— Każdy ma jakąś swoją decyzję i jakieś swoje Wzgórze, Triss — powiedziała cicho arcykapłanka. - Każdy. Ty przed twoimi nie uciekniesz również.
*****
W wejściu do namiotu zakotłowało się. Wniesiono kolejnego rannego, w asyście kilku rycerzy. Jeden, w pełnej płytowej zbroi, pokrzykiwał, komenderował, popędzał.
— Ruszać się, łapiduchy! Żwawiej! Dawajcie go tu, tu! Hej, ty, felczer!
— Jestem zajęty — Rusty nawet nie podniósł wzroku. - Proszę położyć rannego na noszach. Zajmę się nim, gdy tylko skończę.
— Zajmiesz się nim natychmiast, medykusie głupi! Bo to jest sam jaśnie wielmożny pan hrabia Garramone!
— Ten szpital — Rusty podniósł głos, zły, bo utkwiony w trzewiach rannego pęknięty grot bełtu znowu wyślizgnął mu się z kleszczy. - Ten szpital ma bardzo mało wspólnego z demokracją. Tutaj przynoszą głównie od pasowanych wzwyż. Baronów, hrabiów, markizów, różnych innych rakich. O niższych urodzeniem rannych jakoś mało kto się troszczy. Ale jakaś równość tu jednak jest. U mnie na stole mianowicie.
— Hę? Że co?
— Nieważne — Rusty ponownie wsunął w ranę zgłębnik i kleszcze — czy ten tu, któremu właśnie wyciągam żelazo z bebechów, to cham, skartabel, stara szlachta czy arystokracja. Leży u mnie na stole. A u mnie, że tak sobie zanucę, książę błazna wart.
— Że co?
— Wasz hrabia zaczeka na swoją kolejkę.
— Ty zatracony niziołku!
— Pomóż mi, Shani. Weź drugie kleszcze. Uwaga na arterię! Marti, jeszcze troszkę magii, jeśli mogę prosić, mamy tu potężne krwawnienie.
Rycerz postąpił krok do przodu, zgrzytając zbroją i zębami.
— Ja cię każę powiesić! - zaryczał. - Powiesić każę, ty nieludziu!
— Milcz, Papebrock — odezwał się z trudem, gryząc wargi, ranny hrabia. - Milcz. Zostaw mnie tu i wracaj do boju…
— Nie panie mój! Przenigdy!
— To był rozkaz.
Zza płachty namiotu łomot i szczęk żelaza, chrapanie koni i dzikie wrzaski. Ranni w lazarecie wyli na różne głosy.
— Proszę spojrzeć — Rusty uniósł kleszcze, zademonstrował wyciągnięty wreszcie zadziorzasty grot. - Wyprodukował to cacko rzemieślnik, dzięki produkcji utrzymując liczną rodzinę, nadto przyczyniając się do rozwoju drobnej wytwórczości, a więc i ogólnego dobrobytu i powszechnego szczęścia. A sposób, w jaki to cudeńko trzyma się ludzkich trzewi, niechybnie chroniony jest patentem. Niech nam żyje postęp.
Niedbale wrzucił zakrwawione żeleźce do kubła, spojrzał na rannego, który zemdlał w trakcie oracji.
— Zaszyć i zabrać — skinął. Będzie miał szczęście, to przeżyje. Dawajcie następnego w kolejce. Tego z rozwaloną głową.
— Ten — odezwała się spokojnie Marti Sodergren — zwolnił kolejkę. Przed momentem.
Rusty wciągnął i wypuścił powietrze, bez zbędnych komentarzy odszedł od stołu, stanął nad rannym hrabią. Ręce miał ubroczone, fartuch zbryzgany krwią jak rzeźnik. Daniel Etcheverry, hrabia Garramone, zbladł jeszcze bardziej.
— No — sapnął Rusty. - Kolejka wolna, jaśnie hrabio. Dajcie go na stół. Co tu mamy? Ha, z tego stawu nie zostało już nic, co można było by ratować. Kasza! Miazga! Czym wy się tam walicie, panie Hrabio, że tak miażdżycie sobie gnaty? No, to trochę poboli, jaśnie panie. Trochę poboli. Ale proszę się nie bać. Będzie zupełnie jak w bitwie. Opaska. Nóż! Amputujemy, wasza miłość!
