Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pater patrzył na śpiącą Beatę i nie wiedział, co powinien zrobić, aby przeprosić za swoje myśli, w których traktował ją jak krzyżówkę harpii z kobrą, kiedy jeszcze nie wiedział, co było powodem osobliwego wydłużenia jej szyi. Pił kawę, wdychał smród palonych śmieci, czytał po raz kolejny esemesa, w którym doktor Borucki rozumiał powody niemożności przyjścia na spotkanie i zapraszał go na rozmowę do „Edenu" po wieczornym ćwierćfinałowym meczu Brazylia-Francja. Patrzył na zegarek i zastanawiał się, czy włączenie telewizora, w którym zaraz będzie transmisja meczu Anglia-Portugalia, to duży nietakt wobec kobiety, która wyznała mu przed chwilą tragedię swojego życia. Kiedy tylko się obudzi, myślał, przeproszę ją za wszystko i wyjdę. Obejrzę mecz w najbliższym pubie.

Mijały minuty Zbliżała się piąta, a Beata Marciniec wciąż spała. Dwie po piątej otworzyła oczy i spojrzała przytomnie na Patera.

– Pan jeszcze tutaj? – zapytała.

– Nie chciałem pani budzić – odparł, patrząc na telewizor. – Tak mocno pani spała po swoim wyznaniu. Chciałem panią…

– Podszedł mnie pan, co? – zapytała. – To taki psychologiczny trik? Tak pan zmusza do zeznań? A teraz pan pójdzie, poprowadzi dalej swoje pierdolone śledztwo i zacznie pan przesłuchiwać mojego brata. Całymi dniami i nocami będzie pan go dręczył, bo jego siostra załamała się i w chwili słabości się wyspowiadała… Aż on się w końcu załamie i przyzna do wszystkiego. Do tego, co zrobił, i do tego, czego nie zrobił…

– Nie zrobię tego. – Pater wciąż patrzył na telewizor.

– Czego?

– Nie wyjdę od pani.

– Niech się pan nie boi. Drugi raz się nie powieszę. Za bardzo się boję, że znów się nie uda albo że jakiś głupi skurwiel mnie odratuje. Telewizor jest popsuty – powiedziała ponuro, idąc za jego wzrokiem. – Nie obejrzy pan u mnie plemiennej rozrywki… Nawet nie wiem, czy to pana interesuje…

– I tak zostanę.

– Jak długo?

– Nie wiem.

Milczeli. Siedzieli przy stole. Pater uznał, że to, co ma do powiedzenia Beacie Marciniec, jest zbyt skomplikowane. Nie był w stanie wydukać przeprosin i dokładnie scharakteryzować swoich mylnych odczuć, fałszywych psychologicznych tropów i manowców swojej intuicji. Beata powiedziała już wszystko. Nie mieli o czym rozmawiać. Milczeli zatem. Mijały minuty W dalekim Dortmundzie wciąż był bezbramkowy remis.

Gdańsk-Żabianka, 1.07.2006, 19:00

Pater zszedł po schodach i rozejrzał się bezradnie. Nie pamiętał, gdzie przed kilkoma godzinami zaparkował toyotę. Mogły być dwie przyczyny tej amnezji. Po pierwsze, dławiący, czarny całun dymu, który rozkładał się między blokami w smrodzie palonego plastiku i tlących się, miękkich kuchennych odpadków. Zabierał on oddech i zaciemniał myśli. Pater przypomniał sobie czytaną dawno temu broszurę o alkoholizmie, którą każdemu z nich wręczył kiedyś na odprawie naczelnik Cichowski. Wśród różnych odmian choroby jedna była niezwykła. Dotyka ona ludzi, którzy przez okrągły rok wypijają po dwa, trzy, najwyżej cztery piwa dziennie. Gdyby ich nazwać alkoholikami, zareagowaliby gniewem i oburzeniem. Po roku lub dwóch następują u nich jakieś zagadkowe amnezje. Ktoś zapomni, gdzie zaparkował samochód, ktoś inny przez minutę będzie sobie przypominał imię swojego dziecka, a ktoś jeszcze inny pewnego poranka stanie bezradnie przed domem w pełnym rynsztunku do wędkowania i będzie się długo zastanawiał, po co mu wędka w biurze, do którego się właśnie udaje. Może dotyczy to również, pomyślał, ludzi, których płuca atakowane są przez jakieś psychotropowe substancje lotne? Może ten smród śmieci, spotęgowany dymem, wpływa na moją psychikę? W końcu od wielu dni jestem wystawiony na jego działanie!

