— Ho, ho! — krzyczał tłum. - Ho, ho! Niechaj fermentuje!
Miażdżone grona bryzgały sokiem, mętny moszcz bulgotał i pienił się obficie wokół kolan deptaczek.
Szambelan uderzył laską o deski podestu. Geralt i Jaskier przystąpili, pomogli kobietom wyjść z kadzi. Geralt widział, jak brana na ręce Anarietta ukąsiła Jaskra w ucho, a oczy błyszczały jej niebezpiecznie. Jemu samemu zdawało się, że wargi Fringilli musnęły mu policzek, ale głowy by nie dał, z rozmysłem czy przypadkiem. Moszcz winny pachniał silnie, uderzał do głowy.
Postawił Fringillę na podeście, owinął szkarłatnym płaszczem. Fringilla szybko i mocno uścisnęła jego dłoń.
— Te starodawne tradycje — szepnęła — potrafią być podniecające. Prawda?
— Prawda.
— Dziękuję ci, wiedźminie.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
— Nie cała. Zapewniam cię, że nie cała.
*****
— Nalej, Reynart.
Przy sąsiednim stole odprawiano kolejną zimową wróżbę, polegającą na rzucaniu skrojoną w długą spiralną wstęgę skórką jabłka i odgadywaniu inicjału imienia przyszłego partnera z kształtu, w jaki się ułoży. Skórka za każdym razem układała się w «S». Mimo to wesołości nie było końca.
Rycerz nalał.
— Milva, okazało się — rzekł wiedźmin, zamyślony — była zdrowa, choć wciąż jeszcze nosiła bandaż na żebrach. Siedziała jednak w komnacie i odmawiała wyjścia, za cholerę nie chcąc założyć sprezentowanej sukni. Zanosiło się na protokolarny skandal, ale sytuację spacyfikował wszystkowiedzący Regis. Zacytowawszy z tuzin precedensów zmusił szambelana, by przyniesiono łucznicze strój męski. Angouleme dla odmiany z radością pozbyła się spodni, jeździeckich butów i onuc, a sukienka, mydło i grzebień zrobiły z niej wcale ładną dziewuszkę. Wszystkim nam, co tu dużo gadać, poprawiły humor łaźnia i czyste ubrania. Nawet mnie. W całkiem niezłym nastroju poszliśmy wszyscy na tą audiencję…
— Przerwij na chwilę — wskazał ruchem głowy Reynart. - Zmierzają ku nam interesy. Ho, ho, i to nie jedna, lecz dwie winnice! Malatesta, nasz klient, prowadzi konfranta… I konkurenta. Dziw nad dziwy!
— Ten drugi to kto?
— Winnica Pomerol. Ich wino, Côte-de-Blessure, właśnie pijemy.
Malatesta, rządca winnicy Vermentino, dostrzegł ich, pomachał ręką, zbliżył się, prowadząc towarzysza, osobnika z czarnymi wąsikami i bujną czarną brodą, przystającą bardziej zbójcy niż urzędnikowi.
— Panowie pozwolą — przedstawił brodacza Malatesta — pan Alcides Fierabras, rządca winnicy Pomerol.
— Prosim siadać.
— My jeno na chwilę. Do pana wiedźmina względem bestyi z naszych loszków. Z tego, iż waszmościowie tutaj, wnoszę, że już potworzysko ubite?
— Na śmierć.
— Umówiona kwota — zapewnił Malatesta — wpłynie na wasze konto u Cianfanellich najdalej pojutrze. Oj, dzięki wam, panie wiedźminie. Dzięki stokrotne. Tyli loszek, piękny, wysklepiony, ku północy zorientowany, ani za suchy, ani za mokry, rychtyk taki, jak trzeba dla wina, a przez to monstrum plugawe nie dało się korzystać. Widzieliście sami, musielim tamtą całą część piwnic zamurować, ale umiała się i tak bestyja przedostawać… Tfu, tfu, skąd się wzięła, nie zgadnąć… Z piekła chyba samego…
— Jaskinie wypłukane w wulkanicznych tufach zawsze obfitują w potwory — pouczył z mądrą miną Reynart de Bois-Fresnes. Partnerował wiedźminowi już ponad miesiąc, a będąc dobrym słuchaczem zdążył się wiele nauczyć. - Sprawa jasna, gdzie tuf, tam potwora tylko patrz.
