Oberżysta przyniósł, co należało. Jedli, pili, milczeli, przysłuchując się radości bawiących się ludzi.
— Yule — powiedział Geralt, odstawiając kubek. - Midinvaerne. Przesilenie zimowe. Dwa miesiące tu tkwię. Dwa stracone miesiące!
— Miesiąc — poprawił chłodno i trzeźwo Reynart. - Jeżeli coś straciłeś, to tylko miesiąc. Potem śniegi zawaliły przełęcze na górach i nie wyjechałbyś z Toussaint, choćbyś się skichał. Żeś tu doczekał Yule, a i wiosny pewnie też tu doczekasz, jest więc siła wyższa, próżne tedy żale i smętki. Co się zaś żalu tyczy, to nie przesadzaj z udawaniem. I tak nie uwierzę, że aż tak ci żal.
— Ach, co ty wiesz, Reynart? Co ty wiesz?
— Niewiele — zgodził się rycerz, nalewając. - Niewiele ponad to, co widzę. A widziałem wasze pierwsze spotkanie, twoje i jej. W Beauclair. Pamiętasz Święto Kadzi? Białe majteczki?
Geralt nie odpowiedział. Pamiętał.
— Uroczne to miejsce, pałac Beauclair, miłosnego czaru pełne — zamruczał Reynart, rozkoszując się bukietem wina. - Sam widok potrafi oczarować. Pamiętam, jak was wszystkich zatkało, gdyście je ujrzeli, wtedy w październiku. Cahir niech wspomnę, jakiego to on wówczas użył wyrażenia.
*****
— Foremny zameczek — rzekł z podziwem Cahir. - Niech mnie, w samej rzeczy foremny i cieszący oko zameczek.
— Dobrze księżna mieszka — powiedział wampir. - Przyznać trzeba.
— Wcale ładny, kurwa, domek — dodała Angouleme.
— Pałac Beauclair — powtórzył nie bez dumy Reynart de Bois-Fresnes. - Elfia budowla, leciutko jeno przerobiona. Ponoć przez samego Faramonda.
— Nie ponoć — zaprzeczył Regis. - Ale ponad wszelką wątpliwość. Styl Faramonda widoczny jest przecież na pierwszy rzut oka. Wystarczy spojrzeć na te wieżyczki.
Zwieńczone czerwienią dachówek wieże, o których mówił wampir, strzelały w niebo smukłymi białymi obeliskami, wyrastając z filigranowej, rozszerzającej się ku dołowi konstrukcji samego zamku. Widok nieodparcie kojarzył się ze świecami, z których festony wosku spłynęły na misternie rzeźbioną podstawę lichtarza.
— U stóp Beauclair — wyjaśnił rycerz Reynart — rozpościera się miasto. Mur, ma się rozumieć, dobudowano później, wicie wszak, że elfy nie otaczały miast murami. Popędźcie konie, waszmościowie. Droga przed nami daleka. Beauclair tylko wydaje się bliskie, góry paczą perspektywę.
— Jedźmy.
Jechali szparko, wyprzedzając wędrowców i wagantów, wozy i dwukółki wyładowane ciemnym, jakby omszałym gronem. Potem były gwarne i pachnące fermentującym moszczem uliczki miasta, potem mroczny park pełen topoli, cisów, berberysów i bukszpanów. Potem były klomby róż, głównie odmian multiflora i centifolia. Potem były rzeźbione kolumny, portale i archiwolty pałacu, byli pachołkowie i lokaje w liberiach.
Tym, kto ich powitał, był Jaskier, ufryzowany i wystrojony jak princ.
*****
— Gdzie Milva?
— Zdrowa, nie bój się. Siedzi w komnatach, które dla was przygotowano. Nie chce stamtąd wyjść.
— Dlaczego?
— O tym później. Teraz chodź. Księżna czeka.
— Prosto z drogi?
— Takie było jej życzenie.
Sala, do której weszli, pełna była ludzi, kolorowych jak rajskie ptaki. Geralt nie miał czasu się przyglądać. Jaskier pchnął go ku marmurowym schodom, przy których w asyście paziów i dworaków stały dwie mocno wyróżniające się z tłumu kobiety.
Było cicho, ale zrobiło się jeszcze ciszej.