Drugą przyczyną chwilowego wyłączenia pamięci u Patera mogła być złośliwość blokersów. Jak zły sen pamiętał mroźny zimowy poranek, kiedy Iza dostała ataku migreny tak silnego, że wypowiadała tylko jedno jedyne słowo. „Imigran". Była to nazwa leku przeciwmigrenowego, którego domowy zapas akurat – co za pech! – się wyczerpał. Pater zasłonił wtedy okna, by uchronić żonę przed ostrym białym światłem poranka, i zbiegł na przyblokowy parking. Wiedział, co czynić w takich wypadkach: wsiąść do samochodu, pojechać do doktora Kwiecińskiego, z wypisaną przez niego receptą pędzić do najbliższej apteki, aby tam zakupić jedyny skuteczny lek. Zbiegając po schodach, modlił się, aby wyczerpany mrozem akumulator odpalił. Wskoczył do poloneza caro i bez problemu uruchomił silnik. Przemawiając czule do akumulatora, wrzucił pierwszy bieg i zwolnił sprzęgło. Z nieopisanym trudem i zgrzytem polonez potoczył się po twardym, skrzypiącym podłożu, po czym po przejechaniu dwóch metrów stanął w ciszy. Pater wyskoczył i spojrzał na samochód. Stał na felgach. Wszystkie opony były przebite. Na masce leżała warstwa śniegu cieńsza od tej, która pokrywała dach i tylną szybę. Zgarnął śnieg rękawem kurtki. „Jebać psy" – głosił napis wyryty w blasze maski. Błąd interpunkcyjny, skonstatował wtedy Pater z rezygnacją, brak wykrzyknika.

Teraz rozejrzał się jeszcze raz i ujrzał swoją toyotę. Żaden dym nie odebrał mu trzeźwości umysłu, żaden blokers nie ukradł ani nie przestawił auta. Stało tam, gdzie je zaparkował. Sięgnął do lewej kieszeni spodni. Nie miał kluczyków Pewnie zostawił je u Beaty Marciniec. I nagle, w jednej chwili, zrozumiał trzeci możliwy powód swojego roztargnienia. Frustracja. Ujrzał scenę sprzed kilku minut, ostatnią scenę z ich spotkania. Beata weszła do łazienki i zdjęła przez głowę bluzę od dresu. Zostawiła drzwi otwarte. To była zachęta, pomyślał. Mogłem chociaż spróbować. W szczelinie wypełnionej jarzeniowym światłem mignęło jej zgrabne ciało. Szczupłe pośladki, wąskie biodra i niewielkie, zadarte ku górze piersi. Nie była już harpią, kobrą i feministką w grubych szkłach. Nie była również nieszczęśnicą proszącą o litość. Uleciał gdzieś słodki zapach nirwany z książek Paula Coelho. Była kobietą z całą swoją seksualnością. Przez otwarte drzwi zawołała do niego: „Jeszcze jesteś?" Siedział wtedy przez chwilę na pagórkowatej wersalce, wlepiając wzrok w wyłączony telewizor. Łokcie przy bokach, kolana razem. Jak zakłopotany chłopiec, jak prawiczek podczas wizyty w burdelu, jak maturzysta przed cielesnym egzaminem dojrzałości. Nic wtedy nie odpowiedział i wyszedł.

Te niewesołe myśli przerwało wibrowanie komórki i riff Dymu na wodzie.

– Witam – powiedział metalicznym głosem, zobaczywszy nazwisko Wieloch na ekranie – masz coś dla mnie?

– Mam info o Czekańskim – aspirant mówił szybko, aby uprzedzić gderanie szefa na temat skrótowca „info". – Był biegłym w dwóch sprawach w okręgowym. Obie prowadził Misio.

– Możesz ustalić, gdzie jest teraz prokurator Misio?

– Już to ustaliłem – w głosie Wielocha pojawiła się duma. – Jest w pubie „John Bull". Oglądał mecz Anglia-Portugalia, a za chwilę będzie oglądał Brazylia-Francja. O ile się wcześniej nie napompuje i żona nie będzie musiała po niego przyjeżdżać…

– Kto wygrał? Anglicy czy Portugalczycy?

– Portugale. W karnych. Ricardo znów bronił fenomenalnie.

Pater chciał podziękować Wielochowi i go pochwalić, ale ten już się rozłączył bez słowa pożegnania. Bez zbędnych słów. Bez szorstkiej tkliwości. Bez niepotrzebnych uprzejmościowych kontredansów. To dobrze, pomyślał Pater. Nie wiedziałbym, jak mu podziękować za przywrócenie mnie do znanego, oswojonego świata, gdzie nie ma pragnień i frustracji, są za to trupy, mordercy oraz samotni policjanci w niemodnych ubraniach. Wieloch nadał rzeczom właściwe proporcje.

Pater sięgnął do prawej kieszeni spodni. Były tam kluczyki od toyoty. Przecież zawsze nosił je w prawej.

Gdańsk, 1.07.2006, 19:50

W pubie „John Bull" na ulicy Świętego Ducha mundialowa gorączka spotęgowała zwykły letni tłok. Stali bywalcy byli zdominowani liczebnie przez nosicieli plemiennych barw. Dumni synowie Albionu, rozwścieczeni dzisiejszą porażką z Portugalią, zamawiali dubeltowe pinty ciemnego piwa, do których następnie dolewali kieliszki wódki „Wyborowej". Tak wzmocnione piwo wypijali na wyścigi, skutkiem czego wrzask narastał, frustracja opadała, a libido pozornie potężniało. Odczuwały je przede wszystkim kelnerki, którym angielscy kibice podsuwali pod nos kartki z napisem „Zrób mi loda". Kiedy stawali się coraz głośniejsi i natarczywsi, obsługa dzwoniła po straż miejską i wtedy zapadaj spokój. Anglicy grzecznie przepraszali, płacili mandaty i przenosili się do innego lokalu.

41
{"b":"269463","o":1}