— Ładny to widok — powiedziała.
— Fakt — przyznał po chwili. - Ale ja się już napatrzyłem. Będziesz mogła iść?
— Z twoją pomocą, tak.
*****
I spotkali się, wszyscy troje, w miejscu, gdzie schodziły się korytarze, pod arkadami. Spotkali się pod martwymi spojrzeniami alabastrowych kanefor.
— Ciri — powiedział wiedźmin. I przetarł oczy.
— Ciri — powiedziała podtrzymywana przez wiedźmina Yennefer.
— Geralt — powiedziała Ciri.
— Ciri — odpowiedział, pokonując gwałtowny skurcz gardła. - Dobrze cię znowu widzieć.
— Pani Yennefer.
Czarodziejka wyzwoliła się spod ramienia wiedźmina i z najwyższym wysiłkiem wyprostowała.
— Jak ty wyglądasz, dziewczyno — powiedziała surowo. - Spójrz tylko na siebie, jak ty wyglądasz! Popraw włosy! Nie garb się. Pozwól no tu.
Ciri podeszła, sztywna jak automat. Yennefer poprawiła i wygładziła jej kołnierzyk, spróbowała zetrzeć zaschniętą już krew z rękawa. Dotnęła włosów. Odsłoniła bliznę na policzku. Objęła mocno. Bardzo mocno. Geralt widział jej ręce na plecach Ciri. Widział zdeformowane palce. Nie czuł gniewu, żalu ani nienawiści. Czuł tylko zmęczenie. I ogromnie pragnienie, by skończyć z tym wszystkim.
— Mamusiu.
— Córeczko.
— Chodźmy — zdecydował się przerwać. Ale dopiero po dłuższej chwili.
Ciri głośno pociągnęła nosem, otarła go wierzchem dłoni. Yennefer zgromiła ją spojrzeniem, otarła oko, zapewnie czymś zaprószone. Wiedźmin patrzył w korytarz, z którego wyszła Ciri, jak gdyby w oczekiwaniu, że wyjdzie stamtąd ktoś jeszcze. Ciri pokręciła głową. Zrozumiał.
— Chodźmy stąd — powtórzył.
— Tak — powiedziała Yennefer. - Chcę widzieć niebo.
— Nigdy was już nie opuszczę — powiedziała głucho Ciri. - Nigdy.
— Chodźmy stąd — powtórzył. - Ciri, podtrzymaj Yen.
— Nie potrzeba mnie podtrzymywać!
— Pozwól mi, mamusiu.
Przed nimi były schody, wielkie schody tonące w dymie, w migotliwej poświacie pochodni i ognia w żelaznych koszach. Ciri drgnęła. Widziała już te schody. W snach i wizjach.
Na dole, daleko, czekali uzbrojeni ludzie.
— Jestem zmęczona — szepnęła.
— Ja też — przyznał Geralt, dobywając sihilla.
— Mam już dość zabijania.
— Ja też.
— Nie ma stąd innego wyjścia?
— Nie. Nie ma. Tylko te schody. Tak trzeba, dziewczyno. Yen chce widzieć niebo. A ja chcę widzieć niebo, Yen i ciebie.
Ciri obejrzała się, spojrzała na Yennefer, która, by nie upaść, oparła się o balustradę. Wyciągnęła odebrane Bonhartowi medaliony. Kota zawiesiła sobie na szyi, wilka dała Geraltowi.
— Mam nadzieję — rzekł — że wiesz, że to tylko symbol?
— Wszystko to tylko symbol.
Wyciągnęła Jaskółkę z pochwy.
— Chodźmy, Geralt.
Chodźmy. Trzymaj się blisko mnie.
W dole schodów czekali na nich najemnicy Skellena, ściskający broń w spotniałych pięściach. Puszczyk szybkim gestem posłał na schody pierwszy rzut. Podkute buty żołdaków załomotały na stopniach.
— Powoli, Ciri. Nie spiesz się. Blisko mnie.
— Tak, Geralt.
— I spokojnie, dziewczyno, spokojnie. Pamiętaj, bez złości, bez nienawiści. My musimy wyjść i zobaczyć niebo. A ci, którzy staną nam na drodze, muszą umrzeć. Nie wahaj się.
— Nie zawaham się. Chcę zobaczyć niebo.
