Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Marcin Ryba trzymał w ogromnej dłoni piwo. Paterowi przypomniał się rekwizytor Filon. Wydawało się mu, że szkło za chwilę trzaśnie, a złocisty napój rozpryśnie się na wszystkie strony.

– Nie dziwi się pan, że zgodziłem się spotkać? Po tym wszystkim, co ostatnio mi pan tu zrobił z tym swoim osiłkiem?

Pater w pierwszej chwili nie poznał pielęgniarza z „Edenu". Dlatego wszedł do środka. Ryba ogolony, trzeźwy i w czystej koszuli. Jakby prosto z wybiegu dla modeli. Zaraz kumple się zlecą i zaczną robić pamiątkowe zdjęcia.

– A nie przestraszył się pan, że będę z tym, jak to pan powiedział, moim osiłkiem? – rzekł Pater spokojnie, po czym niespodziewanie warknął: – A co tobie się wydaje? Że łaskę mi robisz? Jeśli atmosfera pubu już ci nie odpowiada, możemy porozmawiać u nas. Jak przesiedzisz czterdzieści osiem godzin, będziesz bardziej rozmowny…

– Nie ma pan prawa – Ryba zdenerwował się.

– Teraz – Pater znów ściszył głos – ja stanowię prawo dla ciebie. No to jak wolisz?

Mięśnie pielęgniarza zadrgały. Teraz to by się załapał na Mistera Universum. W każdym razie dobrze, że Wielocha tu nie ma – pomyślał Pater.

– Nie boję się skurwego syna. Ale na wszelki wypadek dopiero drugie piję. – Pokazał szklankę zaciśniętą w dłoni. Rzeczywiście, Marcin Ryba w niczym nie przypominał dziś zataczającego się menela sprzed trzech dni.

Pater wrócił myślą do esemesa sprzed kilku godzin. „Dla ciebie nie ruszyłbym dupy. Zrobię to dla pani Adeli. A. o 4-tej". Wcześniej zostawił pielęgniarzowi wiadomość na sekretarce.

– To pogadajmy o tym, co stało się w grudniu 2005 roku. – Wydaje mi się, że to dla pana ważne i trudne, choć nie wiem dlaczego. – Po próbie sił Pater zmienił sposób, w jaki zwracał się do Ryby.

– Dlaczego? Dlatego. – Ryba odstawił szklankę, wstał i podciągnął T-shirt. Kilka nachodzących na siebie białych bruzd na brzuchu kontrastowało z opalenizną Ryby. Paterowi zrobiło się niedobrze.

– Nie bardzo rozumiem.

– Taka pamiątka. Pamiętasz lany poniedziałek jedenaście lat temu?

Pater milczał. Postanowił zignorować nawet to, że Ryba zaczął mówić do niego per ty.

– Ulica Wojska Polskiego, Wrzeszcz. A teraz?

Przypomniał sobie. Wybuch gazu o szóstej nad ranem w 1995 roku. Niemal równo jedenaście lat temu. Prawdziwa jatka. Dwadzieścia dwie ofiary. Pamiętał, że dzień po wybuchu dokonano kontrolowanej eksplozji. Gruzy z górnych kondygnacji, wbrew zapewnieniom ekspertów, jeszcze bardziej przysypały piwnice. Potem mówiono, że pod tymi gruzami uratował się tylko kot jednej z mieszkających w bloku kobiet. -

– Pan tam wtedy był. – Pater bardziej stwierdził, niż zapytał.

– Nie da się zaprzeczyć. Mam raz jeszcze pokazać? Opiekowałem się wtedy starszą kobietą na wózku – ciągnął Ryba. – Nie miałem szansy jej uratować. Po prostu nie miałem szansy – głos mu się załamał.

– Wierzę panu. Proszę mnie dobrze zrozumieć – mówił szeptem Pater. – Doskonale wiem, co to znaczy znaleźć się w sytuacji, w której nie ma szansy.

– Wróćmy jednak do pani Adeli. Mam tu fragment pańskiego zeznania. – Pater sięgnął po zapiski Kuleszy.

– Przesłuchiwał pana policjant z wąsami, tak? Ryba kiwnął głową.

– Zacytuję: „Dziwiło mnie, czego stara szukała na schodach. Nie wstawała z wózka, no to jak miała zjechać po schodach". A mnie dziwi przede wszystkim ta niezgodność stylu. Tam „stara", a przy mnie „pani" i łzy w oczach. To jak to jest?

Zanim Ryba odpowiedział, klepnął go po plecach mężczyzna w siatkowym białym podkoszulku.

– Cześć, pirania. Masz święto jakieś czy co? Może od dziś będę mówił do ciebie Apollo.

– To ja wtedy do ciebie „ty stary pedrylu". Obaj roześmiali się.

– O czym tak szepczecie? – Wzrok „starego pedryla" i Patera spotkał się po raz pierwszy.

– O stylu.

– Że co?!

– O stylu. Pan – ciągnął Pater – nie pasuje do naszego stylu. – Widząc zdumiony wzrok mężczyzny, powtórzył: – Nie pasuje pan stylistycznie do naszego stolika.

