Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wokół toreb ze śmieciami piętrzącymi się przy śmietniku krążył rój owadów. Pater popatrzył na trzy słowa. „Alkohol zagładą Polaków".

– I co ja mam teraz z tym zrobić? I co? Nie podejdę sama, bo brzydzę się tego fruwającego ścierwa!

Pater milczał. Znów przypomniał mu się Libling. Doskonałe rozwiązanie. Doskonałe.

Sam nie miał żadnego rozwiązania sprawy „Edenu". Ani pomysłu, jak pomóc lamentującej dozorczyni.

Gdańsk, 1.07.2006, 11:20

Doroczny festyn Policja Dzieciom Półkolonijnym odbywał się jak zwykle na stadionie żużlowym MOSiR w pierwszą sobotę wakacji. Wszystko było tak jak zwykle. Zamiast długonogich hostess – co było wyraźnym dezyderatem uczestników festynu – przy wejściu na stadion stali jak zwykle trzej obładowani gadżetami policjanci w letnich mundurach i tylko czekali na chwilę wytchnienia, kiedy będą mogli zdjąć czapki i powachlować się nimi. Nie mogli się jednak tego doczekać, ponieważ tłum gości gęstniał, a każde wchodzące dziecko chciało otrzymać czapkę bejsbolówkę i nalepkę z napisem „Kochaj swoją policję".

U stóp jednego z policjantów leżał owczarek belgijski, ten sam, który był maskotką festynu rok temu, a chyba też przed dwoma laty. Pies nie reagował, gdy obok przykucały dzieci, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Nie reagowały też meszki, które osiadły na pysku zwierzęcia. Rok temu Pater dowiedział się, że owczarek belgijski, nazywany przez treserów „żółtym psem", wykorzystywany jest do tropienia narkotyków i materiałów wybuchowych. Gdyby nie nagła interwencja Abwery w „Edenie", na pewno sprowadziłby psa tropiącego. Może w ten sposób dotarłby do Czekańskiego, a właściwie jego ciała. Jeśli profesor nie żyje. Trzeba było wtedy działać szybko. Ale skąd, do cholery, miał wiedzieć, że w sprawę wmiesza się Paprzycki! Myśli Patera krążyły wokół budynku dawnego gimnazjum klasycznego. W pierwszej chwili nie zauważył, że w ręku trzyma plik ulotek, z których część namawiała do czujności w centrach handlowych, inne – do wstąpienia w policyjne szeregi.

Nie tylko dzieci nie dawały trzem policjantom wytchnienia, lecz również ich opiekunowie, którzy – po okazaniu stosownej legitymacji – zamiast czapek dostawali kupony uprawniające do zakupu dwóch piw lub jednego piwa i dwóch kiełbasek śląskich. Stojący na bramce policjant bez zdziwienia wręczył nadkomisarzowi Paterowi kupon na dwa piwa, mimo iż wchodzący był bezdzietnym gościem na familijnym festynie. W tym upale nic go nie dziwiło. Niektórzy koledzy przyszli bez dzieci, inni wchodzili na stadion i wychodzili z niego po parę razy, aby wziąć nowe kupony.

Pater przecisnął się na niewielkie trybuny, zajęte przez rozgorączkowanych chłopców, których wrzask ledwo zagłuszał huk dwóch krążących nad stadionem śmigłowców typu Sokół. Właśnie skończyła się prezentacja umiejętności policyjnych komandosów. Zwieszali się z drabinek i cięli z karabinów po murawie boiska. Ślepe naboje wzniecały słupki dymu na bieżni, po której biegali zakosami statyści w maskach, kraciastych marynarkach i kaszkietach. Jeden z nich dźwigał nawet kuriozalny worek, wypełniony pewnie złodziejskimi łupami. Ich strój miał oznaczać, że są przestępcami. Choć to przebranie było jawnym absurdem, co roku – na wyraźny rozkaz przełożonych – wskakiwali w nie funkcjonariusze prewencji i jak co roku z supernowoczesnych sokołów ostrzeliwane były „charakterne chłopaki" z międzywojennej Warszawy albo lwowscy batiarzy, w zależności od tego, co kto chciał dostrzec w owych postaciach, wziętych żywcem z planu filmowego.

– Ci pseudobandyci wyglądają, jakby grali w Zakazanych piosenkach albo w Vabanku – powiedział jak zwykle Pater. – To idiotyzm ich tak przebierać! Ich obecność tutaj jest równie sensowna, jak japoński samuraj, skaczący że spadochronem podczas inscenizacji bitwy pod Arnhem! A poza tym, co to za głupia nazwa. „Dzieci półkolonijne". Półkolonijne jak półgłówki.

Reakcja sąsiada z prawej strony była przewidywalna. Wzruszył ramionami, lecz jego sześcioletni na oko syn nie pozostawił trudnej wypowiedzi Patera bez reakcji. Wbrew oczekiwaniom wcale jednak nie zapytał o bitwę pod Arnhem.

