Garyga rzucił się do chłopca i zaczął rozwiązywać sznur. Popielski wziął bat, oparty o ścianę namiotu, i strzelił z niego głośno. Stasio drgnął mocno w objęciach ojca. Komisarz strzelił ponownie. Chłopiec aż podskoczył.
– Panie i panowie! – krzyczał Popielski, jakby był konferansjerem cyrkowym. – Oto przed wami kolejne dziwadło, które odtańczy taniec świętego Wita! Jeden strzał – jeden krok taneczny!
Strzelał z bata, skurcze przebiegały przez ciało dziecka, ojciec drżącymi rękami usiłował rozplątać marynarski węzeł zasupłany na linie.
– Tańcz, szatański pomiocie! – wrzeszczał Popielski i strzelał z bata. – Tańcz, a tłum będzie szalał z uciechy! Podryguj, a tłum będzie wył! A wieczorem otrzymasz nagrodę – zaszpuntujesz ciemną jamę babochłopa!
Garyga rozwiązał syna i tulił go do piersi.
– Pójdziesz do więzienia za paserstwo. – Popielski syczał do ucha przerażonego ojca. – A twój syn zostanie sam. Wtedy ja zatelefonuję do kochanego dyrektora. I niedługo po moim telefonie Stasio trafi do odmieńców i stanie się uciechą dla tłuszczy.
Garyga nie reagował. Tulił wciąż syna, a na twarzy drżały mu mięśnie.
– Rozumiesz, kanalio bolszewicka? – Komisarz był tak wściekły, że zamierzył się batem na komiwojażera. – Rozumiesz, że twój synuś, twój chory synuś, zostanie straszydłem?
Stasio przestał drżeć. Odsunął delikatnie ojca i uśmiechnął się do Popielskiego.
– Synuś, synuś – powiedział dziwnym piskliwym głosem. – Dzie synuś? Dzie je synuś? Ja chce do synuś! Ja bawi z synuś!
Wtedy Bernard Garyga zaczął płakać. Popielski odłożył bat i podszedł do roztrzęsionego ojca. Oparł mu rękę na ramieniu.
– Herod Agryppa? – zapytał.
– Tadeusz Szałachowski – odparł Garyga, nie patrząc na Popielskiego. – A jego synuś to Andrzej Szałachowski. Mieszkają na Sobieskiego 15.
Nieszczęsny ojciec odwrócił się i plunął komisarzowi w twarz. Ten wstał, wytarł plwocinę z twarzy chustką perfumowaną wodą libańską, ozdobioną starannie wyszytym monogramem, po czym rzucił ją na stos wężowych skór.
Franciszek Wojciechowski patrzył na to wszystko rozszerzonymi źrenicami. Do komisarza Popielskiego nie odczuwał już teraz ani odrobiny szacunku.
***
W ulicę Sobieskiego wjechała dorożka, a w ślad za nią chevrolet. Oba pojazdy zatrzymały się pod numerem 15. Była to przeciętna kamienica, jakich wiele było w okolicach Rynku.
Popielski spuścił wzrok z budynku i przyglądał się, jak Bernard Garyga budzi Stasia. Po chwili ojciec i syn wyszli z dorożki i zbliżyli się do bramy. Pierwszy unikał wzroku komisarza, drugi – ocuciwszy się ze snu – podskakiwał i uśmiechał się, wskazując co chwila palcem na bramę.
Komisarz wcisnął guzik dzwonka przy drzwiach wejściowych. Po chwili powtórzył tę czynność kilkakrotnie. Trzymał guzik przyciśnięty i przerywał co chwila strumień dźwięku.
– Co jest? Co jest? – Rozeźlony głos portiera słychać było z daleka – Co to piekarnia? A poczekać mi tu chwili!
– Policja kryminalna! Otwierać!
Ta informacja – jak było najwyraźniej słychać – przyśpieszyła kroki portiera. Po sekundzie stał przy bramie, otwierał klapkę wizjera i mierzył wzrokiem trzech stojących przed bramą mężczyzn. Na widok Garygi i Stasia roześmiał się wesoło, na widok policyjnej blachy – spoważniał i natychmiast otworzył drzwi.
– Wizja lokalna – powiedział Popielski. – Prowadź pan! Prosto do mieszkania Szałachowskiego.
– A w czwartek się wyprowadził, właśnim izby wybielił – odparł portier i podał rękę ojcu i synowi. – Dobry wieczór, panie Garyga.
– Dobry wieczór, panie Dominiak.
– Co tak późno, o co tu chodzi, panie Garyga? – scenicznym szeptem zapytał stróż.
– Milcz pan, kiedy go nie pytają – mruknął groźnie Popielski. – A teraz nie przeszkadzaj i idź się zdrzemnij!
– Ta biory łachy pod pachy i już mni ni ma – odparł stróż dotknięty do żywego tymi rozkazami.
– Czekaj no. – Popielski zmienił decyzję. – Pójdziesz z nami! Weź klucze! Pokaż no, chłopaczyno – zwrócił się do Stasia. – Gdzie mieszkał synuś!
Chłopiec szybko pobiegł na wewnętrzny podwórzec, na którym znajdowały się wejścia do dwóch bram oraz dwa balkony połączone schodami z podwórkiem. Z balkonów wchodziło się do dwóch znajdujących się naprzeciw siebie zakładów rzemieślniczych. Pod lewym balkonem widać było małe okienko.
