Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wjechał windą i zadzwonił. Beata Marciniec otworzyła drzwi. To plus. Nie spojrzała przez wizjer i nie krzyknęła „spierdalaj, cipo", lecz niejako zaprosiła go do środka. A teraz to wykorzystać. Umiejętnie i celnie uderzyć. Z empatią i bez cynizmu.

– Chcę zniszczyć Czekańskiego – rzekł bardzo wolno – choć może już nie jest to potrzebne. Może ta kanalia już nie żyje. A jeśli się okaże, że zabił go twój brat… – Pater nie mógł później uwierzyć, że właśnie to powiedział. – Powtarzam, jeśli go zabił twój brat, zatuszuję sprawę… Nikt się niczego nie dowie. Ale muszę znać całą prawdę.

Czując do siebie wstręt za obietnicę, której nigdy nie dotrzyma, wbił wzrok w ziemię. Wpatrywał się w jej zielone trampki na bosych stopach. Przyszedłem w złym momencie – pomyślał – ubrała się już do wyjścia. Stąd te buty, stąd torba u boku. Na jeden z trampków upadła kropla. Pater, myśląc, że to pot z jej czoła, podniósł wzrok i sięgnął do kieszeni po chustkę. Mylił się. Na zielonej tkaninie trampka rozprysła się łza Beaty.

Gdańsk, 23.06.1990, 18:00

Profesor Czekański uśmiechnął się do studentki. Była taka, jakie lubił najbardziej. Inteligentna i pewna siebie, a jednocześnie wrażliwa i pełna zapału do poświęceń. Urodzona wolontariuszka. Na zajęciach z historii kultury staronordyckiej stawiała trudne pytania, które wyraźnie zdradzały jej krytyczne i wnikliwe oczytanie w zadawanych przez niego tekstach. Nie rejestrowała wiedzy, lecz ją wykorzystywała do szukania sprzeczności. Wyraźnie się odcinała od reszty studentek skandynawistyki, które – jak sądził – najczęściej oczekiwały od tego kierunku studiów, że ofiaruje im schludnego szwedzkiego męża z volvo i z domkiem na przedmieściach Sztokholmu. Ona oczekiwała, że kolejny tekst podrzuci jej kolejną sprawę do rozstrzygnięcia, którą będzie mogła zapisać w zeszycie z adnotacją „DO ROZWIĄZANIA W PRZYSZŁOŚCI". Zbierała antynomie, jak inni zbierają motyle. Trochę go irytował ten jej pęd do destrukcji i do analizy, on wolał misterne i wielopiętrowe syntezy. Mimo tych różnic profesor widział wyraźne podobieństwo do siebie sprzed czterdziestu lat, kiedy to nie przepuścił żadnego wydrukowanego zdania bez pełnego i czasami bolesnego zrozumienia. Jak silny jest jej entuzjazm? Do jakich poświęceń jest gotowa w imię nauki? Czy zdaje sobie sprawę, że jej analityczna pasja doprowadzi ją do matecznika przyczynkarstwa, gdzie może liczyć na przychylność kilku osób na świecie i na ironiczne uśmiechy pozostałych? Uśmiechnął się jeszcze raz do studentki.

– Wie pani, jaką mam pozycję w świecie naukowym? – zapytał, przecierając okulary.

– Jest pan profesor jednym z najczęściej cytowanych antropologów – odpowiedziała powoli.

Dobrze, pomyślał, bardzo dobrze. Nie poddaje się. Nie pada do stóp. Nie mówi, że jestem najwybitniejszym współczesnym antropologiem. Kryterium ilościowe. Liczba cytacji jako dowód przenikliwości i wielkości uczonego. A teraz wpędzimy tę mądrą pannę w chaos, w pomieszanie. Zrobimy to bardzo chłodno i oficjalnie.

– Nie jest to najszczęśliwsza odpowiedź, pani Marciniec – powiedział. – Wystarczy, żebym napisał niewyobrażalne głupstwo, a wszyscy będą mnie cytować… Sądzi pani, że napisałem wiele niewiarygodnych bzdur?

– To niecała prawda. – Założyła nogę na nogę. – Wszyscy by cytowali pana profesora tylko wtedy, kiedy byłby pan profesor nieznanym nikomu uczonym, którego zaprasza się na międzynarodowe sympozja i kongresy w charakterze wschodnioeuropejskiej maskotki. Natomiast obecna pozycja pana profesora sprawia, że każde głupstwo, które pan profesor napisałby, będzie powtarzane na salonach naukowych i uznawane za paradoks równy paradoksom Zenona z Elei.

Dobrze odparła zarzut. Jest schludnie ubrana. Czarna bluzka i jasnoniebieskie dżinsy. Welurowe buty. Brak makijażu i biżuterii. Bardzo krucha i drobna. Teraz ją przygnieść i przerazić.

