Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wyszedł z kamienicy. Zapadał już wczesny, jesienny zmrok, ale było dość ciepło. Wicher strącał z drzew liście. Alchemik przeszedł na drugą stronę i ruszył Plantami.

Dlaczego sesja naukowa odbywać się miała w siedzibie Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii? Trudno powiedzieć.

Wszedł na salę. Impreza zgromadziła niewielu słuchaczy. Kilku luminarzy nauki w garniturach, kilkunastu emerytów, w których wiek nie zabił jeszcze ciekawości. Sporo studentów, zapewne przyszli na polecenie swojego promotora… Obrzucili wchodzącego spojrzeniami i kilku uśmiechnęło się serdecznie, sądząc widać, że człowiek przebrany za alchemika jest dekoracją zamówioną przez organizatorów. Na sali było też trzech mnichów z zakonu dominikanów, pod wodzą przeora. Przyszli ubrani „po cywilnemu”, ale rozpoznał ich. Wymienili ukłony. Na twarzach duchownych odmalowało się rozbawienie. Docenili finezję dowcipu.

Sędziwój siadł sobie grzecznie w kącie. Dwa godzinne wykłady. Trzeba przyznać, że od strony naukowej nic nie można było im zarzucić. Zreferowano dość dokładnie jego życiorys, myląc się tylko w drugorzędnych szczegółach. Wymieniono pisma. Cóż, stworzył i opublikował jeszcze dwa lub trzy traktaty, ale widocznie nie zachowały się…

Jeszcze pokaz slajdów: głównie drzeworyty pochodzące z tak zwanej „Niemej księgi” oraz rysunki i obrazy pracowni alchemicznych. Sesja skończyła się. Organizatorzy zaprosili na poczęstunek. Alchemik wyszedł na ciasny przedpokój.

– Witaj mistrzu.

Uniósł wzrok na stojącego przed nim mężczyznę. Minęło czterysta lat, ale poznał go z miejsca.

– Dymitr.

– Mistrzu, ileż to już lat się nie widzieliśmy – twarz dawnego pomocnika rozciągnęła się w uśmiechu.

W mózgu Sędziwoja zapaliło się ostrzegawcze światełko. Wyczuł fałsz.

– Co dobrego słychać? – zapytał.

– Żyje się pomalutku – odparł uczeń. – Lubię to miasto… Mistrzu, może napijemy się lampkę wina z okazji spotkania?

Alchemik spojrzał na stół i lekko się skrzywił.

– Mam dobre w domu – wyjaśnił Dymitr. – Francuskie, pięćdziesięcioletnie. Dostałem od znajomych, winogrona ze stoków zamku Maria Serena. Nie do kupienia w sklepie.

– Daleko mieszkasz?

– Kawałek stąd, ale mam samochód…

Po chwili wsiedli do zaparkowanego nieopodal jeepa. Ruszyli przez ciemne miasto.

– Widzę, że się trochę dorobiłeś – mruknął Michał.

– Jak się żyje tyle czasu, człowiek uczy się dobrze lokować pieniądze, tak aby przynosiły zyski. Jeśli potrzebujesz, mistrzu, pieniędzy…

– Mam – uciął krótko.

Zatrzymali się przed niewielką, ciemną willą. Otaczały ją stare kasztanowce.

– No, nieźle się urządziłeś – ocenił Alchemik.

Weszli do holu, a potem do salonu. Na kominku dogasał żar.

– Siadaj mistrzu, a ja wszystko przygotuję…

Zapadł w głęboki fotel. Dymitr puścił muzykę, miał naprawdę wysokiej klasy sprzęt. W pierwszej chwili gość nie poznał melodii. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że to chyba któryś z poematów symfonicznych Kontantinasa Mikolajosa Ciurlionisa. Uniósł ze zdziwieniem brwi. Dymitr się ucywilizował?

Były uczeń nadszedł, niosąc na tacy dwa kieliszki i paterę z pokrojonym sernikiem. Siedli przy niskim stoliku.

– Za spotkanie – stuknęli się nad stołem.

