Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Policjant popatrzył na triumfujące oblicze stróża i podjął decyzję. Rozejrzał się po stróżówce przedzielonej zasłoną, za którą chrapała małżonka dozorcy.

– Taki jest pan zadowolony, co, panie Dominiak? – powiedział wolno. – Tak bardzoś pan zadowolony, że glina nie zdobył informacyj, które chciał?

– Ta ja ni wim, o czym pan kumisarz…

– Przewidziałeś, że nie obudzę w nocy mecenasa Machla. Jesteś zadowolony, co? – Popielski zabębnił palcami o blat stołu. – Cieszę się, że masz dobry humor. Ale ja ci go zepsuję.

– Ależ, panie kumisarzu, ja ni chciał…

– Idź spać, Dominiak, idź spać.

Popielski wstał i zaczął się rozbierać. Zdjął marynarkę, poluzował krawat, rozpiął spinki i podwinął rękawy. Podszedł do kozetki przykrytej ceratą. Potem usiadł i podskoczył kilkakrotnie, sprawdzając w ten sposób sprężystość mebla. Zadowolony z efektu, jednym ruchem złożył wpół ceratę, następnie podłożył ją pod swe obute nogi i położył się wygodnie na kozetce. Oparł się o zimny piec i założył ręce za głowę.

– Nie masz tu żadnego robactwa? – zapytał.

– U mnie pełno pluskiw. – Dominiak patrzył w napięciu na nieproszonego gościa. – I karakonów też ni brakuji.

– No to trudno. – Popielski nasunął melonik na oczy. – A wiesz, że ja się nawet do nich przyzwyczaiłem, kiedy byłem w Rosji? Pełno ich tam. Dobranoc, panie Burmyło.

Stróż zacisnął zęby i po chwili legł przy boku chrapiącej małżonki. Nie mógł zasnąć, ponieważ jego nieproszony gość wciąż pogwizdywał Marsz Radetzkiego.

***

Nie zasnął ani chwili na twardej kozetce w stróżówce. Kiedy koło piątej już czuł, że odpływa w krainę snu, kiedy już się ułożył na boku, a ciężką głowę oparł na wyciągniętej ręce, w pomieszczeniu rozległ się dzwonek. Zaspany stróż wstał i przeszedł obok Popielskiego, obrzuciwszy go niechętnym wzrokiem. Po chwili słychać było kilka głosów: uniżony ton dozorcy, basowy pijacki bełkot i wesołe okrzyki kobiet. Dominiak wrócił i zaszczycił komisarza łaskawszym spojrzeniem.

– Ta z potupajki przyfalował brat pana mecenasa z żonu i szwagierku – powiedział. – Pan mecenas jak si raz obudzi, to już ni zaśni. Moży pan iść i pytać pana.

– Dziękuję za nocleg – odparł Popielski.

Wstał i kiwał się przez chwilę jak pijany. Ze świstem wciągał powietrze zmęczonymi płucami. Na skórze twarzy czuł napięcie i mrowienie, pod powiekami – szczypanie. Przed pękniętym lustrem zaciągnął węzeł krawata i wygładził koszulę. Potem włożył marynarkę, melonik, kiwnął głową w stronę przepierzenia, za którym zniknął Dominiak, i wszedł na klatkę schodową. Panował na niej hałas. Jakaś kobieta niemiłosiernie fałszowała, śpiewając wielki szlagier „Jesienne róże”, odnowiony niedawno przez Mieczysława Fogga.

Komisarz wszedł na pierwsze piętro, oparł się o poręcz i patrzył w górę. Nad nim tańczyły ze sobą dwie kobiety, śpiewając tę piosenkę, a ich popisy obserwował młody mężczyzna z cygarem w ustach. Drzwi na drugim piętrze uchyliły się i stanął w nich wyfraczony kamerdyner.

Popielski, pokonując kilka stopni naraz, wbiegł na górę i włożył nogę w drzwi, kiedy już towarzystwo za nimi zniknęło, a kamerdyner jeszcze nie zdążył ich zamknąć.

– Policja kryminalna, komisarz Edward Popielski. – W porannym poblasku padającym z górnego świetlika błysnęła policyjna blacha. – Muszę rozmawiać z panem mecenasem Machlem. Sprawa niecierpiąca zwłoki.

– Poproszę szanownego pana komisarza o wizytówkę.

– Proszę. – Policjant wręczył służącemu mały kartonik, na którym oprócz nazwiska widniało łacińskie motto „Quid est enim novi homi – nem mori, cuius tota vita nihil aliud quam ad mortem iter est”.

– Raczy pan zaczekać w poczekalni? – Kamerdyner wskazał drzwi sąsiadujące z mieszkaniem. – Pan mecenas już nie śpi i zaraz pana przyjmie.

Famulus otworzył owe drzwi, zapalił światło, wskazał Popielskiemu jeden z trzech foteli stojących w poczekalni, po czym zamknął drzwi i wyszedł. Zanim policjant zdążył się dobrze rozejrzeć po niewielkim pomieszczeniu, zanim zdążył usiąść i przerzucić różne gazety i żurnale, otworzyły się drzwi do gabinetu i stanął w nich mecenas Ludwik Machl.