— Ano, może i tuf — Malatesta pokosił na niego oczy. - Kimkolwiek on by był, ten tuf. Ale ludzie gadają, że to dlatego, że nasze piwnice z głębokimi pieczarami się pono łączą z samym środkiem ziemi. Wiele u nas takich lochów i jaskiń…
— Choćby pod naszymi piwnicami, żeby daleko nie szukać — odezwała się czarnobroda winnica Pomerol. - Milami się te lochy ciągną, jak i dokąd, nikt nie wie. Ci, co rzecz ową chcieli wyświetlić, nie wrócili. A i potwora straszliwego też tam widziano. Jakoby. Owóż tedy zaproponować chciałbym…
— Domyślam się — rzekł sucho wiedźmin — co chcecie mi zaproponować. I przystaję na propozycję. Spenetruję wasze piwnice. Zapłatę ustalimy wedle tego, na co tam natrafię.
— Nie będzie wam krzywda — zapewnił brodacz. - Hem, hem… Jeszcze jedna rzecz…
— Mówcie, słucham…
— Ów sukkub, co nocami mężów nawiedza i dręczy… Co to go wam jaśnie oświecona księżna pani ubić zleciła… Tuszę, zabijać go nie ma wcale musu. Przecie zmora nikomu nie wadzi, tak po prawdzie… Ot, nawiedzi czasem… Podręczy krzynę…
— Ale jeno pełnoletnich — wtrącił szybko Malatesta.
— Z ust żeście mi, kumie, wyjęli. Tak być, nikomu sukkub nie szkodzi. A ostatnimi czasy to w ogóle słuch jakby o nim przepadł. Wierę, jakby się was, panie wiedźmin, zląkł. Jakiż tedy sens, by go prześladować? Przecie wam, panie, na gotowiźnie nie zbywa. A jeśli wam czego brakuje…
— Na moje konto u Cianfanellich — rzekł z kamienną twarzą Geralt — mogłoby coś wpłynąć. Na wiedźmiński fundusz emerytalny.
— Tak się stanie.
— A sukkubowi włos z blond główki nie spadnie.
— Tedy bywajcie. - Obie winnice wstały. - Ucztujcie w spokoju, nie będziem przeszkadzać. Święto dziś. Tradycja. A u nas, w Toussaint, tradycja…
— Wiem — powiedział Geralt. - Rzecz święta.
*****
Towarzystwo przy sąsiednim stole hałasowało przy kolejnej wróżbie Yule, odprawianej za pomocą kulek ukręconych z miękiszu kołacza i ości ze zjedzonego karpia. Pito przy tym tęgo. Oberżysta i dziewki uwijały się jak w ukropie, biegając z dzbankami.
— Słynny sukkub — zauważył Reynart, dokładając sobie jeszcze kapusty — zapoczątkował wiekopomną serię wiedźmińskich kontraktów, które przyjąłeś w Toussaint. Potem już poszło szybko, a ty opędzić się nie mogłeś od klientów. Ciekawe tylko, że nie pamiętam, która z winnic pierwsza dała ci zlecenie…
— Nie było cię przy tym. To zdarzyło się nazajutrz po audiencji u księżnej. Na której zresztą nie było się zresztą również.
— Nie dziwota. To była prywatna audiencja.
— Ładnie mi prywatna — parsknął Geralt. - Uczestniczyło w niej ze dwadzieścia osób, przy czym nie liczę nieruchomych jak statuły lokajów, małoletnich paziów i znudzonego trefnisia. Wśród tych policzonych był Le Goff, szambelan o aparycji i zapachu cukiernika, było kilku zginających się pod ciężarem złotych łańcuchów wielmożów. Było kilku typków w czerni, rajców, a może sędziów. Był poznany w Caed Myrkvid baron herbu Bycza Głowa. Była, jasna rzecz, Fringilla Vigo, osoba ewidentnie bardzo księżnej bliska.
— I byliśmy my, cała nasza gromadka, wliczając Milvę w stroju męskim. Ha, źle się wyraziłem, mówiąc o całej drużynie. Nie było z nami Jaskra. Jaskier, czy też raczej wicehrabia Jakiś Tam, siedział rozparty w karle po prawicy Jej Ostronosej Miłości Anarietty i puszył się jak paw. Jak prawdziwy faworyt.
— Anarietta, Fringilla i Jaskier były jedynymi osobami, które siedziały. Nikomu więcej usiąść nie pozwolono. A ja i tak byłem zadowolony, że nie kazano mi klęczeć.