Wino faktycznie było znakomite. Nie dopił do końca. Kieliszek wysunął mu się z ręki. Zdawał się lecieć w stronę podłogi całe minuty. Pozostawiał za sobą świetlistą smugę. Za dłońmi Dymitra również ciągnęły się jasne pasma. Wokół obrazów na ścianach pojawiły się fosforyzujące otoczki. Alchemik chciał wstać, ale poczuł potworne osłabienie.

– Tetraheksanol i odrobina LSD – powiedział uczeń z chytrym uśmieszkiem. – Wybacz mistrzu, ale przecież z własnej woli nigdy nie dałbyś mi tynktury. Przejrzałeś mnie już wtedy, w korytarzu. Ale ciekawość, ta twoja patologiczna ciekawość…

Przyskoczył do fotela i zaczął przeszukiwać kieszenie Michała. Alchemik z trudem zdołał unieść rękę, ale nie miał dość siły, by go odepchnąć. Po chwili Dymitr odskoczył w tył, z triumfem ściskając w dłoni niedużą, żółtą kulę.

– Piłeczka z kości słoniowej – zachichotał ucieszony. – Należała do Kelleya, jeśli się nie mylę? Pamiętam wszystko, pamiętam. Rozkręca się…

Usiadł w drugim fotelu i delikatnie otworzył puzderko. Wewnątrz znajdowało się kilkanaście gramów czerwonych kryształków.

– Tynktura, kamień filozofów… Mam zapas na trzy tysiące lat życia! – ucieszył się.

Alchemik usiłował coś powiedzieć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Pokój kręcił się, głos dawnego ucznia docierał do niego jak przez watę.

– Inni – wykrztusił wreszcie.

– Twoi pozostali współpracownicy? Dwaj nie żyją, zadbałem o to osobiście, a ściślej rękami jednego młodego idioty. Przejąłem ich zapasy.

– Dawno?

– Jeszcze przed wojną. Janek żyje, chyba, nie widziałem go. I Stasia żyje. Ale nie martw się, już niedługo spotkacie się wszyscy w piekle… No, nie jestem bez serca, poczekam aż stracisz przytomność i dopiero wtedy cię zastrzelę… Nic nie poczujesz, zasłużyłeś na dobrą śmierć. Ale najpierw…

Pobiegł do kuchni.

Sędziwój przymknął oczy i skoncentrował się. Musi odzyskać władzę nad swoim ciałem. Musi. Zogniskował wzrok. Dłoń powoli zacisnęła się w pięść. Teraz druga. Jakoś to idzie. Uczeń wrócił z butelką.

– Eter lekarski – powiedział. – Jak wtedy go nazywaliśmy? Merkuriusz?

– Alkahest, nieuku… – wycharczał mistrz.

Dymitr dopił swoje wino i wsypał do kieliszka szczyptę proszku. Zalał odrobiną eteru z butelki. W powietrze buchnął upiorny, szpitalny smród. Zamieszał. Zatkał nos i pospiesznie łyknął całą dawkę. Szybko zagryzł kawałkiem sernika. I dopiero wtedy złapał oddech.

– Eter jest niezły – westchnął. – Piłem go kiedyś tu, w Krakowie, z Przybyszewskim i Tadeuszem Boyem-Żeleńskim. My artyści…

Nagle złapał się za żołądek i bez słowa osunął na ziemię. Alchemik, walcząc z bezwładem, wstał. Zatoczył się, ale oparł o komodę i zdołał utrzymać na nogach. Dymitr wymiotował jak wulkan.

– Chlorek złota – warknął Sędziwój. – Podobny, prawda? Wiedziałem, że wcześniej czy później trafię na kogoś takiego jak ty.

Powietrze falowało jak zielonkawe morze, ale dobrze widział wroga ciągle skulonego na podłodze.

– Cholernie silna trucizna… – szepnął. – Ale nie martw się. Większość zdołałeś zwymiotować…

Dymitr spojrzał na niego z bezrozumną nadzieją.

– Dwa morderstwa, jedno usiłowanie i dwa planowane – głos mistrza stał się zimny. – I pewnie szereg innych sprawek na przestrzeni ostatnich czterystu lat.

Uczeń rzucił się konwulsyjnie i usiłował wczołgać pod stół. Alchemik wyjął zza pasa krócicę.

