*****
Wyszła przed namiot, by zaczerpnąć świeżego powietrza. I wtedy go zobaczyła, siedzącego obok ławy kowala.
— Jarre!
Podniósł na nią oczy. W tych oczach była pustka.
— Iola? — spytał, z trudem poruszając spierzchniętymi wargami. - Skąd ty…
— Też pytanie! — przerwała mu natychmiast. - Lepiej powiedz, skąd ty się tu wziąłeś?
— Przynieśliśmy naszego dowódcę… Wojewodę Bronibora… Rannego…
— Ty tez jesteś ranny. Pokaż mi tę rękę. Bogini! Przecież ty się wykrwawisz, chłopcze!
Jarre popatrzył na nią, a Iola zaczęła nagle wątpić, czy ją widzi.
— Jest bitwa — powiedział chłopiec, poszczękując z lekka zębami. - Trzeba stać jak mur… Twardo w szyku. Lżej ranni mają nosić do lazaretu… ciężej rannych. Rozkaz.
— Pokaż rękę.
Jarre zawył krótko, zwierane zęby zakłapały w dzikim staccato. Iola zmarszczyła się.
— Jejku, okropnie to wygląda… Oj, Jarre, Jarre… Zobaczysz, matka Nenneke będzie zła… Chodź ze mną.
Widziała, jak zbladł, gdy zobaczył. Gdy poczuł wiszący pod płachtą namiotu smród. Zachwiał się. Podtrzymała go. Widziała, że patrzy na zakrwawiony stół. Na leżącego tam człowieka. Na chirurga, małego niziołka, który nagle podskoczył, zatupał nogami, zaklął obrzydliwie i cisnął na ziemię skalpel.
— Cholera! Kurwa! Dlaczego? Dlaczego tak jest? Dlaczego tak musi być?
Nikt nie odpowiedział na to pytanie.
— Kto to był?
— Wojewoda Bronibor — wyjaśnił słabym głosem Jarre, patrząc wprost przed siebie swym pustym wzrokiem. - Nasz dowódca… Staliśmy twardo w szyku. Rozkaz. Jak mur. A Melfiego zabili…
— Panie Rusty — poprosiła Iola. - Ten chłopak to mód znajomy… Jest ranny…
— Trzyma się na nogach — ocenił zimno chirurg. - A tu jeden niemal dogorywający czeka na trepanację. Tu nie ma miejsca na żadne kumoterstwo…
W tym momencie Jarre z dużym wyczuciem dramatycznie zemdlał i zwalił się na klepisko. Niziołek parsknął.
— No, dobra, na stół z nim — zakomenderował. - Oho, ładnie załatwiona ręka. Na czym to się, ciekawe, trzyma? Chyba na rękawie? Opaska, Iola! Mocno! I nie waż mi się płakać! Shani, podaj mi piłę.
Piła z ohydnym chrupnięciem wgryzła się w kość powyżej zmiażdżonego stawu łokciowego. Jarre ocknął się i zaryczał. Okropnie, ale krótko. Bo, gdy kość ustąpiła, natychmiast zemdlał znowu.
*****
I tak oto potęga Nilfgaardu legła w pyle i prochu na brenneńskich polach, a marszowi Cesarstwa na północ ostatecznie kres położony został. Zabitymi i w plen wziętymi straciło Cesarstwo pod Brenną ludzi czterdzieści i cztery tysiące. Legł kwiat rycerstwa, elitarna kawaleria. Polegli, w niewolę poszli lub bez wieści zaginęli wodzowie tej miary co Menno Coehoorn, Braibant, de Mellis-Stoke, van Lo, Tyrconnel, Eggebracht i inni, których imiona się w naszych archiwach nie zachowały.
Tak stała się Brenna początkiem końca. Ale godzi się zapisać, że była ta bitwa jeno małym klockiem w budowli i miałka byłaby jej waga, gdyby nie to, że owoce wiktorii mądrze wykorzystane zostały. Godzi się przypomnieć, że miast na laurach lec i z dumy pękać, zaszczytów i hołdów czekać, Jan Natalis bez tchu niemal ruszył na południe. Zagon jazdy pod Adamem Pangrattem i Julią Abatemarco rozbił dwie dywizje Trzeciej Armii, które Menno Coehoornowi szły ze spóźnioną odsieczą, rozgromił je tak, że nec nuntius cladis. Na wieść o tym reszta Grupy Armii "Środek" sromotnie tył podała i za Jarugę w pośpiechu uszła, a że Foltest i Natalis na pięty im następowali, stracili cesarscy całe tabory i wszystkie ich oblężnicze machiny, którymi w pysze swojej myśleli Wyzimę, Gors Velen i Novigrad dobywać.