Księżna wysłuchała mojej opowieści, rzadko przerywając, na szczęście. Gdy zaś pokrótce zrelacjonowałem wyniki rozmów z druidkami, załamała ręce gestem sugerującym zmartwienie równie szczere, co przesadne. Wiem, że brzmi to jak jakiś cholerny oksymoron, a wierz, Reynart, w jej przypadki tak właśnie było.
*****
— Ach, ach — powiedziała księżna Anna Henrietta, załamawszy ręce. - Srodze nas zmartwiliście, panie Geralcie. Zaprawdę powiadamy wam, żal przepełnia nasze serce.
Pociągnęła ostrym nosem, wyciągnęła dłoń, a Jaskier natychmiast włożył do jej dłoni batystową chusteczkę z monogramem. Księżna musnęła chusteczką oba policzki, tak by nie zetrzeć pudru.
— Ach, ach — powtórzyła. - Zatem druidzi nie wiedzieli nic o Ciri? Nie byli zdolni udzielić wam pomocy? Czyżby zatem cały wasz wysiłek poszedł na marne i nadaremną była wasza droga?
— Nadaremną na pewno nie — odpowiedział z przekonaniem. - Przyznam, że liczyłem na to, że od druidów zdobędę jakieś konkretne informacje lub wskazówki mogące choćby w najogólniejszy sposób wyjaśnić przynajmniej to, czemu Ciri jest obiektem tak zawziętego polowania. Druidzi nie mogli jednak lub nie chcieli mi pomóc, w tym względzie faktycznie nic nie zyskałem. Ale…
Zawiesił na chwilę głos. Nie dla dramatyzmu. Zastanawiał się, na ile może być szczery wobec tego całego audytorium.
— Wiem, że Ciri żyje — powiedział wreszcie sucho. - Prawdopodobnie była ranna. Jest wciąż w niebezpieczeństwie. Ale żyje.
Anna Henrietta westchnęła, znowu użyła chusteczki i uścisnęła ramię Jaskra.
— Przyrzekamy wam — powiedziała — naszą pomoc i poparcie. Gościnę w Toussaint, jak długo zechcecie. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że bywaliśmy w Cintrze, znaliśmy i darzyliśmy przyjaźnią Pavettę, znaliśmy i lubiliśmy malutką Ciri. Całym sercem jesteśmy z wami, panie Geralcie. Jeśli trzeba, będziecie mieli asystę naszych uczonych i astrologów. Otworem stoją przed wami nasze biblioteki i księgozbiory. Musicie, wierzymy w to głęboko, znaleźć jakiś ślad, jakąś wskazówkę czy poszlakę, która wskaże wam właściwą drogę. Nie działajcie pochopnie. Nie musicie się spieszyć. Możecie tu zostać wedle waszej woli, miłym nam jesteście gościem.
— Dziękuję waszej miłości — skłonił się Geralt — za życzliwość i łaskę. Ruszamy jednak w drogę, gry tylko trochę odpoczniemy. Ciri wciąż jest w niebezpieczeństwie. Gdy za długo siedzimy w jednym miejscu, niebezpieczeństwo nie tylko rośnie, ale i zaczyna zagrażać ludziom nam życzliwym. I zwykłym postronnym. Do tego za nic nie chciałbym dopuścić.
Księżna milczała czas jakiś, miarowymi ruchami, jak kota, głaszcząc przedramię Jaskra.
— Szlachetne i prawe są wasze słowa — powiedziała wreszcie. - Ale lękać się nie macie czego. Goniących za wami hultajów nasi rycerze pogromili tak, że świadek klęski nie uszedł, opowiedział nam o tym wicehrabia Julian. Każdego, kto się poważy was niepokoić, spotka taki sam los. Jesteście pod naszą opieką i ochroną.
— Umiem to sobie cenić — Geralt skłonił się znowu, klnąc w duchu bolące kolano, ale nie tylko. - Nie wolno mi jednak przemilczeć tego, o czym wicehrabia Jaskier zapomniał waszej miłości opowiedzieć. Hultaje, którzy ścigali mnie do Belhaven, a których dzielne rycerstwo waszej miłości pobiło w Caed Myrkvid, byli i owszem, hultajami pierwszej hultajskiej gildii, ale nosili nilfgaardzką barwę.