Druga w nocy. Jeśli chce jutro w pracy być przytomna, musi iść spać.
* * *
Piątkowy poranek jest paskudny, deszczowy. Katarzyna idzie obok kuzynki. Omijają co większe kałuże.
– Zazwyczaj przy lokalizowaniu podejrzanego identyfikujemy grupę jego przyjaciół albo krewnych – zauważa była agentka.
– Przyjaciele? Niewielu ich było. Sędziwój był typem raczej samotniczym. Zresztą jego znajomi dawno rozsypali się w proch… Minęły prawie cztery stulecia…
– Załóżmy, że pojawił się w Krakowie. Jak sądzisz, co by zrobił?
– Nie wiem. Gdy go poznałam, zajmował się alchemią. Całe dnie pracował w laboratorium. Wreszcie wyprodukował kamień filozoficzny, zwołał wszystkich domowników, każdemu rozdał po garści proszku zawiniętego w papierek, zażyliśmy pierwszą dawkę… Rozstaliśmy się. Każde poszło w inną stronę.
– Może znowu zajmie się alchemią.
– Niewykluczone. Zapolujemy na niego przed sklepem chemicznym?
– Hmmm. Szkło laboratoryjne, odczynniki… Jeśli siedzi tu już od pół roku, to zaopatrzył się w to wszystko dawno temu. Z kim się spotykał, jakiego typu byli to ludzie?
– Miał przyjaciół wśród żydowskich znawców Kabały. W Kazimierzu.
– Na Kazimierzu – poprawia odruchowo.
– Wtedy „w”, to było oddzielne miasto. Tam gdzie teraz jest ulica Dietla, płynęła odnoga Wisły. Kazimierz miał nawet własne mury obronne, ale obowiązywało tam inne prawo. Mieszczanin czy szlachcic, przechodząc przez bramę, brał na siebie odpowiedzialność przed sądami rabinackimi. Chodziłam z nim kilka razy słuchać dyskusji na temat alchemii.
– Żydów na Kazimierzu już w zasadzie nie ma – mruczy Katarzyna, – ale jest tam pub o nazwie „Alchemia”. Chyba trzeba będzie zawiesić naprzeciwko kamerę. Tak na wszelki wypadek. Hmmm, przyjaźń z intelektualistami… Macie tu w Krakowie jakieś kluby dyskusyjne, lokale w których zbierają się fizycy lub matematycy? Coś jak słynna lwowska Kawiarnia Szkocka, gdzie schodzili się uczniowie i przyjaciele Stefana Banacha?
– Nie mam pojęcia, o niczym takim nie słyszałam.
– Cholera.
– Może założymy ośrodek studiów kabalistyczno-alchemicznych? – proponuje Stasia.
– Świetny pomysł… – w głosie słychać sarkazm.
* * *
Szkoła. Ściany mokre od deszczu, w środku czuć woń zawilgłej odzieży… Księżniczka przyjechała autobusem. Jazda na rolkach po kałużach nie jest dobrym rozwiązaniem… Siedzi teraz grzecznie i słucha biologa.
– Często zadajemy sobie pytanie, jak jedne gatunki zamieniają się w inne. A tymczasem, to bardzo proste. Sięgnijmy do teorii Darwina o ewolucji i powstawaniu gatunków. Przodkami dzisiejszych żyraf były antylopy, podobne nieco do okapi. Ich pożywienie znajdowało się wysoko: jadły liście z drzew porastających sawannę. Siłą rzeczy musiały wyciągać szyje, aż po kilkudziesięciu pokoleniach ta część ciała uległa wydłużeniu.
Księżniczka ostatni raz uczyła się biologii studiując książki jeszcze przed pierwszą wojną światową. Natychmiast wyłapuje fałsz. To nie jest teoria Darwina. Darwin powiedziałby, że antylopy o najdłuższych szyjach miały największe szansę przeżycia. Sieklucki tymczasem referuje im dawno zarzuconą teorię Lamarcka.
