Литмир - Электронная Библиотека

Ellyse wzdrygnęła się na myśl o tym, że mogą szaleć tu burze zdolne kruszyć skały. Nie przeanalizowali warunków atmosferycznych na tyle dokładnie, by wiedzieć, czy w istocie tak nie jest. Gdyby byli jedną z załóg misji Ara Maxima, z pewnością sytuacja byłaby zgoła odmienna – oni stanowili jednak zbitkę ocalałych, błądzących po obcej planecie niczym dzieci we mgle.

Nozomi urwała rozważania, gdy Dija Udin kopnął w zbocze wzniesienia.

– Może coś jest pod powierzchnią – odezwał się.

– Jeśli zostaliśmy tu sprowadzeni z premedytacją, to owszem, całkiem możliwe – odparł Håkon. – Chyba że chodzi o coś, czego nie potrafimy dostrzec.

Znów na nią popatrzył, jakby była jakimś autorytetem i mógłby w niej szukać ratunku przed rodzącymi się pytaniami. Ellyse wzruszyła ramionami, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć.

– Gdzie jest ta konstrukcja, którą rzekomo widziałeś? – wtrącił Reddington.

– Kilka kilometrów w kierunku oświetlonej strony.

– Pozostaniemy jeszcze w zielonej strefie?

– Ta nazwa jakoś…

– Odpowiadaj na zadane pytanie – zestrofował go Jeffrey.

– Tak. Będziemy jeszcze w bezpiecznym pasie.

– Już lepiej brzmi zielona strefa – burknął Alhassan.

Nozomi przemknęło przez głowę, że może mieli stawić się w tym miejscu, by mieć dobry punkt obserwacyjny. Nie, to byłoby bez sensu. W okolicy widziała inne wzniesienia, wyższe, o równie łagodnych podejściach, z których roztaczałby się lepszy widok.

Reddington spojrzał pod nogi, a potem usiadł na pagórku.

– Jeśli nie ma innych propozycji, udamy się tam, gdzie Lindberg coś zauważył – postanowił dowódca i wyciągnął papierosa. Umieścił go w kąciku ust i zaczął szukać zapalniczki.

– Nie wiem, czy to bezpieczne – zaoponował Håkon.

– Cicho – rzekł Alhassan. – Może rozsadzi mu głowę, jak podpali.

– Sierżancie – odezwał się pułkownik. – Od czasów akademii nie wydałem takiego rozkazu, ale teraz sytuacja mnie do tego zmusza. Na ziemię i pięćdziesiąt pompek.

Dija Udin ani drgnął.

– Natychmiast. Nie żartuję.

Muzułmanin skrzywił się, patrząc po dwójce pozostałych załogantów. Zdawali się być rozbawieni, w przeciwieństwie do Reddingtona.

– Otrzymałeś rozkaz, żołnierzu.

– Wydaje mi się, panie pułkowniku, że dwieście lat świetlnych od Ziemi łańcuch dowodzenia jakoś się osłabia. Nie odczuwam wewnętrznego przymusu, żeby…

Naraz Reddington zerwał się na równe nogi i momentalnie znalazł przy Alhassanie. Złapał go za kark, a potem cisnął nim o ziemię. Ellyse otworzyła usta, by zaprotestować, ale nie dobyła głosu. Chwilę wcześniej wydawało jej się, że to zwykłe słowne przepychanki – a nawet, że dowódca zdecydował się trochę pożartować z podkomendnymi. Najwyraźniej jednak nerwy wzięły górę.

– Będziesz szanował hierarchię służbową! – ryknął Jeffrey, dociskając głowę Dija Udina do ziemi.

– Panie pułkowniku… – zaoponował Lindberg, zbliżając się. Ellyse czym prędzej posłała mu ostrzegawcze spojrzenie i uniosła dłoń. Skandynaw zatrzymał się, zaciskając usta.

– Rozumiesz, sierżancie? – syknął dowódca.

– Rozumiem – odparł Alhassan.

Pułkownik puścił go i podniósłszy się, otrzepał z pyłu. Na jego obliczu odmalowała się konsternacja, jakby sam nie wiedział, co się wydarzyło. Odchrząknął, a potem wrócił na swoje miejsce i zapalił papierosa.

– Możecie dworować sobie z siebie nawzajem – odezwał się, gdy Dija Udin podniósł się z ziemi. – Ale szanujcie zasady.

– Tak jest – odparł muzułmanin, ku zdziwieniu Nozomi.

– Tutaj… w takiej sytuacji… tylko one nam zostały, jasne?

– Tak.