Daniel Etcheverry, hrabia Garramone, do tej pory nadrabiający miną, zawył jak wilk. Nim zwarł z bólu szczęki, Shani szybkim ruchem wsunęła mu między zęby kołek z lipowego drewna.
*****
— Wasza Królewska Mość! Panie konetablu!
— Gadaj, chłopie.
— Huf Ochotniczy i Wolna Kompanie trzymają przesmyk koło Złotego Stawu… Krasnoludy i kondotierzy stoją twardo, choć skrwawieni strasznie… Mówią, «Adieu» Pangratt ubity, Frontino ubity, Julia Abatemarco ubita… Wszyscy, wszyscy ubici! Chorągiew doriańska, co szła im z odsieczą, wycięta…
— Odwód, mości konetablu — powiedział cicho, ale wyraźnie Foltest. - Jeśli chcecie znać moje zdanie, pora na wprowadzenie odwrotu. Niech Bronibor pchnie na Czarnych swą piechotę! Zaraz! Natychmiast! Inaczej rozczłonkują nam szyk, a to oznacza koniec.
Jan Natalis nie odpowiedział, z daleka już obserwując następnego łącznika, gnającego ku nim na koniu siejącym płatami piany.
— Złap oddech, chłopie. Złap oddech i gadaj składnie!
— Przerwali… front… elfy z brygady «Vrihedd»… Pan de Ruyter przekazuje waszym wielmożnościom…
— Co przekazuje? Gadaj!
— Że czas ratować życie.
Jan Natalis wzniósł oczy ku niebu.
— Blenckert — powiedział głucho. - Niechaj przybędzie Blenckert. Lub niech przyjdzie noc.
*****
Ziemia wokół namiotu zadygotała pod kopytami, płachta, wydawało się, aż się wzdęła od krzyków i rżenia koni. Do namiotu wpadł żołnierz, tuż za nim dwaj sanitariusze.
— Ludzie, uciekajta! — zaryczał żołnierz. - Ratujta się! Nilfgaard bije naszych! Zagłada! Zagłada! Klęska!
— Klema! — Rusty cofnął twarz przed strumyczkiem krwi, energiczną i żywą fontanną sikającej z tętnicy. - Zacisk! I tampon! Zacisk, Shani! Marti, zrób, jeśli łaska, coś z tym krwotokiem…
Ktoś tuż obok namiotu zawył jak zwierzę, krótko, urwanie. Koń zakwiczał, coś z brzękiem i hukiem rymnęło o ziemię. Bełt z kuszy z trzaskiem przebił płótno, zasyczał, wyleciał z przeciwnej strony, szczęściem zbyt wysoko, by zagrozić leżącym na noszach rannym.
— Nilfgaaaaaard! — krzyknął znowu żołnierz, wysokim, rozdygotanym głosem. - Pany felczery! Nie słyszyta, co gadam? Nilfgaard przerwał królewskie linie, idzie i morduje! Uciekaaaać!
Rusty odebrał od Marti Sodergren igłę, założył pierwszy szew. Operowany od dłuższego czasu nie poruszał się. Ale serce biło. Było to widać.
— Ja nie chcę umieeeraać! - rozdarł się któryś z przytomnych rannych. Żołnierz zaklął, skoczył do wyjścia, nagle wrzasnął, runął w tył, bryzgając krwią, zwalił się na klepisko. Iola, klęcząca przy noszach, zerwała się na równe nogi, cofnęła.
Nagle zrobiło się cicho.
Źle, pomyślał Rusty, widząc, kto wchodzi do namiotu. Elfy. Srebrne błyskawice. Brygada «Vrihedd». Osławiona brygada «Vrihedd».
— Leczymy tutaj — stwierdził fakt pierwszy z elfów, wysoki, o pociągłej, ładnej, wyrazistej twarzy i wielkich chabrowych oczach. - Leczymy?
Nikt się nie odezwał. Rusty poczuł, że zaczynają drżeć mu ręce. Szybko oddał igłę Marti. Zobaczył, że czoło i nasada nosa Shani robią się białe.
— Jakże to więc? — powiedział elf, złowrogo przeciągając słowa. - To po co my tam, w polu, ranimy? My tam, w bitwie, zadajemy rany po to, by z tych ran umierano. A wy leczycie? Zauważam tu absolutny brak logiki. I zgodności interesów.
Zgarbił się i prawie bez zamachu wbił miecz w pierś rannego na noszach najbliższych wejścia. Inny elf przygwoździł drugiego rannego szpontonem. Trzeci ranny, przytomny, usiłował powstrzymać sztych lewą ręką i grubo obandażowanym kikutem prawej.