– Żegnaj, były przyjacielu. Dosięga cię ręka sprawiedliwości, tedy po chrześcijańsku wybacz mi mój uczynek – zacytował starodawną rotę kata.

Wiele razy brali obaj udział w egzekucjach. W XVII wieku była to jedna z nielicznych rozrywek fundowanych obywatelom przez władze miasta…

Oczy Dymitra spoglądały na niego ze skrajnym niedowierzaniem.

To już? – zdawał się pytać wzrok. – Czy po to przeżyłem cztery wieki, by umierać jak pies, na podłodze?

Mistrz stał nad nim z bronią gotową do strzału. Pistolet miał przeszło czterysta lat. Rękojeść zrobiono z dębowego drewna, poczerniałego wraz z upływem czasu. Lufa i zamek lśniły ołowianą barwą starej stali. Rosyjski nagan robi niezapomniane wrażenie, ale daleko mu do krócicy. To straszna i piękna broń. Wzbudza szacunek od razu i na zawsze. Kaliber siedemnaście milimetrów. Mniej więcej tyle ma irackie działko przeciwlotnicze. Ścianki lufy są grube na sześć milimetrów. Wewnątrz drzemie ładunek czarnego prochu i ołowiana kula wielkości niemal przepiórczego jaja.

Na wargi Dymitra wypełzł pogardliwy uśmiech. Niedoczekanie. Mistrz nie zobaczy jego słabości. Przeżył 430 lat. I wystarczy. Ale odejdzie z godnością. W oczach zabłysły mu iskry gniewu.

– Wybaczam ci panie, albowiem nie jesteś winien mej śmierci – pamięć podpowiedziała mu stosowny cytat. – Ino uderzaj tak, abyś nie musiał poprawiać.

Alchemik pociągnął za spust. Dawno nie strzelał. Ogłuszający huk wstrząsnął willą. Jedna z szyb w oknie pękła. Straszliwy odrzut poderwał mu rękę do góry. Nadgarstek zabolał jak przetrącony. Ale nie miał czasu o tym myśleć. Powietrze wypełnił gryzący dym. Zapachniało siarką, prochem, śmiercią. Spojrzał na parkiet…

Kula trafiła ucznia w skroń. Dziura wlotowa wyglądała paskudnie. Wylotowej woli nie oglądać. Iskry gniewu w oczach zabitego zgasły. Pierś poruszyła się raz jeszcze i opadła. Już nie oddychał. Sędziwój wyciągnął zwłoki spod stołu i, dla pewności, opierając się na rapierze jak na lasce, przyszpilił je do podłogi. Długo stał oparty o komodę i ciężko łapał powietrze. Zawroty głowy powoli mu przechodziły.

Zza pasa wyjął rękawice i rzucił je na trupa. A potem, ciągle zataczając się, ruszył w stronę drzwi.

* * *

Katarzyna i jej kuzynka wysiadły z taksówki na początku ulicy. Ostatni odcinek trzeba pokonać pieszo… Ruszyły po nierównym chodniku. Domy drzemały za parkanami z kutych metalowych prętów. Granatowy jeep stał zaparkowany przed willą otoczoną starymi kasztanowcami.

– To tutaj – mruknęła Stanisława.

– Przynajmniej tak sądzę… – agentka wcisnęła guzik dzwonka na murze koło furki.

Odpowiedziało jej milczenie. Sądząc po nikłym poblasku na szybach, gdzieś wewnątrz domu paliło się światło. Stasia pchnęła kutą furtkę, a ta uchyliła się gościnnie. Drzwi były jednak zamknięte.

– Może wywalimy okno i wejdziemy do środka? – zaproponowała.

– Po co, zaraz sforsuję zamki…

– To gerda, sześć miliardów kombinacji!

– Trzy minuty roboty – prychnęła agentka. – Zresztą zobacz sama – wsadziła w zamek klucz. – To tak zwany urywek. Pasuje z grubsza do zamka, ale zrobiony jest z tytanu – wyjaśniła. – Teraz dźwignia – przez uszko przełożyła długi pręt z dobrej stali narzędziowej.

Uwiesiła się końca.

36
{"b":"87908","o":1}