Monika uśmiecha się do swoich myśli. Ta koncepcja wydaje jej się dużo bardziej prawdopodobna… Ciekawe tylko, czy nauczyciel jest zakamuflowanym lamarkistą, czy też ewidentny błąd wynika z jego totalnego nieuctwa… Trudno ocenić. Wyczuwa w tym typku pewną dozę sprytu. Jeśli połączy się spryt z brakiem zasad moralnych, efekty mogą być wyjątkowo mało ciekawe.
Wreszcie język polski. Księżniczka czyta wypracowanie. Nauczyciel słucha jej w zadumie, od czasu do czasu poprawiając przekręcone końcówki wyrazów. Mała świetnie sobie radzi… Dzwonek – koniec lekcji. Tłum dziewczyn wysypuje się ze szkoły. Monika, brykając jak młody źrebak, zbiega razem z nimi po schodach, jednak gdy tylko rozchodzą się w różne strony, natychmiast poważnieje. Czeka pod drzwiami. Obie nauczycielki zaraz wyjdą. Znowu zaczyna padać deszcz. Co za paskudny dzień…
– Może wpadniesz do nas na obiad? – Stanisława staje u szczytu schodów.
Księżniczka uśmiecha się radośnie.
– Z przyjemnością.
* * *
Deszcz leje jak z cebra, zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Wdrapują się po lekko skrzypiących, drewnianych schodach. Na podeście, pod drzwiami Stanisławy, leży żararaka. W półmroku jest prawie niewidoczna. Oczy węża nie odbijają światła.
Stanisława pierwsza spostrzegła zagrożenie. Gwałtownie odepchnęła przyjaciółki ramionami. Błyskawicznie sięgnęła po rewolwer.
– Ja – powiedziała Monika nurkując pod jej ramieniem.
Wąż syknął, unosząc trójkątny łeb. Rzuciła torbę z zakupami na podest. Żmija wystrzeliła do przodu jak sprężyna. Węże mają małe mózgi, napędza je głównie instynkt, nakazujący atakować wszystko, co się rusza…
Księżniczka zrobiła krok do przodu i złapała żararakę za koniuszek ogona. Jedno gwałtowne szarpnięcie…
Żmija trzymana za ogon, jeśli wisi głową w dół, nie ma szans odwrócić się i ugryźć. Istnieją dwie szkoły. Pierwsza, beduińska, nakazuje w tym momencie umiejętnie strzelić wężem jak z bata. To zazwyczaj wystarcza, by zerwać mu rdzeń kręgowy i uśmiercić… Druga, praktykowana przez bałkańskich górali, zakłada, że mamy pod ręką kamień lub drzewo. Ostatecznie może być i ściana. Ta metoda wymaga mniejszych umiejętności, w zasadzie sprowadza się do takiego dobrania odległości i kąta uderzenia, aby główny impet ciosu rozwalił gadzinie głowę. Ale można postąpić też i bardziej ekologicznie…
Stanisława pospiesznie otworzyła drzwi i przybiegła z, plastikowym wiadrem, które poprzedniego dnia służyło przy warzeniu piwa. Wiadro ma pokrywkę. Monika wrzuciła żararakę do środka i przyładowała jej lekko pokrywą po głowie, żeby nie wyłaziła. Przygniotła jednotomową encyklopedią.
– Co z tym zrobimy? – zapytała.
– Możliwości jest kilka… Po pierwsze obiad – mruknęła Stanisława.
– Jadowite mają niedobre mięso – zauważyła księżniczka. – Choć pomaga na niektóre choroby.
– Skąd wiesz, że to jest jadowity wąż? – zdziwiła się Katarzyna. – Ja, szczerze powiedziawszy, widzę takie paskudztwo pierwszy raz w życiu.
– Ja też, ale… – pokazała ciemną plamę na powierzchni torby – to chyba jad…
– Możemy sprzedać do ZOO – zaproponowała Stanisława. – Jeśli to coś rzadkiego, niewykluczone, że dostaniemy trochę pieniędzy… Zaraz sprawdzimy – sięgnęła po atlas gadów. – O, jest. Żararaka. Występuje w Ameryce Południowej. E, niestety pospolita… No to może jednak do gara?
Kuzynka zamyśliła się głęboko.
– Dlaczego ktoś podłożył ją właśnie nam? – zapytała.