I jako lawina, z gór tocząca, coraz to śniegiem obrasta i większą się stawa, tak i Brenna coraz to sroższe dla Nilfgaardu powodowała skutki. Ciasne przyszły termina na Armię «Verden» pod książęciem de Wettem, której kaprowie ze Skellige i król Ethain z Cidaris wielkie w podjazdowej wojnie czynili dyzgusty. Gdy zaś de Wett o Brennie się dowiedział, gdy wieść go doszła, że forsownym marszem idą nań król Foltest i Jan Natalis, natychmiast do odwrotu kazał trąbić i w popłochu za rzekę do Cintry zbieżał, trupami drogę ucieczki ścieląc, bo na wieść o nilfgaardzkich porażkach powstanie w Verden na nowo rozgorzało. Jeno w Nastrogu, Rozrogu i Bodrogu, twierdzach niezdobytych, mocne zostały załogi, skąd dopiero po pokoju cintryjskim honorowo i ze sztandarami wyszły.
W Aedirn zaś wieść o Brennie ku temu się przyczyniła, że zwaśnieni królowie Demawend i Henselt prawice sobie podali i wespół przeciw Nilfgaardowi wystąpili. Grupa Armii "Wschód", co pod wodzą diuka Ardala aep Dahy ku dolinie Pontaru maszerowała, czoła obu sprzymierzonym królom nie zdołała stawić. Wzmocnieni posiłkami z Redanii i gerylasami królowej Meve, którzy tył Nilfgaardowi okrutnie szarpali, Demawend i Henselt zagnali Ardala aep Dahy aż pod Aldersberg. Diuk Ardal bitwę chciał przyjąć, ale dziwnym losu zrządzeniem zachorował nagle, zjadłszy coś, kolki go chwyciły i biegunka miserere, tak i we dwa dni umarł był wśród boleści wielkich. A Demawend i Henselt nie mieszkając na Nilfgaardczyków uderzyli i tam, pod Aldersbergiem, gwoli, widać, historycznej sprawiedliwości, w walnej bitwie srodze ich rozbili, choć wciąż to przy Nilfgaardzie znaczna przewaga liczebna była. Tak to i duch i kunszt nad siłą tępą i brutalną triumfować zwykły.
Godzi się jeszcze o jednej napisać rzeczy: otóż co się pod Brenną z samym Menno Coehoornem stało, tego nikt nie wie. Jedni powiadają: poległ, a ciało nie rozpoznane we wspólnej pochowano mogile. Drudzy mówią: z życiem uszedł, ale cesarskiego się lękając gniewu, do Nilfgaardu nie powrócił, lecz skrył się w Brokilonie, wśród driad, i tam pustelnikiem został, brodę do samej ziemi zapuściwszy. I tam też wnet wśród zgryzot pomarł.
Krąży zaś wśród ludu prostego podanie, jakoby wracał marszałek nocami na brenneńskie pole i chodził wśród kurhanów, zawodząc: "Oddajcie mi moje legiony!", zaś na koniec powiesił się na osice na wzgórzu, Szubienicznym od tego nazwanym. I nocą można zjawę sławnego marszałka wśród innych napotkać upiorów, pobojowisko pospolicie nawiedzających.
— Dziadku Jarre! Dziadku Jarre!
Jarre podniósł głowę znad papierów, poprawił osuwające się po spoconym nosie okulary.
— Dziadku Jarre! — wykrzyczała na górnych rejestrach jego najmłodsza wnuczka, rezolutna i bystra sześciolatka, która, bogom dzięki, wdała się bardziej w matkę, córkę Jarre, niż w rozlazłego zięcia.
— Dziadku Jarre! Babcia Lucienne kazała powiedzieć, że dość na dziś będzie tej próżniaczej bazgraniny i że podwieczorek na stole!
