Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Hurraaa, chłopcy! — ryknął, wywijając buławą. - Redania! Redania nadciąga! Orły! Orły!

Z północy, zza wzgórz, toczyła się ku bitwie masa konnicy, nad którą furkotały amarantowe proporce i wielki gonfalon ze srebrnym redańskim orłem.

— Odsiecz! — wrzasnął de Ruyter. - Idzie odsiecz! Hurraaa! Bij Czarnych!

Żołnierz od ośmiu pokoleń, momentalnie dostrzegł, że Nilfgaardczycy zwijają skrzydło, próbując zwrócić się ku szarżującej odsieczy karnym, zwartym frontem. Wiedział, że nie należy im na to pozwolić.

— Za mną! - ryknął, wyrywając z rąk chorążego sztandar. - Za mną! Tretogorczycy, za mną!

Uderzyli. Uderzyli samobójczo, strasznie. Ale skutecznie. Nilfgaardczycy z dywizji «Venendal» zmieszali szyk i wtedy wpadły na nich z impetem chorągwie redańskie. W niebo uderzył wielki wrzask.

Kobus de Ruyter nie widział już tego i nie słyszał. Zabłąkany bełt z kuszy trafił go prosto w skroń. Graf obwisł z kulbaki i spadł z konia, chorągiew okryła go jak całun.

Osiem pokoleń poległych w bojach de Ruyterów, śledzących bitwę z zaświatów, z uznaniem kiwało głowami.

*****

— Można powiedzieć, panie rotmistrzu, że Nordlingów tego dnia uratował cud. Lub zbieg okoliczności, którego nikt nie był w stanie przewidzieć… Co prawda Restif de Montholon pisze w swej książce, że marszałek Coehoorn popełnił błąd w ocenie sił i zamiarów przeciwnika. Że zbyt duże podjął ryzyko, rozdzielając Grupę Armii "Środek" i ruszając kawaleryjskim zagonem. Że hazardownie przyjął bitwę, nie mając przynajmniej trzykrotnej przewagi. I że zaniedbał rozpoznanie, nie wykrył idącej z odsieczą armii redańskiej.

— Kadecie Puttkammer! Wątpliwej jakości "dzieła" pana de Montholona nie ma w programie tej szkoły! A Jego Cesarska Mość nader krytycznie raczył się o tej książce wyrazić! Kadet zechce więc nie cytować jej tutaj. Zaiste, dziwi mnie to. Do tej pory odpowiedzi bardzo dobre, wręcz celujące, a nagle zaczyna nam tu kadet prawić i cudach i zbiegach okoliczności, na koniec zaś pozwala sobie na krytykowanie umiejętności dowódczych Menno Coehoorna, jednego z większych wodzów, jakich wydało Cesarstwo. Kadet Puttkammer i cała reszta panów kadetów, jeśli poważnie myśli o zdaniu egzaminu cenzusowego, zechce posłuchać i zapamiętać: pod Brenną zadziałały nie żadne cuda ani przypadki, lecz spisek! Wrogie dywersyjne siły, elementy wywrotowe, podli wichrzyciele, kosmopolici, bankruci polityczni, zdrajcy i sprzedawczycy! Wrzód, który później wypalono białym żelazem. Nim jednak do tego doszło, ci podli zdrajcy własnego narodu motali swe pajęcze sieci i pletli sidła knowań! Oni to omotali i zdradzili wówczas marszałka Coehoorna, oszukali go i wprowadzili w błąd! To oni, łotry bez czci i wiaty, zwykłe…

*****

— Skurwysyny — powtórzył Menno Coehoorn, nie odrywając lunety od oka. - Zwykłe skurwysyny. Ale ja was odnajdę, poczekajcie, ja was nauczę, co to znaczy rekonesans. De Wyngalt! Osobiście odszukasz oficera, który był na patrolu za wzgórzami na północy. Wszystkich, cały patrol, każesz powiesić.

— Tak jest — strzelił obcasami Ouder de Wyngalt, aide-de-camp marszałka. Podówczas nie mógł wiedzieć, że Lamarr Flaut, ów oficer z patrolu, właśnie w tym momencie umiera tratowany przez konie atakującego z flanki sekretnego odwodu Nordlingów, tego, którego nie wykrył. De Wyngalt nie mógł też wiedzieć, że jemu samemu zostały tylko dwie godziny życia.