– Niezależnie od pani ostrożnych i zawoalowanych pochwał i krytyk – strzepnął z białej marynarki okruch tytoniu – znam moją pozycję naukową. Ona mi umożliwia różne wybory. Jako jedyny na wydziale mogę wybrać studentów, którzy będą u mnie pisać prace magisterskie, którzy będą uczestniczyć w moich anglojęzycznych seminariach. Mogę je prowadzić w Oslo, w Wiedniu lub w Leeds. Dziekan blaga mnie, abym prowadził je tutaj. A potem się chwali w prasie, że prace magisterskie z wydziału są natychmiast mikrofilmowane i przesyłane do największej antropologicznej bazy danych „Orbis populorum". Nie uściśla, że są to prace tylko moich studentów, których sam wybieram. No cóż, pani Marciniec… – Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. – Kończą się moje konsultacje. Przykro mi poinformować panią, że nie znalazła się pani wśród wybranych.

Nie, ona nie będzie płakać, ona wstanie w milczeniu i odejdzie. Zamknie za sobą drzwi bez głośnego trzaskania. Wtedy on na nowo je otworzy. Ich oczy się spotkają. W jej mądrym, inteligentnym spojrzeniu dostrzeże nadzieję. I wtedy natychmiast ją odbierze. Zgodnie z oczekiwaniami profesora, studentka wstała i ruszyła ku otwartym drzwiom. Kiedy do nich podeszła, zatrzymała się i zamknęła je od wewnątrz. Patrzyła na niego z wrogością. Teraz zadamy jej pytanie, pomyślał, tak wieloznaczne jak ludzkie relacje.

– A więc jednak? – zapytał Czekański.

– Co jednak?

Nie takiej odpowiedzi się spodziewał.

– Jednak się na to decydujesz – rzekł nieco poirytowany, sądząc, że usłyszy: „Niby na co?"

– Tak – odpowiedziała cicho.

Wtedy profesor Czekański zamknął drzwi na klucz i rozpiął pasek u spodni.

Gdańsk-Żabianka, 1.07.2006, 16:30

Beata Marciniec leżała na sfatygowanej wersalce i rytmicznie oddychała. Spała tak od dwóch godzin, a jej drobnym ciałem wstrząsał czasami delikatny skurcz. Zasnęła w momencie, kiedy skończyła opowieść o swoim absurdalnym, sadomasochistycznym związku z profesorem Czekańskim. Kiedy opadła na wersalkę i cicho zachrapała, Pater wstał i chciał wyjść. Gdyby to zrobił, musiałby jednak zostawić mieszkanie otwarte. I wtedy obudziło się w nim jakieś bolesne współczucie. Wyobraził sobie przebudzenie tej kobiety. Otwiera oczy i wraca z głębiny wspomnień. I widzi krzywo uśmiechniętego Patera. Wariant drugi. Otwiera oczy i wraca do rzeczywistości. I widzi splądrowane mieszkanie. Pater wybrał wariant pierwszy. Mógł ją wprawdzie teraz obudzić i wyjść na spotkanie z doktorem Boruckim w „Edenie". I zrobiłby to, gdyby nagle nie roześmiała się przez sen. W śmiechu tym była radość dziecka.

Pater westchnął i poszedł do kuchni. W pełnej zacieków lodówce znalazł karton mleka. W szufladzie było kilka niewielkich paczek z proszkiem, który po zalaniu mlekiem stawał się zimną kawą. Usiadł na rozkołysanym krześle i – popijając kawę – rozmyślał nad tym, czego się dowiedział. Przywołał jeszcze raz opowieść Beaty. Usłyszał siarczysty policzek, jaki wymierzyła profesorowi w jego gabinecie pod koniec konsultacji, i jego żałosną prośbę: „Uderz mnie jeszcze!" Słyszał jęki orgazmu, jakie wydawał z siebie Czekański, kiedy go raz w tygodniu okładała pasem w jakimś podmiejskim motelu. Czasem w rytuale tym brali udział inni mężczyźni zapraszani przez profesora. Potem grała muzyka, a chór akademicki śpiewał Gaude mater Polonia, kiedy Beatę Marciniec przyjmowano na studia doktoranckie. A potem było pasmo udręczeń i doświadczeń, jakim ją poddawał profesor. Setki wieloznacznych pytań, małe, subtelnie dozowane upokorzenia. W końcu wyjazd na stypendium do Oslo i nieszczęsny referat, który został publicznie zdruzgotany przez profesora Czekańskiego na posiedzeniu Królewskiego Komitetu Antropologicznego. A potem poranek w hotelu, gdzie po kokainowej imprezie obudziła się obolała wśród dwóch wikingów, którzy właśnie zbierali się do pracy na budowie. Wieczorem sznur w toalecie. I cichy, sterylny norweski szpital, w którym dowiedziała się, że w wyniku próby samobójczej naderwała sobie kręgi szyjne i przybyło jej kilka dioptrii. A potem już powrót do Polski i szarzyzna dnia codziennego w szkole podstawowej, gdzie uczyła języka angielskiego.

40
{"b":"269463","o":1}