Pierwsza z kobiet miała ostry i zadarty nos, a jej niebieskie oczy były przenikliwe i jakby lekko zgorączkowane. Kasztanowe włosy miała upięte w misterną, iście artystyczną, podbudowaną aksamitnymi wstążkami koafiurę, dopracowaną w najmniejszych niuansach, wliczając w to bezbłędnie geometryczny półksiężycowaty loczek na czole. Góra wydekoltowanej sukni mieniła się tysiącem błękitnych i liliowych prążków na czarnym tle, dół był czarny, gęsto usiany regularnym deseniem maleńkich złotych chryzantemek. Szyję i dekolt — niby skomplikowane rusztowanie albo klatka — więził kunsztownymi esami i floresami naszyjnik z laki, obsydianu, szmaragdów i lapis lazuli, zakończony jadeitowym krzyżem, wpadającym niemalże między małe, podparte obcisłym stanem piersi. Karo dekoltu było duże i głębokie, odsłonięte drobne ramiona kobiety zdawały się nie gwarantować dostatecznego oparcia — Geralt w każdej chwili oczekiwał, że suknia zsunie się z biustu. Ale nie zsuwała się, utrzymywana we właściwej pozycji przez tajemne arkana krawiectwa i bufory bufiastych rękawów.
Druga kobieta dorównywała pierwszej wzrostem. Miała na wargach identycznego koloru pomadkę. I tu podobieństwa się kończyły. Ta druga na krótko obciętych czarnych włosach nosiła siatkową czapeczkę, z przodu przechodzącą w sięgającą czubka małego noska woalkę. Kwietny motyw woalki nie maskował pięknych, błyszczących, mocno podkreślonych zielonym cieniem oczu. Taki sam kwietny woal przykrywał skromniutki dekolt czarnej sukni z długimi rękawami, w kilku pozornie tylko przypadkowych miejscach usianej rozpryśniętym rzucikiem szafirków, akwamarynów, kryształów górskich i złotych ażurowych gwiazd.
— Jaśnie Oświecona Xiężna Anna Henrietta — półgłosem odezwał się ktoś za plecami Geralt, z wysiłkiem zginając obolałe kolano w ceremonialnym ukłonie. Obie, żeby mnie tak szlag trafił, wyglądają równie książęco. Ba, królewsko.
— Wstańcie, panie Geralcie — rozwiała jego wątpliwości ta z misterną kasztanową koafiurą i ostrym nosem. - Witamy was i waszych przyjaciół w Księstwie Toussaint, w pałacu Beauclair. Radzi jesteśmy, mogąc gościć osoby będące w tak szlachetnej misji. Nadto pozostające w przyjaźni z miłym naszemu sercu wicehrabią Julianem.
Jaskier skłonił się głęboko i zamaszyście.
— Wicehrabia — podjęła księżna — wyjawił nam wasze imiona, zdradził charakter waszej wyprawy, powiedział, co przywiodło was do Toussaint. Opowieść ta wzruszyła nasze serce. Radzibyśmy pomówić z wami na prywatnej audiencji, panie Geralcie. Rzecz ta odwlec się musi jednak nieco, albowiem ciążą na nas obowiązki państwowe. Zakończono winobranie, tradycja nakazuje nasz udział w Święcie Kadzi.
Druga kobieta, ta w woalce, nachyliła się ku księżnej i szepnęła coś szybko. Anna Henrietta spojrzała na wiedźmina, uśmiechnęła się, oblizała wargi.
— Wolą naszą jest — podniosła głos — by u boku wicehrabiego Juliana przy Kadzi usłużył nam pan Geralt z Rivii.
Przez grupkę dworzan i rycerzy przeleciał szmer, coś niby szelest uderzonych wiatrem sosen. Księżna Anarietta podarowała wiedźminowi kolejne powłóczyste spojrzenie i wyszła z sali wraz ze swoją towarzyszką i orszakiem paziów.
— Do pioruna — szepnął Rycerz Szachownicy. - A to dopiero! Nielichy spotkał was zaszczyt, panie wiedźmin.
— Nie bardzo pojąłem, w czym rzecz — przyznał się Geralt. - W jakiż to sposób mam usłużyć jej wysokości?
