Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sięga pamięcią wstecz. Minęło sporo czasu, prawie cztery stulecia, ale wspomnienie pali go jak zadra. Deszcz rozbijający się o oprawione w ołów gomółki szkła w oknie… Umierający przyjaciel udziela mu błogosławieństwa…

Seton Cosmopolita podawał się za Anglika. Ciemne oczy i śniada karnacja przeczyły temu, lecz w tamtych czasach nikt się nad tym nie zastanawiał. Wspaniała epoka, wtedy nie używano paszportów, każdy był tym, za kogo się podawał… Tylko on znał jego prawdziwe imię. Arabski alchemik Geber, człowiek który jako pierwszy wydarł przyrodzie sekret destylacji alkoholu i tajemnicę kamienia filozoficznego. Przeżył prawie osiemset lat, by zginąć na skutek ludzkiej chciwości i własnej głupoty. Ech, druhu…

Ołów stopił się. Teraz na gorącą powierzchnię metalu alchemik rzuca szczyptę proszku. Miesza starannie. Trzydzieści obrotów wystarczy. Niedużą, stalową formę umieścił na parapecie, kładąc pod spód płytkę terakoty. Leje z puszki żółty metal. Formę łapie cęgami, zanurza w garnku z wodą. Syk i kłąb pary. Po pół godzinie można wyjąć sztabkę. Wygląda bardzo dobrze, ma szwajcarskie oznaczenie Credit Bank Suisse oraz informację o masie – 1 kilogram.

Alchemik kładzie ją na wadze. Kilogram i piętnaście gramów. Nigdy nie udaje się precyzyjnie trafić… Ale pewnie się nie pogniewają, jak kruszcu będzie odrobinę więcej. Co jeszcze? Prawdziwe sztabki mają wybity numer. Żaden problem. Z walizki wyjmuje puncę i młotek… Zrobić złoto to nie kłopot. Ale wymienić je na gotówkę – tu zaczynają się schody. W XVII i XVIII wieku bił holenderskie dukaty. Wtedy groził za to stryczek. Ryzykował, ale jego monety miały próbę nawet nieco lepszą niż prawdziwe, nigdy nie wpadł… Ciekawe, swoją drogą, co by mu zrobili współcześni Szwajcarzy?

* * *

Dziesiąta wieczorem. Monika dawno się ulotniła, żararaka stuka łbem o pokrywkę wiaderka. Katarzyna przeciąga się kusząco.

– Mam ochotę na małą przechadzkę – mówi. – Z gadem na smyczy, to znaczy w pudełku.

– ZOO już zamknięte – zauważa Stanisława.

– Owszem, ale pomyślałam sobie, żeby zanieść to paskudztwo do szkoły i odłożyć na miejsce…

– Sądzisz, że to Sieklucki?

– Może… Nie podoba mi się ten typek. Ma na zapleczu pracowni kilka akwariów z gadami. Myślę, że warto by sprawdzić, czy któreś nie jest czasem puste.

– Ale szkoła jest zamknięta na głucho…

Kuzynka pokazuje jej pęk kluczy. Wychodzą w chłód i wilgoć październikowej nocy. W taka pogodę żule zapadli na melinach, nie wyściubiają nosa za próg. Szkoła stoi ciemna, po murach spływa woda… Drzwi podłączone są do alarmu, ale Katarzyna już dawno poznała kody. Zatrzaskuje ciężkie, dębowe skrzydło. Zapala światło. Jeśli ktoś z zewnątrz zauważyłby błysk latarki, może zadzwonić po policję. A zatem do pokoju nauczycielskiego po klucze od pracowni i zaplecza.

Pakamera powitała ich kwaśnym zapachem amoniaku, wonią odchodów węży…

– O, niezła kolekcja – Stanisława kręci głową patrząc na solidny, stalowy regał.

Rusztowanie ciągnie się od podłogi do sufitu. Akwaria z rybkami, terraria z jaszczurkami, węży jest kilkanaście. Największe wrażenie robi dwumetrowy pyton. Na widok kobiet unosi płaski łeb i wysuwa rozwidlony języczek.

– Nie pokazuj języka, bo ci krowa nasika – mruczy Katarzyna i nie widząc zgorszonego wzroku kuzynki rozgląda się po pomieszczeniu. Wszystkie akwaria są pełne rozmaitej zwierzyny. Żadne nie stoi puste.