Shani krzyknęła. Cienko, świdrująco. Zagłuszając ciężkie, nieludzkie stęknięcie mordowanego kaleki. Iola, rzuciwszy się na nosze, zakryła sobą następnego rannego. Twarz zbielała jej jak płótno bandaża, usta zaczęły mimowolnie drgać. Elf zmrużył oczy.
— Va vort, beanna! — szczeknął. - Bo przebiję cię razem z tym Dh'oine!
— Precz stąd! — Rusty w trzech skokach znalazł się przy Ioli, zasłonił ją. - Precz z mojego namiotu, morderco. Wynoś się tam, na pole. Tam twoje miejsce. Wśród innych morderców. Wymordujcie się tam nawzajem, jeśli wola! Ale stąd precz!
Elf spojrzał na dół. Na trzęsącego się ze strachu pękatego niziołka, czubkiem kędzierzawej głowy sięgającego mu trochę powyżej pasa.
— Bloede Pherian — zasyczał. - Ludzki sługusie! Zejdź mi z drogi!
— Na pewno nie — zęby niziołka szczękały, ale słowa były wyraźne.
Drugi z elfów przeskoczył, popchnął chirurga drzewcem szpuntu. Rusty upadł na kolana. Wysoki elf brutalnym szarpnięciem zdarł Iolę z rannego, wzniósł miecz.
I zamarł, widząc, na czarnym zrolowanym płaszczu pod głową rannego srebrne płomienie dywizji «Deithwen». I dystynkcje pułkownika.
— Yaevinn! — krzyknęła, wpadając do namiotu elfka o ciemnych, zaplecionych w warkocze włosach. - Caemm, veloe! Ess'evgyriad a'Dh'oine a'en va! Ess' tess!
Wysoki elf patrzył przez chwilę na rannego pułkownika, potem spojrzał w łzawiące z przerażenia oczy chirurga. Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Zza ściany namiotu znowu dobiegły tętent, wrzask i szczęk żelaza.
— Hejże na Czarnych! Morduj! — tysiąc głosów wrzasło. Ktoś zawył po zwierzęcemu, wycie przeszło w makabryczny charkot.
Rusty spróbował wstać, ale nogi go nie słuchały. Ręce też nie za bardzo.
Iola, wstrząsana silnymi spazmami wstrzymywanego płaczu, zwinęła się przy noszach rannego Nilfgaardczyka. W pozycję płodu.
Shani płakała, nie próbując kryć łez. Ale haki trzymała. Marti spokojne szyła, tylko usta poruszały się jej w jakimś niemym, bezgłośnym monologu.
Rusty, wciąż nie mogąc wstać, usiadł. Napotkał wzrokiem oczy skurczonego, wciśniętego w kąt namiotu sanitariusza.
— Daj mi łyk gorzałki — powiedział z wysiłkiem. - Tylko nie mów, że nie masz. Znam was, szelmy. Zawsze macie.
*****
Generał Blenheim Blenckert stanął w strzemionach, wyciągnął szyję jak żuraw, nasłuchiwał odgłosów bitwy.
— Rozwijać szyk — rozkazał dowódcom. - A za tym wzgórzem pójdziemy od razu rysią. Z tego, co mówią zwiadowcy, wynika, że wyjdziemy prosto na prawe skrzydło Czarnych.
— I damy im bobu! — krzyknął cienko jeden z poruczników, smarkacz z jedwabistym i bardzo rzadkim wąsikiem. Blenckert spojrzał na niego zezem.
— Poczet z chorągwią na czoło — rozkazał, dobywając miecza. - A w szarży krzyczeć: "Redania!", krzyczeć, ile mocy w piersiach! Niechaj chłopcy Foltesta i Natalisa wiedzą, że idzie odsiecz.
*****
Graf Kobus de Ruyter bił się w różnych bitwach, od czterdziestu lat, od szesnastego roku życia. Nadto był żołnierzem od ośmiu pokoleń, bez wątpienia coś miał w genach, coś, co sprawiało, że ryk i zgiełk bitewny, dla każdego innego po prostu przerażający i zagłuszający wszystko harmider, dla Kobusa de Ruytera był jak symfonia, jak koncert na instrumenty. De Ruyter momentalnie usłyszał w koncercie inne nuty, akordy i tony.