— Jej miłości — poprawił, podchodząc, zażywny jegomość o aparycji cukiernika. - Darujcie, panie, że koryguję, ale w danych cyrkumstancjach muszę to uczynić. My tu, w Toussaint, wielce tradycję i protokół szanujemy. Jestem Sebastian Le Goff, szambelan i marszałek dworu.
— Miło mi.
— Oficjalnym i protokólarnym tytułem pani Anny Henrietty — szambelan nie tylko wyglądał jak cyrulik, ale nawet pachniał lukrem — jest "Jaśnie Oświecona". Nieoficjalnym: "Jej Miłość". Familiarnym, poza dworem: "Xiężna Pani". Ale zwracać należy się zawsze per "Wasza Miłość".
— Dziękuję, zapamiętam. A ta druga niewiasta? Jak ją mam tytułować?
— Jej oficjalny tytuł brzmi: «Czcigodna» — pouczył poważnie szambelan. - Ale zwracanie się per «Pani» jest dopuszczalne. Jest to familiantka księżnej, a zwie się Fringilla Vigo. Zgodnie z wolą Jej Mości jej to właśnie, pani Fringilli, przyjdzie wam usłużyć przy Kadzi.
— A na czym ma polegać ta usługa?
— Nic trudnego. Wnet wam wyjaśnię. Widzicie, my już od lat używamy mechanicznych tłoczni, wszelako tradycja…
*****
Dziedziniec rozbrzmiewał gwarem i fenetycznym piskiem piszczałek, dziką muzyką fletni, zajadłym brzękiem tamburynów. Dookoła ustawionej na podwyższeniu kadzi pląsali i fikali kozły wystrojeni w wieńce skomorochwie i akrobaci. Dziedziniec i krużganki pełne były ludzi — rycerzy, dam, dworaków, bogato odzianych mieszczan.
Szambelan Sebastian Le Goff wzniósł w górę przybraną winoroślą laskę, trzykrotnie stuknął nią o podest.
— Ho, ho! — krzyknął. - Szlachetne panie, panowie i rycerze!
— Ho, ho! — odpowiedział tłum.
— Ho, ho! Oto prastary obyczaj! Niech się darzy winne grono! Ho, ho! Niech dojrzewa w słońcu!
— Ho, ho! Niechaj dojrzewa!
— Ho, ho! Niechaj zgniecione fermentuje! Niechaj nabiera mocy i smaku w beczkach! Niechaj smacznie płynie do pucharów i idzie do głów, na chwałę majestatu, pięknych pań, szlachetnych rycerzy i robotników winnic!
— Ho, ho! Niechaj fermentuje!
— Niechaj wystąpią Piękne!
Z adamaszkowych namiotów po przeciwległych stronach dziedzińca wyłoniły się dwie kobiety — księżna Anna Henrietta i jej czarnowłosa towarzyszka. Obie były szczelnie owinięte w szkarłatne płaszcze.
— Ho, ho! — szambelan uderzył laską. - Niechaj wystąpią Młodzi!
"Młodzi" byli pouczeni, wiedzieli, co mają czynić. Jaskier podszedł do księżnej, Geralt do czarnowłosej. Którą, jak już wiedział, zwano czcigodną Fringillą Vigo.
Obie kobiety jednocześnie odrzuciły płaszcze, a tłum zahuczał gromką owacją. Geralt przełknął ślinę.
Kobiety miały na sobie białe, cieniutkie jak pajęczynka, nie sięgające nawet bioder koszulki na ramiączkach. I ciasno opięte majtki z falbankami. I nic więcej. Nawet biżuterii. Były również bose.
Geralt wziął Fringillę na ręce, a ona dość ochoczo objęła go za szyję. Pachniała nieuchwytnie ambrą i różami. I kobiecością. Była ciepła, a ciepło to przenikało jak grot. Była miękka, a miękkość ta parzyła i drażniła palce.
Donieśli je do kadzi, Geralt Fringillę, Jaskier księżną, pomogli im wejść na uginające się i tryskające sokiem winne grona. Tłum ryknął.
— Ho, ho!
Księżna i Fringilla położyły sobie dłonie na ramionach, dzięki wzajemnemu oparciu łatwiej utrzymując równowagę na gronach, w które zapadały się aż po kolana. Moszcz strzykał i pryskał. Kobiety, obracając się, deptały winne kiście, chichocząc jak podlotki. Fringilla całkiem nieprotokolarnie puściła do wiedźmina oko.