– Cholera, to chyba nie jego robota – wzdycha.

– To co robimy z naszym ciapusiem?

Kuzynka wypatrzyła duży słój z dziurkowaną pokrywką. Pewnie do trzymania owadów.

– Trudno, do rana jakoś się przemęczy.

Spokojnie wytrząsa jadowitego węża na blat, szybko, zanim się zorientuje, przygniata do desek rozwidlonym kijkiem. Stanisława chwyta żararakę za kark tuż przy głowie i pakuje do słoja.

– Zobaczymy reakcję pana profesora – mówi. – Zdziwi się, czy się nie zdziwi… Tak czy siak, da mu to do myślenia, niezależnie od tego, czy jest winny, czy nie. Co ty na to, żeby się tu troszkę rozglądnąć?

– Doskonały pomysł.

Pierwsza szafa wypełniona jest preparatami w słojach. Nic ciekawego, jakieś chrząszcze. W drugiej ośmiolitrowa butla z mlecznobiałą zawartością.

– O – cieszy się Stanisława. – Zacieru nastawił i bimberek będzie pędził…

Jej kuzynka oświetla zawartość latarka. Kręci głową.

– To nie bimber tylko hodowla jakichś kultur bateryjnych, ciekawe…

– Ano nic tu po nas. Chodźmy…

Na dworze zacina deszcz. Ochłodziło się, para z oddechów jest wyraźnie widoczna w ciemnościach.

– Niepokoi mnie jedno – wzdycha Stanisława. – Jeśli ktoś ma do nas jakiś żal, wie gdzie mieszkamy…

– Hmm… uhum – kuzynka sprawdza, czy czeczeński rewolwer tkwi dobrze na swoim miejscu w kieszeni. Dawno nie strzelała… Ma nadzieję, że nie wyszła z wprawy.

* * *

Księżniczka Monika budzi się w swoim szałasie. Spogląda na wyświetlacz telefonu komórkowego. Szósta rano. Na zewnątrz po deszczu jest mokro. W środku sucho i ciepło. Materac, dwie baranie skóry, śpiwór. W piecyku dogasa żar. Ubranie zawiesiła na kołkach wbitych w ścianę. Powietrze pachnie dymem. Większość ludzi uznałaby te warunki za skrajnie prymitywne. Ale jej tu dobrze. Laptop w zasięgu ręki, książki… Czego jeszcze chcieć od życia? Centralnego ogrzewania i ciepłej wody w kranie? Po co? Wstaje i przeciąga się, aż strzelają jej stawy. Lubi sypiać nago, lepiej wtedy kontroluje ciepłotę ciała. Łatwiej wychwycić moment, kiedy należy się obudzić i dorzucić do pieca. Spogląda w lustro. Nadal jest bardzo chuda, ale dwa miesiące dobrego odżywiania pozwoliły jej odrobinę odzyskać ciała. Nie lubi chodzić głodna.

Włosy ma już nieco przetłuszczone, trzeba umyć. Narzuca na siebie szlafrok i wychodzi z szałasu. Trawa, zmoczona całonocnym deszczem, przyjemnie chłodzi jej stopy. Wiatr ciągnący od strony łąki jest zimny, ale przywykła. Ludzie boją się niskich temperatur, ubierają zbyt grubo, a potem jedna noc pod gołym niebem skutkuje zapaleniem płuc. A przecież można się zahartować. Można sprawić, by ciało było twarde jak deska, odporne, okrzepłe. Trzeba tylko chcieć… Trzciny i pomost. Tu nikt jej nie zobaczy.

Zrzuciła szlafroczek i zaczerpnęła miskę wody. Przyjemnie poczuć na nagiej skórze uderzenie wiatru. Zmoczyła włosy i natarła je szamponem. W zimnej wodzie nie chciał się pienić, ale chwila tarcia i detergent zrobił swoje. Spłukała. Wodę wylała do dołka dwa metry od strugi. Szkoda truć rybki chemią. Zanurzyła się w rzeczce. Położyła w wodzie, pozwoliła by ją uniosła. Bliższy kontakt z mułem na dnie uznała za raczej niewskazany. Palce u stóp zaczęły drętwieć. A zatem koniec kąpieli. Wyskoczyła na pomost i starannie roztarła ręcznikiem. Zawiązała go na głowie w węzeł, lodowaty wiatr w połączeniu z mokrymi włosami może być niebezpieczny. Owinęła się w szlafrok i ruszyła do domku. Przyjemnie będzie dla odmiany zanurzyć się w ciepłe wnętrze… I w tym momencie ją dopadli.