– Oj tam podłożył – parsknęła Stanisława, – pewnie przypełzła z Plant.
– Chłodno się robi, szukała zacisznego miejsca, by zapaść w sen na zimę – dodała Monika. – W górskich wsiach w Bośni zdarzało się. Te niejadowite nawet czasem trzymano w domach, załatwiały myszy skuteczniej niż kot.
– Chyba was pogięło! Egzotyczny wąż w środku miasta, a wy mówicie, że sobie przypełznął?! To nie jest brazylijska selva ani Kosowo – agentka nieco się zdenerwowała.
– No fakt – mruknęła Stanisława. – Może komuś uciekła? Ludzie teraz chętnie hodują różności… Przecież nie mamy wrogów. Chyba że…
– Chyba że jednak Dymitr – uzupełniła jej kuzynka. – Trzeba go odszukać, skoro jest w mieście. Jak go już znajdziemy, utniemy sobie z nim krótką, miłą pogawędkę… Wyjaśni się przy okazji to i owo. A po obiedzie wezmę taksówkę i odwieziemy to paskudztwo do ZOO.
– Tak, trzymanie czegoś takiego w domu to kłopot…
Zamyśliła się na chwilę.
– Prawdziwy problem będziemy miały, jeśli Dymitr znajdzie Sędziwoja przed nami – powiedziała poważnie.
* * *
Przyjemnie pełny żołądek, ciepła kurtka, rolki które trzeba odpiąć idąc przez łąkę. Konie dziś nie zostały wypuszczone na pastwisko. Jest zbyt mokro, a i stajennemu nie chciało się iść taki kawał… A tu jeszcze trochę roboty do wykonania. Odpowiednią blachę kupiła w supermarkecie. Literki z folii samoprzylepnej, puszka czerwonego lakieru samochodowego, puszka bezbarwnego… Godzinę później drzwi jej domku zdobi ponura, urzędowa tablica z białymi literkami:
Centralny magazyn odpadów promieniotwórczych
Mogilnik nr 6
Poniżej przybija jeszcze dwie. Jedną z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, drugą z międzynarodowym symbolem promieniotwórczości – jako tłumaczenie dla analfabetów. Teraz trzeba zająć się tylną ścianą szałasu. Nie ma już wystarczającej ilości desek, ale co za problem. Zostały dwie. A zatem zrobimy sobie mur… Nad rowem, opodal jej „łazienki”, znajduje się pokład gliny. Drobne, białe kamienie leżą na stosach koło pastwiska. Widocznie kiedyś było to pole, ktoś zbierał wyorane… Dwie deski, glina, kamienie, dobrze udeptać i następna warstwa. Ściana szybko rośnie w górę. Gdy wyschnie, nabierze twardości betonu.
W niewielkiej niszy piecyk typu koza. Monika wilgotną jeszcze glinę maluje na biało farbą akrylową. Niech wygląda jak murowana. Żeby nie kusiło… Kupiła solidny kawał surowej, wołowej szynki. Namacza ją teraz w wiaderku z solanką. Za kilka dni uwędzi i zawiesi u powały. Niech żyje choroba szalonych krów. Napaliła w piecu chrustem, na to podsypała warstwę węgla drzewnego. Wyciągnęła się na materacu z książką w ręce. Narzuciła owczą skórą kupiona od górali przy dworcu. I wreszcie poczuła, że jest u siebie. Dobrze mieć własny dom.
* * *
Alchemik wytrząsnął na stół zawartość małego, skórzanego woreczka. Dobre dwa gramy czerwonych kryształków. Dzieli to na dwie części. Z odrapanej walizki wyciąga niedużą wagę, kilka lasek ołowiu i grubą, blaszaną puszkę. Starannie odważa metal. Puszkę z ołowiem umieszcza w kominku. Za pół godziny się stopi. Połowę proszku wsypuje z powrotem do woreczka. To rezerwa na czarną godzinę. W powietrzu unosi się przyjemny zapach palonego drewna. Kominek dobrze grzeje, wiatr świszczę pomiędzy dachówkami. Po niebie suną niskie, burzowe chmury. Jesień…