Ellyse nie mogła się dziwić. Ponowne wystąpienie tak wysokiego promieniowania Czerenkowa mogło świadczyć tylko o tym, że znów przekroczono prędkość światła.
Niespełna czterdzieści minut później cała czwórka opuściła pokład Accipitera. Zabrawszy ze sobą niewielkiego, sześciokołowego robota, podążyli w kierunku czarnej konstrukcji.
– Jestem trochę do tyłu, gdy chodzi o to całe zamiatanie planety – odezwała się do idącego obok Jaccarda.
Od kilku dni Gideon był zajęty analizowaniem szczątkowych odczytów promieniowania, a Channary pogrążona w uciążliwym dla wszystkich marazmie. Tylko major zdawał się trzymać rękę na pulsie.
– Kennedy odkopał mnóstwo innych budowli – odparł Loïc.
– Coś godnego uwagi?
– Wszystko na tym świecie jest godne uwagi. I najwyraźniej wszystko też jest zamknięte.
– Gideon mówił coś o kompleksie budynków…
– Tak, możliwe, że trafiliśmy na miasto – rzekł Jaccard. – Gdybyśmy nie przerwali, Kennedy do tej pory zdążyłby literalnie rozwiać pewne wątpliwości… ale wszystko w swoim czasie. Na razie wiemy, że natknęliśmy się na coś przypominającego osadę. Skupisko rozłożystych, ale jednopoziomowych budynków. Sporo oktagonalnych kolumn, brak okien, trójkątne wejścia… wszystko wygląda podobnie.
– I żadnych oznak życia.
– Najmniejszych – odparł. – Brak jakichkolwiek sprzętów, okolice budynków zupełnie puste.
– A więc nie uciekali w pośpiechu.
– Nie – potwierdził dowódca. – Wygląda na to, że wszystko zostało skrzętnie zabezpieczone i zakopane, a dopiero potem wszyscy się ulotnili.
– Zakopane?
– Hallford ci nie mówił? Ustaliliśmy, że musiały działać tu jakieś maszyny. Wiatry planetarne wieją na zasadzie permanencji, zawsze w tym samym kierunku, z jednakowym natężeniem. Tymczasem te wzniesienia są pokryte równomiernie, przynajmniej jeśli chodzi o górne warstwy.
Ellyse przygryzła dolną wargę.
– W jakim celu mieszkańcy mieliby to robić?
– Najwyraźniej szukali ratunku pod ziemią.
– Kryli się przed inwazją?
– Albo ewakuowali z powodu czegoś na powierzchni.
Nozomi skinęła głową. Jeśli rasa, która ich tu sprowadziła, miała cokolwiek wspólnego z mieszkańcami tego świata, być może wirus nieprzypadkowo zalągł się w komputerach pokładowych.
– A Challenger? Dowiedział się pan czegoś?
– Wydaje mi się, że tak. Przeanalizowałem manifest pokładowy i wykaz załogi. Na pokładzie było wielu neonatologów, specjalistów od in vitro i innych mędrców od narodzin.
Ellyse zatrzymała się jak rażona piorunem i spojrzała na dowódcę.
– Mówi pan…
– O statku rozrodczym, tak – odparł Loïc, wskazując kierunek marszu. Nozomi ruszyła dalej. – W manifeście pokładowym wyszczególniono mnóstwo aparatury chłodzącej.
– Mrozili zarodki.
– Tak.
– Masowa produkcja ludzi? To co najmniej moralnie wątpliwe.
– Też tak uważam – odparł Jaccard. – I pewnie większość podzieliłaby twoje stanowisko. Najwyraźniej jednak znalazła się grupa, która miała odmienne zdanie. Wysłali Challengera z załogą, która w przypadku powodzenia misji miała stać się rodzicami dla całej armii Ziemian, a w razie fiaska zwyczajnymi kolonistami. Tak to widzę, choć nie mogę być pewien.
– Reddington musiał wiedzieć.
– Najpewniej wszyscy dowódcy statków Ara Maxima posiadali taką wiedzę.
– A co my z nią zrobimy? – zapytała, dostrzegając w oddali oktagonalny kształt. – Jakkolwiek by tego kiedyś nie oceniać, teraz ten okręt może uratować całą ludzkość, o ile zarodki nie zostały zniszczone.
– Nie musisz mi tego mówić, Ellyse – odparł Jaccard. – Spędza mi to sen z powiek od kilku nocy. I nie wiem, co poza czekaniem możemy zrobić. Jeśli obca rasa naprawdę sprowadza tutaj wszystkie nasze jednostki, prędzej czy później zjawi się także Challenger.
Przez resztę drogi Nozomi milczała, oswajając się z myślą, że gdzieś pośród gwiazd krąży okręt, który może okazać się ostatnią nadzieją ludzkości. Dotarłszy przed trójkątne wejście, porzuciła te myśli. Teraz liczyło się tylko jedno.