Do pierwszego podestu doszli bez przeszkód. Najemnicy cofnęli się przed nimi, zaskoczeni i zdziwieni ich spokojem. Ale po chwili trzech skoczyło ku nim z wrzaskiem, wywijając mieczami. Umarli natychmiast.
— Kupą! - darł się z dołu Puszczyk. - Zabić ich!
Skoczyło następnych trzech. Geralt szybko wyskoczył naprzeciw, zmylił fintą, ciął jednego z dołu w gardło. Obrócił się, przepuścił Ciri spod prawego ramienia, Ciri gładko chlasnęła drugiego draba pod pachę. Trzeci chciał ratować życie skokiem przez balustradę. Nie zdążył.
Geralt starł z twarzy bryzgi krwi.
— Spokojniej, Ciri.
— Jestem spokojna.
Następnych trzech. Błysk kling, krzyk, śmierć.
Gęsta krew spełzała w dół, ściekała po stopniach.
Drab w nabijanej mosiądzem brygantynie skoczył ku nim z długą spisą. Oczy miał dzikie od narkotyków. Ciri szybką skośną paradą odsunęła drzewce, Geralt ciął. Otarł twarz. Szli, nie oglądając się.
Drugi podest był już blisko.
— Zabić! - wrzeszczał Skellen. - Na nich! Zaaabiiić!
Na schodach tupot, krzyk. Błysk kling, wrzask. Śmierć.
— Dobrze, Ciri. Ale spokojniej. Bez euforii. I blisko mnie.
— Zawsze już będę blisko ciebie.
— Nie tnij z ramienia, jeśli można z łokcia. Uważaj.
— Uważam.
Błysk klingi. Wrzask, krew. Śmierć.
— Dobrze, Ciri.
— Chcę zobaczyć niebo.
— Bardzo cię kocham.
— Ja ciebie też.
— Uważaj. Robi się ślisko.
Błysk kling, wycie. Szli, doganiając lejącą się po stopniach krew. Szli w dół, wciąż w dół, schodami zamczyska Stygga.
Atakujący ich drab poślizgnął się na zakrwawionym stopniu, padł im plackiem wprost pod nogi, zawył o litość, oburącz zakrywając głowę. Przeszli obok, nie patrząc.
Aż do trzeciego podestu nikt już nie odważył się zastąpić im drogi.
— Łuki — darł się z dołu Stefan Skellen. - Dawajcie kusze! Boreas Mun miał przynieść kusze! Gdzie on jest?
Boreas Mun — o czym Puszczyk wiedzieć nie mógł — był już dość daleko. Jechał prosto na wschód, z czołem przy końskiej grzywie wyciskał z wierzchowca tyle galopu, ile się dało.
Z pozostałych, wysłanych po łuki, wrócił tylko jeden.
Temu, który zdecydował się strzelać, lekko zatrzęsły się ręce i łzawiły od fisstechu oczy. Pierwsze bełt ledwie drasnął balustradę. Drugi nie trafił nawet w schody.
— Wyżej! — rozdarł się Puszczyk. - Wejdź wyżej, durniu! Strzelaj z bliska!
Kusznik udał, że nie słyszy. Skellen zaklął sążniście, wyrwał mu kuszę, skoczył na schody, przyklęknął i wycelował. Geralt szybko zasłonił sobą Ciri. Ale dziewczyna błyskawicznie wywinęła się zza niego, gdy szczęknęła cięciwa, była już w pozycji. Wykręciła miecz do górnej kwarty, odbiła bełt tak mocno, że długo koziołkował, nim spadł.
— Bardzo dobrze — mruknął Geralt. - Bardzo dobrze, Ciri. Ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, spuszczę ci lanie.
Skellen rzucił kuszę. I nagle zorientował się, że jest sam.
Wszyscy jego ludzie, zbici w gromadkę, byli na samym dole. Żaden nie kwapił się, by wejść na schody. Było ich jakby mniej, znowu kilku gdzieś pobiegło. Po kusze zapewne.
A wiedźmin i wiedźminka spokojnie, nie przyspieszając, ale i nie zwalniając kroku, szli w dół, w dół po zalanych krwią schodach zamczyska Stygga. Blisko siebie, ramię przy ramieniu, mamiąc i tumaniąc szybkimi poruszeniami kling.