– Dzień dobry, panie mecenasie – odezwał się Popielski. – Przepraszam za to nagłe najście, ale sprawa jest bardzo pilna. Chodzi o pańskiego byłego lokatora, Tadeusza Szałachowskiego.

– No wreszcie! – sapnął Machl. – Już myślałem, że nikt nie przyjdzie do mnie w sprawie tego niegodziwca! Proszę, niech pan zachodzi.

Weszli do gustownego gabinetu, w którym stało wielkie biurko, biblioteka, stół i dwa fotele. Wszystkie te meble stanowiły komplet, o czym świadczyły nie tylko podobne intarsje, lecz również identyczne nogi w kształcie lwich łap. Na bibliotece stało popiersie Cycerona, a na ścianach wisiały dyplomy informujące o różnych orderach i honorach. Ich posiadacz, tęgi mężczyzna grubo po pięćdziesiątce, zasiadł ciężko za biurkiem. Z jego podkrążonych oczu wyzierała bezsenność. Ubrany był w bonżurkę, białą koszulę, sztuczkowe spodnie i skórzane pantofle. Trzęsące się podgardle częściowo było zakryte przez jasnoniebieski fular.

– Proszę spocząć. – Wskazał komisarzowi jeden z foteli i pokręcił drwiąco głową. – No, no… Niezbyt szybko reaguje nasza kochana policja na zgłoszenia obywateli. Wiele już dni minęło od mojego telefonu…

– A co pan mianowicie zgłosił, panie mecenasie?

– Jak to co? – oburzył się Machl. – Przecież pan przychodzi do mnie w sprawie Szałachowskiego i jeszcze pan pyta?

– Czy pan mecenas będzie tak dobry – Popielski poczuł, że piasek w oczach stał się ostrzejszy i szczypie go coraz dotkliwiej – i pozwoli mi zadać kilka pytań?

– Tak, proszę. – Machl zezwolił po dłuższej chwili, w czasie której czytał maksymę na wizytówce Popielskiego. Nagle uśmiechnął się. – Ale, ale… Zanim pan zacznie… Kto to powiedział? „Cóż jest dziwnego w tym, że umiera człowiek, którego całe życie nie jest niczym innym jak drogą ku śmierci”. Kto to?

– Seneka.

– Śmierć nie jest dla pana niczym dziwnym?

– Śmierć to moja codzienność.

Mecenas rozsiadł się wygodnie za biurkiem i z zainteresowaniem spojrzał na Popielskiego.

– Policjant filolog? Znajomość łaciny z gimnazjum czy z uniwersytetu?

– I to, i to. Oprócz filologii studiowałem matematykę. Czy możemy przejść do rzeczy?

– Kiedy pojawiły się na słupach ogłoszeniowych te plakaty z portretem pamięciowym podejrzanego o napaść i o torturowanie małego Markowskiego – Machl skupił się na rozmowie i uważnie dobierał słowa – natychmiast zatelefonowałem na policję. Zgłosiłem, że identyfikuję podejrzanego z portretu jako Tadeusza Szałachowskiego, kancelistę, zamieszkałego w mojej kamienicy, w podwórku pod schodami. Dyżurny przyjął zgłoszenie, podziękował mi grzecznie i odłożył słuchawkę. Kiedy wzburzony tym zachowaniem zatelefonowałem powtórnie, aby ponaglić działania policji, dyżurny ów, tak grzecznie jak przedtem, poinformował mnie, że już dzisiaj otrzymał kilkanaście takich monitów i że będą one weryfikowane w kolejności zgłoszeń. O ile dobrze rozumiem, nadszedł oto czas na tę weryfikację? Pan jest tu u mnie w tej właśnie sprawie?

– Jestem u pana mecenasa w sprawie Szałachowskiego. – Popielski spojrzał w puste oczy Cycerona. – Doszedłem do tego podejrzanego inną drogą, nie dzięki pańskiej właściwej identyfikacji. Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan mecenas wie o Tadeuszu Szałachowskim i o jego synu Andrzeju.

– Mój Boże. – Machl przesunął dłonią po resztce włosów. – O nich wiem niewiele, natomiast o dziewięćdziesięcioletnim obecnie panu Klemensie Szałachowskim, domniemanym ojcu Tadeusza, to ja wiem dużo… Interesuje to pana?

– Interesuje mnie wszystko, co się łączy z tą rodziną. A najbardziej fraza „domniemany ojciec”…

– To musielibyśmy siedzieć tutaj cały dzień… Dlatego muszę się napić kawy, aby dokonywać sensownych i krótkich resumees. Mironie! – krzyknął i targnął dużym dzwonkiem, a kiedy po sekundzie w drzwiach pokazała się głowa kamerdynera, zaordynował: – Niechże nam tu Miron poda kawy! I proszę przekazać pani, że zachęcam ją już do zasłużonego odpoczynku.

43
{"b":"269462","o":1}