza Michała Sędziwoja z Sanoka – jego głos odbił się echem w rozległym mieszkaniu. – Wstęp wolny.
Przez dłuższą chwilę siedział w fotelu i wreszcie, nie mogąc się powstrzymać, parsknął serdecznym śmiechem. To może być ciekawe doświadczenie, do tej pory nigdy nie brał udziału w sesji naukowej poświęconej własnym badaniom… Godzinka czasu, akurat trochę się przespaceruje. W drogę!
Naraz zaświtał mu do głowy jeszcze jeden szalony pomysł. Otworzył szafę z ubraniami. Na tę okazję trzeba jakoś wyglądać… A zatem szeroki, skórzany kapelusz ze strusim piórem, biała kryza pod brodą, koszula z koronkami, skórzany pas, rapier u boku, obszerny płaszcz. Spojrzał na siebie w lustrze. I nagle poczuł jakby czas się cofnął. Znowu jest w Krakowie, znowu ubrany z cudzoziemska, jak przystało na uczonego męża… Położył dłoń na rękojeści rapiera, a potem z lekkim uśmiechem wsunął za pas nabitą krócicę. Zawsze chodził po mieście uzbrojony…