Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gdańsk-Żabianka, 1.07.2006, 13:40

Beata Marciniec mieszkała na dziesiątym piętrze w bloku przy ulicy Gospody. W okresie boomu mieszkania pod tym adresem były zachwalane przez wszystkie agencje jako „apartamenty z widokiem na morze". Gdyby jednak dzisiaj zjawił się u Beaty Marciniec kupiec, skuszony tą zaletą, przeżyłby duże rozczarowanie. Widok na morze był przyćmiony i zamazany. Znad parku koło hotelu „Marina" buchał czarny dym. Na plaży płonęły nielegalne wysypiska śmieci. Straż miejska nie nadążała z interwencjami. Wstrętna woń docierała do mieszkania, którego wszystkie okna były otwarte. Beata Marciniec najwyraźniej uznała, że lepsze jest powietrze z gęstą domieszką spalenizny niż jego brak.

Jedyny pokój, połączony z kuchnią, urządzony był nader skromnie. Sfatygowana wersalka stała obok rozkładanego stołu, przykrytego obrusem poplamionym kawą. Telewizor, wieża stereo oraz metalowa półka z Ikei dopełniały obrazu mieszkania, które było jednocześnie zaniedbane i nieumeblowane. Puste przestrzenie wiele mówią o właścicielu, jeśli do tej pustki dojdzie określona woń. Pater bezbłędnie wyczuł w tym mieszkaniu woń chemikaliów i zastarzały oraz całkiem świeży smród niezliczonych papierosów. Marciniec jest lekomanką lub narkomanką, pomyślał. Okna pozbawione firanek i zasłon to może efekt długoletniego pobytu właścicielki za granicą, a może demonstracja przeciw drobnomieszczańskiej pruderii, zgodnie z którą czego nie widać, tego nie ma. Płyty z muzyką poważną. Nazwiska Izabeli Filipiak, Olgi Tokarczuk, Agnieszki Graff i Kingi Dunin na grzbietach książek. Nieznany Paterowi biuletyn z napisem „Ośka". Cała półka wypełniona powieściami Paula Coelho po polsku i po szwedzku, kojarzących się nadkomisarzowi z infantylną ezoteryką i tanim mistycyzmem.

– Zaraz do pana przyjdę – powiedziała z wyraźną niechęcią. Jakby chciała, żeby natręt opuścił mieszkanie i żeby było po sprawie. Gdy wyszła, Pater zaczął kartkować biuletyn. Poczuł w ustach kwas. To była niechęć do Beaty Marciniec. Harpia, kobra, feministka i narkomanka w gęstym zapachu nirwany. Nie mogło być lepiej.

Kobieta siedziała na wersalce z podwiniętymi bosymi nogami. Mimo upału miała na sobie ciepły ciemnoszary dres. Trzymała w dłoni papierosa i bezwiednie wykruszała z niego tytoń. Patrzyła na Patera jak na jakiś egzotyczny, obrzydliwy okaz. Gdy wykruszyła już połowę, oderwała pustą bibułkę. Drugą połowę papierosa zapaliła. Pater zauważył, że jej palce są żółte od nikotyny.

– Wpuściłam tutaj pana, choć nie musiałam. – Dmuchnęła dymem w stronę Patera i zwilżyła usta językiem, który wydał się nadkomisarzowi rozdwojony. – Wyświadczyłam panu przysługę. Niech mi się pan odwzajemni…

– W jaki sposób? – przerwał jej szybko.

– Niech pan zadaje krótkie pytania, tak jak to ostatnie, a potem się stąd wynosi! – powiedziała z mocą.

Pater znów, jak przed szpitalem, odniósł wrażenie, że arogancja Beaty Marciniec jest tylko maską. Kryła się za nią kobieta bez energii, bez życia, wewnętrznie pusta. Tak sądził, choć tej wiwisekcji towarzyszył odruch ironicznego sceptycyzmu. Wiedział doskonale, że jego przeczucia, zwłaszcza o charakterze psychologicznym, były równie pewne jak to, iż dzisiejszy ćwierćfinał Anglia-Portugalia skończy się w regulaminowym czasie gry

– Nie jest to takie proste – uśmiechnął się, chcąc wzbudzić w sobie odrobinę sympatii do tej kobiety

– Pominęła pani stadium pośrednie. Musi pani jeszcze odpowiedzieć na moje pytania.

– Niczego nie muszę. – Prychnęła tak energicznie, że drobinki śliny osiadły na jej grubych okularach.

– Pańskie pytania mogą zawisnąć w powietrzu, kiedy wskażę panu drzwi.

– Ładnie powiedziane. – Pater usiadł na krześle, które zachybotało się pod jego ciężarem. – I prawdziwe. Ma pani rację. Muszę się śpieszyć, bo może się pani rozzłościć. Muszę być delikatny i ostrożny, bo jeszcze gotowa mnie pani pokąsać. Pytanie pierwsze…

– Spierdalaj stąd, cipo! – krzyknęła Beata Marciniec.