– Tato, co to jest japoński samoruchaj? – Chłopiec pochłaniał truskawkowego loda.

– Oglądaj pokaz! Zaraz będzie tresura psów! – warknął prawostronny sąsiad i spojrzał na Patera z wyraźną wrogością, jakby ten był deprawatorem nieletnich.

Pater parsknął śmiechem, co ostatnio nieczęsto mu się zdarzało, i – w odróżnieniu od innych widzów – nawet nie zerknął na uciekających „bandytów" oraz na odlatujące śmigłowce, lecz rozejrzał się wokół bardzo uważnie. Już po chwili ujrzał na trybunie za bramką, w odległości około pięćdziesięciu metrów, cel swojego przybycia – człowieka, którego tak bardzo chciał ujrzeć, że przełamał alergiczny wstręt do rozwrzeszczanych dzieci, tandetnej muzyki i smrodu grillowych brykietów. Tego mężczyzny trudno było nie zobaczyć. Łysina naczelnika Cichowskiego, wielka i idealnie kulista, świeciła jak planetoida odbitymi promieniami słońca. Po chwili jej blask zgasł, ponieważ na głowie szefa znalazła się kraciasta chustka z czterema węzłami, które miały ją przytrzymywać. Obok niego stał dziewięcioletni może wnuczek, który kierował plastikowy karabin w stronę uciekających batiarów i wydawał odgłos broni maszynowej.

Pater przedostał się na bieżnię i szedł powoli w stronę naczelnika. Na płycie boiska rozmieszczano trapezoidalne stojaki, na które miały się za chwilę wspinać policyjne psy, oraz parawany, przez które miały przeskakiwać. Szedł powoli w piekącym słońcu jak Gary Cooper w filmie W samo południe. Śmiał się w duchu z tego groteskowego porównania. Wietnamskie sandały na rzepy zamiast kowbojskich butów, jasna czapka z daszkiem zamiast kapelusza, w kaburze komórka zamiast colta, a na piersi plastikowy identyfikator zamiast srebrnej gwiazdy szeryfa. Fiat iustitia et pereat mundus, usłyszał w myślach ulubioną sentencję łacinnika z liceum. „Sprawiedliwości musi stać się zadość, a potem świat niech ginie". Teraz w jego uszach rozszumiało się morze. Jelitkowo. Kulesza i Wieloch rankiem na plaży. „Jestem psem gończym", odpowiedział na pytanie Kuleszy, dlaczego nie korzysta z urlopu. Chciał dodać: „ostatnim sprawiedliwym", ale przeszkodził mu tamten śmieciarz. Kurwa, jaki jestem rzewny, pomyślał i złapał się na tym, że kolejny raz złamał przyrzeczenie sprzed trzech lat. Klął coraz częściej. W myślach, bo w myślach, ale jednak. Ręce odchylił od boków jak rewolwerowiec. Czuł na sobie wzrok naczelnika Cichowskiego. I o to mu chodziło.

Na płytę boiska wbiegło kilku ludzi w grubych kombinezonach, podobnych do ubrań bartników. To oni mieli być celem psich ataków. Z dwu stron ruszyli treserzy z owczarkami niemieckimi. Na środku boiska znalazła się atrakcyjna kobieta w bluzie policyjnego munduru i w najkrótszej dozwolonej przez regulamin spódnicy. Jej palce z jaskrawoczerwonymi paznokciami obejmowały mikrofon bezprzewodowy, co nasunęło Paterowi nieprzyzwoite myśli o sprawach, których prawie nie pamiętał i nie chciał pamiętać. Rzeczniczka prasowa policji Basia Wardęga, ulubienica Cichowskiego, od niedawna szczęśliwa mężatka. Pater zgrabnie przeskoczył niewysoki płotek oddzielający bieżnię od trybuny. Wspinając się na trybunę, na której siedział Cichowski z wnuczkiem, miał wciąż przed oczami zgrabne nogi Basi w czarnych rajstopach. Nie zdjęła ich mimo upału, pomyślał, zawsze elegancka, zawsze gotowa. Kurwa, suka, mówił zapity Ryba, kiwając łbem nad stołem zalanym piwem.

– Ty nie w Poznaniu albo w Przemyślu z ukochaną? Słowik wam, a nie skowronek śpiewa? – Mimo ironicznego tonu małe, bladoniebieskie oczy Cichowskiego, ginące w fałdach skóry, były mętne od złości i upału. – Przestań, Oliwier – powiedział ze złością do wnuczka, który wciąż wydawał odgłosy strzelania, lecz tym razem celował wprost w czoło Patera.

– Nie mogłem przepuścić festynu familijnego – uśmiechnął się Pater i pogłaskał wnuczka po głowie.

36
{"b":"269463","o":1}