Литмир - Электронная Библиотека
A
A

A zatem po kolei. Najpierw trzeba się uwolnić od kajdanek. Potem ubrać, w szamotaninie zerwali z niej szlafrok. Furda, przynajmniej będą mieli co wspominać. Niewielu widziało kiedyś coś tak pięknego, jak naga księżniczka z rodu Stiepankoviców. Byli i tacy, którzy zapłacili za tę przyjemność życiem…

Ten ze złamaną szczęką wydał jej się najprzytomniejszy. Ruszyła w jego stronę boso po zroszonej krwią trawie. Poczuła, że cała jest pochlapana posoką, diabli wzięli poranne mycie. Musi koniecznie wysuszyć włosy. Ręcznik też diabli wzięli, a wiatr jest chłodny, to grozi zapaleniem opon mózgowych…

Przetrącony na jej widok zawył. W oczach miał obłędny strach.

– No co jest? – warknęła. – Nie spodziewaliście się? Gdzie klucz od kajdanek?

Wybełkotał coś sfatygowaną mordą. Uniosła stopę i podrapała się dużym palcem po łydce.

– Rozkujesz mnie, to daruję wam życie – propozycja zabrzmiała chyba rozsądnie.

Pokiwał łbem, grube krople krwi rozbryznęły się ciężko na ziemi. Ruszył na czworakach w kierunku kompana.

– Kto was nasłał? – zagadnęła.

Świst rozprężającego się powietrza, poczuła uderzenie w pośladek. Ogarnęła ją nagła otępiająca fala senności. Zdążyła się odwrócić i zauważyć piątego. Stał koło jej szałasu i właśnie opuszczał strzelbę używaną przez weterynarzy do usypiania zwierzyny. Ziemia skoczyła do góry. Wszystko ogarnęła ciemność.

Dymitr spokojnie podszedł do leżącej na trawie dziewczyny. Otworzył jej oko i spojrzał na źrenicę. W porządku. Śpi. Zlustrował pobojowisko. Nieźle sobie poradziła. Miał rację, by na wszelki wypadek zabrać tę zabawkę… Chłopaki nie nadawali się już do niczego.

– Banda patałachów – warknął. – Do wozu i jedźcie do jakiegoś konowała, żeby was opatrzył…

Z trudem dźwignęli się na nogi. Kuśtykając ruszyli w stronę ulicy. Dziewczyna była lekka, mógł bez trudu przerzucić ją przez ramię i zanieść do samochodu.

* * *

Stanisława spostrzegła to, gdy tylko weszła do klasy.

– Gdzie jest Monika? – zapytała zaskoczona.

Odpowiedziało jej maślane spojrzenie piętnastu par oczu. Krótko obcięta brunetka rozejrzała się po sali.

– Nie ma jej – powiedziała bezradnie. – Może zaspała.

Nauczycielka nie powiedziała nic, ale poczuła w sercu bolesne ukłucie. Przeczucia prawie nigdy jej nie myliły. Tego dnia była rozkojarzona. Uczennice wyczuwały to bezbłędnie i na swój sposób usiłowały wykorzystać. Wyłowiła szepty. Twarz jej stężała.

– Nudzi wam się? – spojrzała podopieczne. – Macie tu ćwiczonka do zrobienia.

W czasie przerwy wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i zadzwoniła. Jednak numer Moniki pozostał głuchy. Katarzyna miała w piątki tylko jedną lekcję, przychodziła na jedenastą.

– Gdzieś nam wcięło księżniczkę – poinformowała ją kuzynka w drzwiach szkoły.

– O do diabła… – zafrasowała się. – Próbowałaś na telefon?

– Oczywiście. I dlatego właśnie tak mnie to niepokoi…

Milczały przez dłuższą chwilę.

– W sumie to nie wiemy nawet gdzie mieszka – westchnęła alchemiczka. – Wspominała, że wyprowadziła się z Domu Dziecka…

– Nie mogła wyprowadzić się donikąd…

– Hmm. Myślę, że ulokowała się gdzieś w pobliżu łąki na Złocieniu, ostatnio przyszła do szkoły z siatką marchwi… Zwróciłaś uwagę na jej zapach?