– Synuś! Synuś! – krzyknął chłopiec, stukając w szybę okienka.
– Proszę otworzyć. – Komisarz spojrzał na stróża. – A potem nas zostawić.
Po sekundzie Popielski i Garygowie stali w oświetlonej izbie pachnącej mokrym wapnem. Była ona nieduża i prawdopodobnie ciemna nawet za dnia, gdyż małe okienko było prawie schowane pod schodami.
– Tu przychodził pan ze Stasiem? – zapytał Popielski.
– Tak.
– Po co?
– Andrzejku Szałachowski opiekował się Stasiem, kiedy ja musiałem chodzić po domach z moim towarem. Ten chłopak był mi bezcenny. Mogłem normalnie pracować i nie martwić się o Stasia.
– Gdzie się oni poznali?
– Znają się od dziecka ze szkoły dla nieuleczalnych. Są z jednego roku urodzenia. Andrzejku ma padaczkę. Najpierw chodził do szkoły rzemiosł, ale wywalili go, bo się raz czy dwa posikał na lekcji. Rzadko opuszczał dom. Dlatego mógł się dobrze opiekować Stasiem.
– A z jego ojcem Tadeuszem przyjaźnił się pan?
– Nie.
– Co pan w ogóle wie o Tadeuszu Szałachowskim?
– Wychowywał sam syna – tak jak ja. Nie wiem, czy on wdowiec czy tak jak ja… Pracował jako buchalter gdzieś na Zniesieniu. Dokładnie nie wiem gdzie, ale gdzieś daleko. On był małomówny i nieprzyjemny. Burczał coś pod nosem, nie zawsze na pozdrowienie odpowiedział. Kochał Andrzejka bardzo i dbał o to, by zawsze zażywał lekarstwa i aby rzadko opuszczał dom…
– Nazywał go synusiem, tak?
– Tak. A po nim wielu go tak nazywało.
– Co pan jeszcze wie o Szałachowskim ojcu?
– No i wiem też tyle, że ostatnio stracił pracę, nie płacił czynszu i musiał zostawić to pomieszkanie. Wiem też, że Andrzejku chodził czasami do jakiegoś starszego pana, którego nazywał dziadkiem. Ten pan mu cukierka czasem dał. W tej samej kamienicy mieszkał. To wszystko wiem od Andrzejka, nie od jego ojca. Ten to burmyło taki…
– Nie lubił go pan?
– Nie. On był pomylony wariat.
– To dlaczego go pan krył? Dlaczego zdobywał pan dla niego lewe dokumenty?
– Poprosił mnie o to Andrzejku.
– Andrzej mówił panu, dokąd się wyprowadzają?
– Nie.
– Odprowadzał pan syna do Andrzejka czy Stasio sam do niego chodził?
– Sam.
– A Szałachowski was odwiedzał?
– Rzadko.
– Jest pan wolny, proszę jechać dorożką do domu, trasę opłaciłem – zakomunikował komisarz i spojrzał na zegarek. – Wiem, że coś pan kręci, ale nie dbam o to. Dorożkarzowi powiedziałem: żadnych przystanków po drodze! A pan się już z domu nie ruszy, bo syn jest kulą u pańskiej nogi. On chce spać i być przy ojcu…
Za dużo dziś przeżył… Przez pana upór. I przez moje zaślepienie – dodał cicho.
Garyga objął syna za ramiona i ruszył noga za nogą. W drzwiach odwrócił się i długo patrzył na Popielskiego. Ten wzrok wiele mówił. Była w nim nie tylko żrąca nienawiść, ale i bezgraniczna ufność, że zemsta jest nieunikniona. Obiecywał i śmierć, i cierpliwe ufne oczekiwanie na dogodny moment, by ją zadać.
On jest również czcicielem Erynij, pomyślał zmęczony policjant i odwrócił wzrok.
***
Od stróża, pana Wiktora Dominiaka, nie uzyskał żadnych informacyj na temat Szałachowskich. Patrząc na zaciętą twarz tego funkcjonariusza kamienicznego, Popielski bardzo żałował, że w chwili gniewu stracił panowanie nad sobą i opryskliwie wydawał mu rozkazy. To poniżenie oraz „tykanie” nastawiło stróża bardzo wrogo wobec komisarza. Ust nie rozwiązała mu ani forma grzecznościowa „pan”, ani zawoalowane, lecz oczywiste oferowanie jakiegoś honorarium, ani obietnica policyjnej życzliwości, w razie gdyby sprzedawał pokątnie wódkę, ani – w końcu – oględne przeprosiny. Na wszystkie pytania śledczego odpowiadał albo „ni wim”, albo, dla odmiany, „nic ni wim”. Czasami po informacje odsyłał do właściciela kamienicy, pana mecenasa Ludwika Machla, który mieszkał na drugim piętrze. Tej ostatniej sugestii towarzyszył zawsze złośliwy uśmiech. Stróż wiedział bowiem dobrze, że policjant, tak strasznie zajadły na Szałachowskiego, zrobi wszystko, aby do niego dotrzeć, ale na pewno nie poważy się na obudzenie znanego lwowskiego adwokata o godzinie wpół do trzeciej w nocy. Rzeczywiście – Popielski usłyszawszy tę wskazówkę, zasępił się mocno. Dominiak nie wytrzymał i parsknął złośliwym śmiechem.