Skellen cofnął się. I już nie przestał się cofać. Aż do samego dołu. Gdy znalazł się w grupie swych ludzi, spostrzegł, że cofanie trwa. Zaklął bezsilnie.
— Chłopcy! — krzyknął, a głos złamał mu się fałszywie. - Śmiało! Hajże na nich! Kupą! Dalej, śmiało! Za mną!
— Sami se idźcie — bąknął któryś, podnosząc do nosa dłoń z fisstechem. Puszczyk ciosem pięści zbielił mi narkotykiem twarz, rękaw i przód kaftana.
Wiedźmin i wiedźminka minęli drugi podest.
— Gdy zejdą na sam dół — zaryczał Skellen — da się ich otoczyć! Hajże, chłopcy! Śmiało! Do broni!
Geralt spojrzał na Ciri. I omal nie zawył z wściekłości, widząc na jej szarych włosach bielutkie i lśniące jak srebro pasemka. Opanował się. To nie był czas na złość.
— Uważaj — powiedział głucho. - Bądź blisko mnie.
— Zawsze będę blisko ciebie.
— Na dole będzie gorąco.
— Wiem. Ale jesteśmy razem.
— Jesteśmy razem.
— Jestem z wami — powiedziała Yennefer, schodząc za nimi po schodach czerwonych i śliskich od krwi.
— Do kupy! Do kupy! — ryczał Puszczyk.
Kilku z tych, którzy pobiegli po kusze, wracało. Bez kusz. Bardzo przerażonych.
Ze wszystkich trzech wiodących ku schodom korytarzy rozległ się huk wywalanych berdyszami drzwi, łomot, szczęk żelaza i odgłos ciężkich kroków. I nagle ze wszystkich trzech korytarzy wymaszerowali żołnierze w czarnych hełmach, zbrojach i płaszczach ze znakiem srebrnej salamandry. Okrzyknięci gromko i groźnie najemnicy Skellena z brzękiem rzucili na posadzkę broń, jeden po drugim. W tych mniej zdecydowanych wymierzono kusze, ostrza glewi i rohatyn, ponaglono jeszcze groźniejszym krzykiem. Teraz usłuchali wszyscy, widać bowiem było, że czarni żołnierze aż palą się, by kogoś zakatrupić i tylko czekają na pretekst. Puszczyk stanął pod kolumną, skrzyżowawszy ręce na piersi.
— Cudowna odsiecz? — mruknęła Ciri. Geralt przecząco pokręcił głową.
Kusze i żeleźca wycelowano także i w nich.
— Glaeddyvan vort!
Opór nie miał sensu. Od czarnych żołnierzy roiło się w dole schodów jak od mrówek, a oni byli już bardzo, bardzo zmęczeni. Ale nie rzucili mieczów. Pieczołowicie położyli je na stopniach. A potem usiedli. Geralt czuł ciepłe ramię Ciri, słyszał jej oddech.
Z góry, wymijając trupy i kałuże krwi, pokazując czarnym żołnierzom nie uzbrojone ręce, zeszła Yennefer. Ciężko usiadła obok, na stopniu. Geralt poczuł ciepło także i przy drugim ramieniu. Szkoda, że tak nie może być zawsze, pomyślał. A wiedział, że nie może.
Ludzi Puszczyka wiązano i po kolei wyprowadzano. Czarnych żołnierzy w płaszczach z salamandrą robiło się coraz więcej. Nagle pojawili się wśród nich wysocy rangą oficerowie, rozpoznawalni po białych pióropuszach i srebrnych olamowaniach na zbrojach. I po szacunku, z jakim rozstępowano się przed nimi.
Przed jednym z oficerów, którego hełm szczególnie bogato ozdobiony był srebrem, rozstępowano się z wyjątkowym szacunkiem. Z ukłonami wręcz.
Ten właśnie zatrzymał się przed stojącym pod kolumną Skellenem. Puszczyk — widać to było wyraźnie nawet w migotliwym świetle łuczyw i dopalających się w żelaznych koszach obrazów — zbladł, zrobił się biały jak papier.
— Stefanie Skellen — powiedział oficer dźwięcznym głosem, głosem, który zadzwonił aż pod sklepieniem halli. - Staniesz przed sądem. Poniesiesz karę za zdradę.