– Zapach? – Katarzyna wytrzeszczyła oczy.

– Pachniała dymem. Na dziesięć metrów… To może oznaczać, że mieszka w kurnej chacie albo sypia, powiedzmy, w lesie, przy ognisku…

Zamyśliła się.

– Niemożliwe moja droga. Teraz w listopadzie? To absurd… Poza tym mieszkanie w lesie wpływa na wygląd… A ona nadal chodzi czyściutka i schludna.

Na twarzy kuzynki odmalował się wyraz politowania.

– Czystość to, przede wszystkim, stan umysłu, moja droga. Jeśli ktoś chce, zawsze może znaleźć dość wody, żeby się umyć… Nasi bezdomni łażą cuchnąc jak chlew, bynajmniej nie dlatego, że nie mogą utrzymać czystości. Im się po prostu nie chce, zatracili tę potrzebę… Tak jak na wsi. Woda w studni, ale nogi myło się na świętego Jana…

– Czemu nic nie powiedziała? – kuzynka przerwała wywody. – Przecież bez problemu wygospodarowałybyśmy jej kawałek twojego mieszkania…

– Może nie lubi o nic prosić? Nasz błąd, że nie zaproponowałyśmy…

– Rany, w nocy było zimno, jeśli spała w lesie, to mogła umrzeć z wychłodzenia organizmu…

Stanisława tylko machnęła ręką.

– Nie przesadzaj, jeśli się żyje tyle czasu co ona, zna się tysiące metod przetrzymania nocnego chłodu. Na Kresach sypiałam kiedyś w zimie, w szczerym polu, nakryta tylko kożuchem.

– Ale mógł ją złapać, na przykład, atak wyrostka robaczkowego…

– A komórka?

– A jeśli się rozładowała? Zwalniamy się i w drogę. Dziesięć minut później jechały taksówką. Wysiadły na skraju łąki. Było wietrznie i zanosiło się na deszcz. Koni nie wyprowadzono tego dnia na pastwisko.

– Oho! – mruknęła Stanisława patrząc na kołujące nad ogrodzeniem „Telefoniki” ptaki.

– Co się stało?

– Gawrony, padlinożerne…

– Wypluj te słowa!

Przebyły szybko łąkę. Ścieżka zakręcała wzdłuż strumyka. Po drugiej stronie, za trzcinowiskiem, widać było zagajnik. Kładka wyglądała wręcz fatalnie, ale przebyły ją. Rozległa połać stratowanej trawy. Katarzyna powstrzymała gestem kuzynkę i zaczęła badać odciśnięte na ziemi ślady.

– Ktoś próbował to zamaskować – powiedziała wreszcie – ale doszło tu do ostrej bójki… – skrobnęła butem ruszoną ziemię. Odsłoniła plamę. – Krew. Dużo krwi.

– Sądzisz… – nagle Stanisława pochyliła się i podniosła mały medalik na zerwanym łańcuszku.

Teraz nie miały już żadnych wątpliwości. Po chwili znalazły szałas.

– Ładnie się mała urządziła – stwierdziła agentka. – Ale jakiś bydlak ją wyśledził i dopadł…

– Zabił?

– Sądzę, że to raczej ona stawiała opór – Katarzyna podniosła ostrożnie łuskę dziwnego kształtu. – To od strzelby wyrzucającej lotki usypiające – wyjaśniła widząc zaskoczenie Stasi. – Ktoś ją dziabnął takim pociskiem. Chyba ma wrodzoną odporność, zdążyła go zdrowo poharatać zanim narkotyk podziałał.

Ruszyła przez zagajnik uważnie badając podłoże.

– Było ich pięciu – powiedziała wreszcie. – Czterej w sportowych adidasach, jeden w półbutach. Kurczę, nie jestem fachowcem od śladów, ale zobacz sama, jedną nogą zapadał się w błoto głębiej. Uśpił ją lotką, a potem niósł na ramieniu.

– Jasna cholera.

Wewnątrz szałasu poniewierały się rozrzucone książki i zeszyty. Laptop zniknął. Stanisława pozbierała wszystko do torby, drżącymi rękami dorzuciła na wierzch sweter i kurtkę Moniki.