Beznadziejne to wszystko, pomyślał, ciężkie i śmierdzące jak dym od śmieci. Wstał i powoli wyszedł z mieszkania. Na klatce schodowej jego ruchy stały się szybsze. Zbiegł schodami z dziesiątego piętra i usiadł spocony na ławce pod blokiem. Gdyby palił, to teraz za pierwszym pociągnięciem spopieliłby pewnie połówkę papierosa. Nie po to jednak, aby uspokoić nerwy, lecz by uporządkować myśli o Beacie Marciniec. Uczynił to i bez nikotyny.

Najpierw ta obelga, pomyślał, „cipa" w odniesieniu do mężczyzny. Albo jest reakcją automatyczną, albo słowo zostało użyte z premedytacją, by mnie najdotkliwiej zranić. W pierwszym wypadku może to świadczyć o przebywaniu Beaty Marciniec prawie wyłącznie w towarzystwie kobiet, i to kobiet nieprzebierających w słowach, w którym określenie „cipa" jest wyrazem używanym pospolicie. W drugim wypadku może świadczyć o nienawiści do mężczyzn i o rozpaczliwej próbie zadania mi śmiertelnego ciosu. Zresztą próbie nieudanej, bo sam o sobie często myślę w kategorii „facet bez jaj" i cios Marciniec trafił w pancerz, który zbudowałem sobie dawno. Obie możliwości zresztą nie stoją w sprzeczności. Pozostaje teraz przyjąć hipotezę wyjaśniającą, dlaczego kobieta na pytanie o Czekańskiego i Madziara odpowiedziała pod szpitalem: „Po co to wszystko?" To pytanie równie dobrze mogło znaczyć: „Zostaw tę sprawę!" lub „Nie mieszaj się w nie swoje sprawy!" Sprawy nie moje, czyli sprawy pomiędzy Marcińcem, Marcińcówną a Czekańskim, bo Madziara śmiało można usunąć poza nawias rozważań.

Pater uśmiechnął się, nadając feministce tradycyjną, przestarzałą formę nazwiska, na której wypalone było piętno płciowości, męskiej hegemonii i tradycyjnego podziału ról społecznych. Jakie mogły być sprawy pomiędzy tymi trzema osobami? Oboje rodzeństwa było absolwentami skandynawistyki. Czekański tam wykładał, był promotorem Marcińcówny i pewnie nauczycielem akademickim Marcińca. Nienawiść Przemysława była jasna, kiedy ten mówił o dobrodziejstwach aborcji w odniesieniu do takich kanalii jak Czekański. Wspomniał też o ofiarach profesora, jakie ten wybierał sobie spośród studentów. Czyżby ofiarą był on sam? To niemożliwe, Pater uderzył się w czoło otwartą dłonią i zatkał nos przed smrodem palonych śmieci, który wpełzł teraz między bloki i był zwielokrotniany bryzą znad morza. Doktor Przemysław Marciniec, pewny siebie macho pachnący „Gucci Rush", seksualne zwierzę o urodzie latin lovera, znakomity brydżysta, wygrywający pokaźne sumy od Jezusa z Oliwy? To ma być ofiara? A może ofiarą Czekańskiego była jego siostra? Jest to prawdopodobne. Mówiąc: „Po co to wszystko?", może Marcińcówna chciała powiedzieć: „Niech czas zabliźni rany"? Rany symboliczne, od których specjalistą był profesor Czekański? Ale przecież napisała pracę magisterską pod jego opieką! Czy ofiara może mieć profity ze swojego męczeństwa?

Smród palonych na plaży plastikowych worków stał się nie do zniesienia. Nie wiedzieć czemu pomyślał o dozorczyni bojącej się śmietnikowych owadów, o Jadwidze Duraj i jej dziwnej prośbie, związanej z nielegalnym wysypiskiem śmieci niedaleko „Edenu". Niby co miałby zrobić, żeby pomóc? Może sam je wywieźć? Niemoc Jadwigi Duraj i „Krychy staruchy" oraz bezradność Beaty Marciniec w świecie mężczyzn, którzy budzą nienawiść, gdy są bezwzględni. Albo litość, gdy są za słabi. Tak jak Pater.

Dwie młode kobiety wyciągnęły z piaskownicy przegrzane dzieci i zaniosły je – mimo głośnych protestów – do wózków. Szybko odjechały w stronę swoich domostw, głośno klekocąc kołami. Pater wstał i wszedł z powrotem do bramy, w której mieszkała Marcińcówna. Zdecydował. Musi ją zaskoczyć. Odebrać jej oddech i uczynić sobie powolną. Jeden sprawny cios. Nie po to, aby powalić na ziemię, lecz po to, by zyskać jej przychylność. To przecież nie cios, to jego przeciwieństwo. Pogłaskać, przytulić, wziąć w ramiona. Okazać współczucie ofierze. Ale szorstko, po męsku, nie jak „cipa".

39
{"b":"269463","o":1}