– Pojebało was?! – Mężczyzna nie dawał za wygraną. – Co ty, pirania, znów sprowadzasz tych, co wcierają w dziąsła?

I tym razem czegoś się dowiedziałem – pomyślał Pater.

– Więc co jest? – powtórzył. – Raz „stara", raz „pani"? Schizofrenik z ciebie, czy co?

– Ten z wąsami wyprowadził mnie wtedy z równowagi – sapał Ryba. – Postawisz mi browar?

Gdy pielęgniarz zobaczył kolejną pełną szklankę, wyraźnie się uspokoił.

– Dobra. Po kolei. Ten z wąsami powiedział, że to wszystko moja wina. No i puściły mi nerwy Nie zaprzeczam, tak wtedy o niej powiedziałem.

– To jak znalazła się na schodach?

– Tego nie rozumiem. Bo było tak. Mieliśmy zjechać do restauracji. Pani Adela chciała popatrzeć na innych pensjonariuszy, lubiła towarzystwo, tylko patrzenie jej zostało. Rozumie pan, co to jest całkowity paraliż?

– Mówiła?

– Powiedziałem: całkowity paraliż. Sprawne tylko dwa palce prawej ręki, które umożliwiały obsługę pilota.

– Jakiego pilota?

– Wózek inwalidzki Netti Shark. Widział pan? Kosztuje tyle, że można kupić niezły używany samochód. Na podłokietniku wózka zainstalowany jest pilot. Pilotem włącza się i wyłącza napęd.

– Okej. No i?

– No i ten wózek to taki fajny szajs, który pozwała odłączyć wspomaganie elektryczne. I zimą odłączyłem je. Zresztą stan zdrowia pani Adeli w ostatnich miesiącach przed śmiercią gwałtownie się pogorszył…

– Skąd pan to wie? Przecież nie mówiła. Nie mogła…

– Możesz myśleć, co chcesz – Ryba dumnie wypiął pierś – ale jestem fachowcem. Znam się na tym. Ona… więdła.

– Jak warzywo – powiedział cicho Pater.

– To ty powiedziałeś.

– Co z tym napędem? – Pater poczuł nagle, że jest zmęczony rozmową.

– Na sezon zimowy odłączyłem wspomaganie elektryczne. Ale zainstalowałem hamulce przy kółkach. I gdy zostawiłem panią Adelę, hamulce były zaciągnięte. Zawsze zaciągałem. Przysięgam… Taki odruch. Zresztą i bez tego trzeba by w jej stanie nadludzkiej siły, by dojechać do schodów. To po prostu niemożliwe.

– A dlaczego zostawiłeś ją na podjeździe?

– Musiałem za potrzebą. Ludzka rzecz, nie? A potem – Ryba pociągnął potężny łyk piwa – ten twój kumpel z wąsami zarzucił mi, że nie dopełniłem obowiązków. Że spartoliłem sprawę.

– A nie było tak?

– Jest jeszcze coś. – Ryba zignorował zaczepkę Patera. – Zawsze, bez względu na protesty, przypinam pensjonariuszy pasami. To jak to się stało, że pasy były rozpięte?

– Może się rozpięły podczas upadku ze schodów?

– W wózku za piętnaście tysięcy? – Sanitariusz popatrzył na Patera, jakby ujrzał człowieka nie z tego świata.

Pater wstał. Przechylił się przez stół.

– Mówiłem, że teraz ja stanowię dla ciebie prawo. A oto pierwszy paragraf. Codziennie punktualnie o piętnastej będziesz do mnie dzwonił. Będziesz informował mnie, co się dzieje w „Edenie". Miej oczy i uszy szeroko otwarte. Coś usłyszysz, coś zobaczysz, chcę o tym wiedzieć. Rozumiesz?

– A jak nie?

– To wtedy paragraf drugi. Słyszałem – Pater rozejrzał się – że ktoś tu w „Alladynie" rozprowadza prochy. Ciekawe kto? Trzeba się będzie temu przyjrzeć…

Ryba drgnął.

– Nic o tym nie wiem. Ale dobra, dla świętego spokoju będę dzwonić. Tylko żeby nie pomyślał pan sobie, że jestem jakimś kapusiem.

Gdy Pater jechał do szpitala Akademii Medycznej, kołatało mu w głowie jedno pytanie: czy Rybie mogły puścić nerwy w „Edenie"? Czy mogło się stać coś takiego, że zamiast „pani Adeli" nagle zobaczył „starą"? Obrzydliwe obumierające warzywo na wózku, które nie zasługuje na to, by żyć? Kilka razy próbował sprowokować sanitariusza, ale tym razem się nie udało. „Tym razem" nie znaczy „zawsze".

Za Paterem wciąż podążał ford mondeo. Telewizyjni eksperci od piłki nożnej powiedzieliby, że nadkomisarz dostał „plastra".

Tego popołudnia Pater nie patrzył, co dzieje się za nim na drodze.

34
{"b":"269463","o":1}