– Jak się znajdzie, to jej oddamy… Jak myślisz, kto to mógł zrobić?

* * *

Alchemik spaceruje po antykwariatach, ogląda wystawione na sprzedaż stare książki. Skórzane grzbiety, pożółkły papier, mapy odbijane ze starodruków lub w technice akwaforty… Wspomina. Niewielka kamieniczka blisko murów miejskich, suto zaopatrzona biblioteczka, miła żonka u boku, czterech współpracowników i ta zabawna dziewuszka do posług. Jak jej było? Ach, Stanisława. Przyjechał do Krakowa odszukać swoich ludzi. Dał ogłoszenie do gazet i czeka. Każdy w końcu wraca do tego miasta.

Jak odnaleźć ludzi, których nie widziało się od bardzo dawna? Metod jest wiele. W pierwszej kolejności sprawdził książki telefoniczne. Pudło. W sekretariacie szkoły wzniesionej na jego posesji zostawił kopertę z wizytówką na wypadek, gdyby ktoś o niego tam zapytał. W kilku gazetach dla świrów zamieścił artykuły na temat historii idei alchemicznych. Podpisał je imieniem i nazwiskiem, redaktorzy uznali to za wyjątkowo wymyślny pseudonim. Na końcu podał swój adres poczty elektronicznej. Dostał od tego czasu piętnaście postów, ale żaden nie pochodził od tych, których szukał.

Co dalej? Ma kilka pomysłów. Nogi same niosą go do klasztoru dominikanów. Sprawdza płytę z epitafium Setona. Karteczka tkwi na miejscu. A zatem czas odwiedzić przeora.

* * *

Monika ocknęła się i natychmiast całkowicie doszła do siebie. Otworzyła oczy. Wilgotny półmrok, zapach stęchlizny, betonowy sufit z nierówno odbitymi śladami szalunków. Piwnica. Wąskie, metalowe łóżko… Przywiązano ją bardzo starannie, zawinięto w koc i przypięto kilkoma grubymi, skórzanymi pasami. Kostki nóg i nadgarstki dodatkowo unieruchomiono kajdankami.

Kto ją porwał? Możliwości jest sporo. Wszystkie paskudne. Ten, kto to zrobił, ma jednak sporą wprawę w unieruchamianiu więźniów… I chyba właściwie ocenił jej możliwości. Wydostanie się z niewoli nie będzie łatwe. Po pierwsze, trzeba pozbyć się pasów. Po drugie, wyciągnąć z łóżka kawałek drutu lub sprężynę i otworzyć kajdanki. Po trzecie… Przetoczyła wzrokiem po pomieszczeniu. Cela dwa na trzy metry, o nierównej betonowej podłodze… Solidne, drewniane drzwi, zapewne po drugiej stronie zaopatrzone w zasuwę. Żadnych kamer. A więc po trzecie, trzeba sforsować drzwi. Albo poczekać w środku aż ktoś przyjdzie i skręcić mu kark.

Pasów jest siedem. Dużo. Najbliższy dwadzieścia centymetrów poniżej jej brody. Zębami nie sięgnie. A ssawką? W zasadzie można spróbować, tylko jest jeden problem. To działa na zasadzie czystego instynktu, przebija tkankę w poszukiwaniu żył. Dresiarza mogła załatwić, bo pod skórą płynęła krew. Pas jest martwy, chyba że… Pod pasem i kocem jest jej własne ciało. Wyciągnęła brodę do przodu i uderzyła. W skórze powstała okrągła dziura o średnicy centymetra. Poczuła w ustach obrzydliwy smak starej walizki. Jeszcze dwa razy, lekkie szarpnięcie i udało się. Zostało sześć. A może zdoła się przekręcić na brzuch i zerwać? Szarpnęła, niestety nic z tego. Bydlak, który ją tak urządził, znał się na rzeczy. Zatem trzeba czekać. Wcześniej czy później pojawi się jakaś okazja… Przynajmniej ma taką nadzieję.

32
{"b":"87908","o":1}