Jarre pieczołowicie złożył zapisane arkusze i zakorkował kałamarz. W kikucie ręki pulsował ból. Zmiana pogody, pomyślał. Przyjdzie deszcz.
— Dziadku Jaaaarreeee!
— Już idę, Ciri. Już idę.
*****
Nim uporał się z ostatnim rannym, było już dobrze po północy. Ostatnie operacje przeprowadzali już przy świetle — zwykłym, z lampy, a później także i magicznym. Marti Sodergren doszła do siebie po przebytym kryzysie i choć blada jak śmierć, sztywna i nienaturalna w ruchach jak golem, czarowała sprawnie i efektywnie.
Była czarna noc, gdy wyszli z namiotu, wszyscy czworo, siedli, oparci o płachtę.
Równina pełna była ogni. Różnych ogni — nieruchomych ogni biwaków, ruchliwych ogni łuczyw i pochodni. Noc rozbrzmiewała dalekim śpiewem, skandowaniem, okrzykami, wiwatami.
Noc dookoła nich żyła też urywanymi krzykami i jękami rannych. Błaganiami i westchnieniami umierających. Nie słyszeli tego. Przyzwyczaili się do odgłosów cierpienia i umierania, dźwięki te były dla nich zwyczajne, naturalne, tak wkomponowane w tę noc jak rechot żab w mokradłach nad rzeczką Chotlą, jak granie cykad w akacjach nad Złotym Stawem.
Marti Sodergren milczała lirycznie, oparta o ramię niziołka. Iola i Shani, objęte, przytulone, parskały od czasu do czasu cichym, zupełnie bezsensownym uśmiechem.
Nim siedli pod namiotem, wypili po kubku wódki, a Marti poczęstowała wszystkich swym ostatnim zaklęciem: czarem rozweselającym, używanym zwykle przy wyrywaniu zębów. Rusty czuł się oszukany tym traktamentem — połączony z magią trunek, miast odprężyć, otępił go, miast zniwelować wyczerpanie, wzmógł je. Miast dać zapomnienie, przypominał.
Wygląda, pomyślał, że wyłącznie na Iolę i Shani alkohol i magia podziałały jak należy.
Odwrócił się i w świetle księżyca zobaczył na twarzach obu dziewczyn błyszczące, srebrzyste ślady łez.
— Ciekawe — powiedział, oblizując drętwe, nieczułe wargi — kto zwyciężył w tej bitwie. Czy ktoś to wie?
Marti odwróciła ku niemu twarz, ale nadal milczała lirycznie. Cykady grały wśród akacji, wierzb i olch nad Złotym Stawem, żaby rechotały. Ranni jęczeli, błagali, wzdychali. I umierali. Shani i Iola chichotały przez łzy.
*****
Marti Sodergren umarła dwa tygodnie po bitwie. Zadała się z oficerem Wolnej Kompanii Kondotierskiej. Traktowała tę przygodę lekko. W przeciwieństwie do oficera. Gdy Marti, lubiąca odmiany, zadała się z temerskim rotmistrzem, oszalały z zazdrości kondotier pchnął ją nożem. Powieszono go za to, ale uzdrowicielki nie zdołano odratować.
Rusty i Iola umarli rok po bitwie, w Mariborze, podczas największej eksplozji epidemii gorączki krwotocznej, zarazy zwanej też Czerwoną Śmiercią albo — od nazwy statku, na którym została przywieziona — Plagą Catriony. Uciekli wówczas z Mariboru wszyscy medycy i większość kapłanów. Rusty i Iola zostali, ma się rozumieć. Leczyli, bo byli lekarzami. To, że na Czerwoną Śmierć nie było lekarstwa, nie miało dla nich znaczenia. Zarazili się obydwoje. On umarł na jej rękach, w mocnym, budzącym ufność uścisku jej dużych, brzydkich, wieśniaczych dłoni. Ona umarła cztery dni później. Samotna.
Shani umarła siedemdziesiąt dwa lata po bitwie. Jako słynna i otoczona szacunkiem emerytowana dziekanka katedry medycyny uniwersytetu oxenfurckiego. Pokolenia przyszłych chirurgów powtarzały jej słynny żart: "Zszyj czerwone z czerwonym, żółte z żółtym, białe z białym. Na pewno będzie dobrze".