— Ile tam tego jest, panie Trahe? — Coehoorn nadal nie odrywał lunety od oka. - Waszym zdaniem?

— Co najmniej dziesięć tysięcy — odrzekł sucho dowódca Siódmej Daerlańskiej. - Głównie Redania, ale widzę też krokwie Aedirn… Jest też jednorożec, a więc mamy i Kaedwen… W sile co najmniej chorągwi…

*****

Chorągiew szła cwałem, spod kopyt leciał piach i żwir.

— Naprzód, Bura! — ryczał pijany jak zwykle setnik Półgarniec. - Bij, zabij! Kaedweeen! Kaedweeeen!

Cholera, ale mi się chce lać, pomyślał Zyvik. Trzeba było się odlać przed bitwą…

Teraz może nie być kiedy.

— Naprzód, Bura!

Zawsze Bura. Gdzie źle się dzieje, Bura. Kogo się posyła jako korpus ekspedycyjny do Temerii? Burą. Zawsze Burą. A mnie się chce lać.

Doszli. Zyvik wrzasnął, wykręcił się w kulbace i ciął od ucha, rozwalając naramiennik i bark jeźdźca w czarnym płaszczu ze srebrną ośmioramienną gwiazdą.

— Bura! Kaedweeen! Bij, morduj!

Z łomotem, łoskotem i szczękiem, wśród ryku ludzi i kwiku koni Bura Chorągiew zderzyła się z Nilfgaardczykami.

*****

— De Mellis-Stoke i Braibant poradzą sobie z tą odsieczą — powiedział spokojnie Elan Trahe, dowódca Siódmej Brygady Daerlańskiej. - Siły są wyrównane, nic złego jeszcze się nie stało. Dywizja Tyrconnela równoważy lewe skrzydło, «Magne» «Venendal» trzymają się na prawym. A my… My możemy przechylić szalę, panie marszałku…

— Uderzając w styk, poprawiając po elfach — pojął w lot Menno Coehoorn. - Wychodząc na tyły, wzbudzając panikę. Tak jest! Tak uczynimy, na Wielkie Słońce! Do chorągwi, panowie! «Nauzicaa» i Siódma, przyszedł wasz czas!

— Niech żyje cesarz! — wrzasnął Kess van Lo.

— Panie de Wyngalt — marszałek odwrócił się. - Proszę zebrać adiutantów i szwadron ochrony. Dość bezczynności! Idziemy do szarży razem z Siódmą Daerlańską.

Ouder de Wyngalt pobladł lekko, ale natychmiast się opanował.

— Niech żyje cesarz! — krzyknął, a głos prawie mu nie drżał.

*****

Rusty kroił, ranny wył i drapał stół. Iola, dzielnie walcząc z zawrotami głowy, pilnowała opaski i zacisków. Od strony wejścia do namiotu słychać było podniesiony głos Shani.

— Dokąd? Czy wyście poszaleli? Tu żywi czekają na ratunek, a wy pchacie się ze zwłokami?

— To jest przecie sam baron Anzelm Aubry, pani felczerko! Dowódca chorągwi!

— To był dowódca chorągwi! Teraz to jest nieboszczyk! Udało się wam przynieść go tu w jednym kawałku tylko dzięki temu, że jego zbroja jest szczelna! Zabierzcie go. Tu jest lazaret, nie kostnica!

— Ależ pani felczerko…

— Nie tarasować wejścia! O, tam niosą takiego, który jeszcze dycha. Zdaje się przynajmniej, że dycha. Bo może to tylko gazy.

Rusty parsknął, ale zaraz zmarszczył brew.

— Shani! Chodź tu natychmiast!

— Zapamiętaj, smarkulo — powiedział przez zaciśnięte zęby, schylony nad rozpłataną nogą — na cynizm chirurg może sobie pozwolić dopiero po dziesięciu latach praktyki. Zapamiętasz?

— Tak, panie Rusty.

— Weź raspator i odciągnij okostną… Cholera, warto by go jeszcze trochę znieczulić… Gdzie jest Marti?

— Rzyga przed namiotem — powiedziała bez cienia cynizmu Shani. - Jak kot.