I rzeczywiście Dija Udin wyglądał, jakby rozumiał. Ellyse pomyślała, że być może coś jest w słowach Reddingtona. Teraz każdy element dawnego świata należało czcić, dbać o niego i pielęgnować. Wszak wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Ziemia przestała istnieć. Od kiedy znaleźli się w tym systemie, nie otrzymali informacji zwrotnej. Byli daleko od Alfa Centauri, ale ansibl powinien poradzić sobie w niecałe dziesięć minut. Tymczasem minęły długie godziny i Ziemia milczała. Jeśli cywilizacja ludzka została zniszczona, dowódca miał absolutną rację. Każdy jej przejaw był na wagę złota.

– Za trzy minuty ruszamy – odezwał się Jeffrey, zaciągając się papierosem.

Ellyse zerknęła na Lindberga, który chciał pomóc przyjacielowi otrzepać się z pyłu. Ten szybko odgonił go ręką, więc Skandynaw stanął na zboczu i spoglądał w kierunku jasnej strony planety.

Nozomi zbliżyła się do niego.

– Imponujące – odezwała się.

– Permanentny zachód słońca… lub wschód, jeśli wolisz. Widok nigdy się nie zmienia.

– Ma to swój urok.

– Może przez pewien czas, ale gdyby codziennie się na to gapić…

Urwał, jakby poczuł się zmieszany. Uśmiechnął się do niej blado, a potem wyświetlił mapę na swoim datapadzie.

– Wedle moich obliczeń, mamy do przejścia jakieś cztery, może pięć kilometrów – powiedział.

– Mam dość łażenia na dobrych kilka lat – odparła Ellyse. – Powinni wyposażać okręty klasy Accipitera w łazik czy mały transporter.

– Powinni – odparł, zamyślony.

Stali przez moment w milczeniu, obserwując krwiste światło zalewające horyzont. Precyzyjnie rzecz biorąc, już znajdowali się na oświetlonej stronie, choć tu docierał jedynie ułamek blasku czerwonego karła. Mimo wiatrów planetarnych, permanentnie wiejących z ciemnej strony i tworzących stałą cyrkulację powietrza, było tutaj gorąco jak w piekle. Wskaźnik na rękawie kombinezonu informował, że temperatura wynosi trzydzieści siedem stopni Celsjusza.

– Ruszamy – rzucił Jeffrey.

Zeszli ze wzniesienia, a Nozomi obróciła się jeszcze przez ramię, by na nie spojrzeć. Trudno było jej uwierzyć, że ktokolwiek zaprogramował trajektorię lotu Hawkinga, mógł przypadkowo wskazać na to miejsce. Coś tutaj było.

Z tą myślą Ellyse przeszła kilometr lub dwa. Starała się przygotować na wszystko, co mogli napotkać. Starała się zachowywać otwarty umysł, nie dać się zaskoczyć temu obcemu światu.

Gdy jednak stanęła przed konstrukcją, która widział Lindberg, stwierdziła, że jej zabiegi były płonne.

2

Dija Udin mamrotał pod nosem jakieś przekleństwa, ale Håkon już go nie słuchał. Cała czwórka zatrzymała się przed budowlą, która nie miała nic wspólnego z naturalnym tworem. Z oddali nie była dostrzegalna – zobaczyli ją dopiero, gdy przeszli przez niewysoką przełęcz, usłaną postrzępionymi skałami.

– Ruiny… – odezwała się Ellyse. – Widać powalone kolumny…

– Niech mnie chuj – kontynuował swoją litanię Alhassan.

Lindberg zbliżył się do konstrukcji. Przywodziła na myśl obrócone o dziewięćdziesiąt stopni wejście do Białego Domu, jednego z zabytków w Waszyngtonie. Kolumny rzeczywiście były wyraźnie widoczne… miały oktagonalny kształt, ale bez wątpienia pełniły funkcję wsporników, podobnych do tych używanych na Ziemi. W rumowisku za nimi znajdował się powalony, zniszczony szyld.

– Reklama? – zapytała niepewnie Nozomi, wskazując na niego. – Oznaczenie urzędu?

Håkon wpijał wzrok w metalową tablicę, na której widniały nieznane litery. W głowie miał zupełny mętlik. Stał przed konstrukcją, która była wytworem obcej, rozwiniętej cywilizacji – namacalnym dowodem na to, że życie we wszechświecie rozwijało się poza Układem Słonecznym. Potrząsnął głową, starając się zacząć myśleć logicznie.

Omiótł wzrokiem budowlę i uznał, że większa część musiała zostać zakopana pod ziemią. Wystawał jedynie kawałek. Konstrukcja wyglądała jak przewalony budynek, ale gdy jej się przyjrzał, stwierdził, że wbrew pozorom nie uległa zniszczeniom.

– To nie żadne ruiny… – powiedział. – Rumowisko za kolumnami to tylko sterta pogruchotanych kamieni, zapewne nawianych z całej okolicy.

Budowla pokryta była pyłem, piaskiem i czerwonawymi naroślami, ale zachowała się w całości.

– Żywe organizmy – rzuciła Nozomi, wskazując rośliny.

Przez moment wszyscy milczeli.

34
{"b":"572671","o":1}