Czterech osiłków o tępych gębach i mięśniach podhodowanych na sterydach. Wykorzystali krótką chwilę jej zamyślenia. Nie przewidzieli kilku szczegółów… Nie zdążyła sięgnąć po sztylet. Dwaj skoczyli jej na plecy, by przewrócić, wgnieść w trawę, wykręcić ręce. Cios łokciem w tył, w splot słoneczny. Trafiła, chrupnął mostek, co najmniej cztery żebra też poszły. Cios do przodu, drobną pięścią prosto w nalany dresiarski ryj. Chciała trafić tak by zawiasy wyrwanej szczeki uderzyły w węzły chłonne za uszami, jednak żuchwa złamała się od razu. Ech, dzisiejsza młodzież, kości jak z tektury…

Kiedyś w górach Kaukazu wpadła w ręce gruzińskiego księcia – rozbójnika Ilika… To był prawdziwy twardziel, dopiero czwarty cios powalił go na kolana. A ci – jak z łajna ulepieni.

Wyłamywane górne siekacze poraniły wierzch dłoni Moniki. Trzeci napastnik zdążył wykręcić jej przedramię. Szarpnął ostro do góry. Straciła równowagę. Krótki łuk i uderzyła czołem w kolano kolejnego. Aż ją na chwilę zamroczyło. Tymczasem ten najsprytniejszy ciągle trzymał jej nadgarstek. Jego kompan złapał podobnie. Na ułamek sekundy miała przed sobą udo napastnika. Za daleko dla zębów, ale chlasnęła go ssawką.

Cóż, końska skóra jest grubsza niż ludzka, nawet okryta błyszczącym dresikiem. Ssawką zawsze trafia w najgrubszą żyłę lub tętnicę. Pokrywający ją śluz powoduje błyskawiczne zasklepienie rany, gdy nie jest już potrzebna. Chyba że wyrwie się natychmiast z powrotem. Wtedy w tkance powstaje dziura wielkości mysiej nory. Splunęła z obrzydzeniem ludzką krwią i mięsem.

Podcięli ją jednocześnie, gruchnęła boleśnie na mokrą trawę. Coś jakby ciepły deszcz skropiło jej nagie plecy. Wiedziała, że wróg ma rozharataną tętnicę udową i krwawi jak świnia. Trzasnęły kajdanki na wykręconych do tyłu dłoniach. I jeszcze stukilogramowy byczek na plecach. Bywało gorzej.

Podciągnięcie nóg pod brzuch to niecała sekunda. Kolana boleśnie zaszorowały o ziemię, gałązki i kamyki. Gwałtownym ruchem zrzuciła napastnika i zerwała się na równe nogi. Ręce miała skute na plecach, ale nogi wolne. Dresiarz akurat gramolił się z ziemi. Cios stopą w bok. Zacharczał i opadł na podłoże. Krew z ust: widocznie złamane żebro przebiło płuco. Poczekała aż się wykaszle, po czym kopnęła go z drugiej strony – dla symetrii i żeby wybić mu z głowy wszelkie durne pomysły.

Zlustrowała pobojowisko. Pierwszy, zwinięty w kłębek, pluł krwią. Miał połamany mostek i część żeber, uszkodzone płuca, ale serce chyba nietknięte. Przeżyje. Drugiemu w zasadzie nic się nie stało, strzaskana szczęka wyrwana z zawiasów, wybite zęby, może lekko uszkodzone kręgi szyjne. Kilka tygodni pochodzi z szyną na żuchwie, miesiąc przewegetuje na samych zupkach… Nie docenił swojego szczęścia, wyje z bólu i szoku. Trzeci teoretycznie mógł się wykrwawić ale, szczwana bestia, otrząsnął się na tyle, by paluchami wbitymi w mięso zatamować krwawienie… Drugą dłonią wyciągał sznurek ściągacza z gatek, robi opaskę uciskową… To dobrze, że jakoś sobie poradzili, bo ze skutymi na plecach rękami nie mogłaby im pomóc nawet gdyby zechciała. Czwarty oberwał chyba najmocniej. No cóż, nieładnie damie włazić kolanami na plecy…

31
{"b":"87908","o":1}