— Czarodzieje — Rusty ujął piłę — zamiast wymyślać liczne zaklęcia straszne i potężne, powinni skupić się raczej na wymyśleniu jednego. Takiego, dzięki któremu mogliby rzucać czary drobne. Na przykład znieczulające. Ale bezproblemowo. I bez porzygiwania się.

Piła zazgrzytała i zachrupiała na kości. Ranny wył.

— Mocniej opaskę, Iola!

Kość ustąpiła wreszcie. Rusty opracował ją dłutkiem, otarł czoło.

— Naczynia i nerwy — powiedział machinalnie i niepotrzebnie, bo nim dokończył zdania, dziewczyny już szły. Zdjął ze stołu odciętą nogę i odrzucił ją w kąt, na stos innych odciętych kończyn. Ranny od jakiegoś czasu nie ryczał i nie wył.

— Zemdlał czy umarł?

— Zemdlał, panie Rusty.

— Dobrze. Zaszyj kikut, Shani. Dawajcie następnego! Iola, idź i sprawdź, czy Marti już wszystko wyrzygała.

— Ciekawe — powiedziała cichutko Iola, nie podnosząc głowy — ile wy macie lat praktyki, panie Rusty. Sto?

*****

Po kilkunastu minutach forsownego, duszącego kurzem marszu wrzaski setników i dziesietników zatrzymały wreszcie i rozwinęły linię wyzimskie regimenty. Jarre, dysząc i niby ryba łapiąc powietrze ustami, zobaczył wojewodę Bronibora defilującego przez frontem na swym pięknym rumaku okrytym płytami pancerza. Sam wojewoda też był w pełnej płytowej. Jego zbroja była szmelcowana w błękitne pasy, dzięki czemu Bronibor wyglądał jak ogromna blaszana makrela.

— Jak się macie, ofermy?

Szeregi pikinierów odpowiedziały dudniącym jak daleki grom pomrukiem.

— Wydajecie pierdzące dźwięki — skonstatował wojewoda, obracając opancerzonego konia i prowadząc go stępa przed frontem. - Znaczy, macie się dobrze. Bo gdy macie się źle, to nie pierdzicie półgłosem, ale wyjecie i skowyczycie jak potępieńcy. Po waszych minach widzę, że rwiecie się do boju, że marzycie o walce, że już nie możecie doczekać się Nilfgaardczyków! Co, wyzimscy zbóje? Mam tedy dla was dobrą wiadomość! Wasze marzenie spełni się za małą chwilkę. Za maleńką, tyciuteńką chwilkę.

Pikinierzy znowu zamruczeli. Bronibor, odjechawszy do końca linii, zawrócił, przemawiał dalej, postukując buzdyganem o zdobioną kulę łęku.

— Nażarliście się kurzu, piechota, maszerując za pancernymi! Jak do tej pory, zamiast sławy i łupu wąchaliście końskie bździny. Mało brakowało, a nawet dziś, gdy przyszło do wielkiej potrzeby, nie trafilibyście na pole chwały. Ale udało się wam, gratuluję z całego serca! Tu, pod tą wsią, nazwy której zapomniałem, pokażecie nareszcie, ileście warci jako wojsko. Ta chmura, którą widzicie w polu, to jest nilfgaardzka jazda, która zamierza rozgnieść naszą armię flankowym uderzeniem, zepchnąć nas i potopić w bagnach tej rzeczki, nazwy której zapomniałem równierz. Wam, sławnym wyzimskim pikinierom, przypadł z łaski króla Foltesta i konetabla Natalisa zaszczyt obrony luki, jaka powstała w naszych szeregach. Zamkniecie tę lukę własnymi, że się tak wyrażę, piersiami, powstrzymacie nilfgaardzką szarżę. Radujecie się, kumotrzy, co? Rozpiera was duma, hę?

Jarre, ściskając drzewce piki, rozejrzał się dookoła. Nic nie wskazywało na to, by żołnierze radowali się perspektywą bliskiego boju, a jeśli rozpierała ich duma z tytułu zaszczytu zamykania luki, to umiejętnie tę dumę maskowali. Stojący po prawicy chłopca Melfi mamrotał pod nosem modlitwę. Po lewej Deuslax, zawodowy wiarus, pociągał nosem, klął i nerwowo kasłał.

60
{"b":"87893","o":1}