Szybko wykoncypowali, jak wejść do środka. Na zastanowienie mieli wiele dni, a słowo-klucz wydawało się oczywistym rozwiązaniem. Później wystarczyło dostrzec, że podczas jego wypowiadania rozświetla się jeden ze srebrnych napisów.
Gdy odrzwia się rozsunęły, Gideon wprowadził łazik do środka, a potem ułożył plecak w progu. Jeśli działało tu coś podobnego do fotokomórki, trójkąt nie powinien się zamknąć.
– Zupełna ciemnica – powiedział Hallford, gdy robot minął zakręt w korytarzu i automatycznie włączyły się reflektory. Owalna sala przypominała miejsce obrad albo kultu. Brylaste posągi absorbowały w diamentowe trzewia każdy snop fotonów, jaki dobywał się z łazika.
Po dwóch załogantach nie było śladu.
14
Håkon opuścił portal i stanął jak wryty. Dija Udin byłby na niego wpadł, gdyby w ostatniej chwili nie odbił w bok. Nie zdążył nawet zakląć pod nosem, naraz uświadamiając sobie, co sprawiło, że przyjaciel zatrzymał się jak rażony piorunem.
Salę zalewało blade światło z korytarza. Niektórych posagów brakowało, inne były zniszczone. Srebrne napisy odpadały ze ścian, a część po prostu znikła, jakby została zrabowana. W powietrzu unosił się kwaśny, nieprzyjemny zapach.
Oprócz tego wszystkie korytarze były zawalone gruzem.
Obaj natychmiast obrócili się w kierunku tunelu, który pozostawili za sobą i przekonali się, że on także był kompletnie zablokowany.
– Nie… – wydukał Alhassan. – To niemożliwe…
Lindberg osunął się na ziemię, tuż obok popękanego torsu jednego z posągów.
– Co tu się stało, do kurwy nędzy?
Pytanie okazało się retoryczne. Nie było się nad czym zastanawiać.
– Słyszysz mnie, sukinsynu?
– Słyszę, Alhassan.
– To wytłumacz mi, co tu się dzieje.
– Musieliśmy podróżować z prędkością większą niż światło – wymamrotał Skandynaw. – Ale to oczywiste… bo jak inaczej mielibyśmy przedostać się na inną planetę?
– Co?
– Tachiony.
– Co? – zapytał jeszcze raz Dija Udin.
Lindberg spiorunował go wzrokiem.
– Kończyłeś jakąś akademię, żeby zostać nawigatorem, nie?
– Może i tak, co nie znaczy, że orientuję się w… czymkolwiek, o czym mówisz. I nie szarp się.
– Z nas dwóch to ty się szarpiesz.
– Nieważne – odparł Alhassan, machnąwszy ręką. – Mów, co się stało? Przenieśliśmy się w czasie?
– Widzisz? Nie potrzebujesz mojej pomocy, wystarczy pomyśleć.
– Nie drwij sobie teraz, gnoju. Nie w takiej chwili.
Håkon zmierzwił włosy, rozglądając się. Trójkątne odrzwia musiały być otwarte, bo panował tu jakby przedświt. I wprawdzie we wnętrzu nie było pajęczyn, ale tylko ich brakowało, by mieli przed sobą stereotypową ruinę, od wieków niszczejącą na powierzchni dawno zapomnianej planety.
– Chodź – rzucił Lindberg, podnosząc się z podłogi. – Sprawdzimy, jak wygląda świat za oknem.
Dija Udin ruszył za nim, ale sprawiał wrażenie półprzytomnego.
– Dlaczego to się stało?
– Dużo będziesz jeszcze zadawać pytań, na które nie ma odpowiedzi?
– Dopóki czegoś nie wymyślisz.
– To ustrojstwo mogło zadziałać zgodnie z prawidłami swojego funkcjonowania.
– Hę?
– Może nic nie nawaliło. Może mamy do czynienia z rasą, która egzystuje na innej płaszczyźnie czasoprzestrzeni i nie postrzega upływu czasu tak jak my.
– Żałuję, że zapytałem.
Wyszli na zewnątrz. Planeta wyglądała zgoła inaczej niż gdy widzieli ją ostatnim razem.
– Ożeż ty… – ocenił Alhassan. – To przyszłość czy przeszłość?
Jak okiem sięgnąć rozciągały się niezliczone konstrukcje, stylem przypominające budowlę, z której wyszli. Różniły się kształtem, ale wszystkie były stworzone z równych, symetrycznych brył. Sprawiały wrażenie wielkiej, niekończącej się metropolii, przesłaniającej horyzont. Ulice były wąskie, równomiernie rozplanowane. Håkon nigdzie nie dostrzegł placu ani innego niezabudowanego miejsca.