Noc była bardzo ciepła i zapowiadała upalne lato. Wojciechowski podliczył dzienny utarg i zamykał właśnie okiennice w obawie przed komarami, kiedy ujrzał światła samochodowe pod bramą okalającą jego zakład opatrzony szyldem „Letni cyrk i lunapark El Dorado. F. Wojciechowski i St. Szmid”. Wyszedł na zewnątrz i zbliżył się do bramy. Światła samochodu zgasły, drzwi trzasnęły i przed bramą stanął, wielce szanowany przez niego, komisarz Edward Popielski.
– Dobry wieczór, kochany dyrektorze! – krzyknął policjant. – Czy mogę mieć prośbę do kochanego dyrektora?
– Ależ oczywiście, drogi panie komisarzu. – Wojciechowski przywitał się wylewnie z nocnym gościem. – Sługa uniżony pana komisarza! Dobry wieczór! Dobry wieczór!
– Mam tu kogoś, dyrektorze – Popielski pochylił się nad gospodarzem – kim chciałbym, by pan się teraz zajął.
Wyszeptał mu na ucho swoją prośbę, oglądając się co chwila na samochód, w którym dwie ciemne sylwetki były widoczne w słabym świetle wiszącej nad bramą latarni. Dyrektor skinął głową kilkakrotnie i bardzo uniżenie, lecz nie mógł ukryć zdziwienia i pewnej odrazy, które zagościły na jego fizjognomii.
Popielski podszedł do samochodu i otworzył wszystkie drzwi kabiny pasażerskiej.
– Wysiadaj, Garyga. Kajdanki ci rozepnę, gdy będziesz na zewnątrz.
Część kanapy od strony pasażera opuścił szpakowaty mężczyzna i stanął bardzo blisko drzwi. Dalej odejść nie mógł. Przegub jego lewej ręki był połączony kajdankami ze szprosem samochodowego okienka. Tym samym wyjściem gramolił się chłopiec.
– A ty gdzie?! – wrzasnął na niego Popielski. – Wychodź swoimi drzwiami!
– Wyjdź tam, Stasiu. – Garyga wskazał ręką na drzwi kabiny od strony szofera i spojrzał na policjanta bez wyrazu. – Proszę nie krzyczeć na mojego syna, on rozumie bez krzyku.
Popielski podszedł do chłopca i chwycił go za kołnierz. Impet tego ruchu i siła jego uchwytu była tak wielka, że Stasio stracił kontakt z ziemią. Popielski drugą ręką chwycił go za pasek spodni i wprawnym ruchem wykidajły wtargał go za bramę. Trzymając go mocno, odwrócił się do ojca. Ten wrzeszczał i bulgotał niezrozumiale. Rzucał się całym ciężarem ciała na drzwi i omal ich nie wyłamał. Zrobił to po raz drugi, ale z mniejszą siłą. Syknął z bólu. Jego przegub został mocno nadwerężony przy tych gwałtownych ruchach.
– Oddawaj mi syna, ty bandyto! – wyartykułował w końcu.
– Kim jest Herod? – wrzasnął Popielski, trzymając mocno chłopca. – Mów, kogo kryjesz! Tego, co dziecku połamał nogi kilofem!? Zboczeńca, który tępym nożem rżnął skórę chłopca i wypuszczał mu krew?! Ty, ojciec nieszczęśliwego dziecka, jeszcze się wahasz?! Wciąż masz szansę! Bo za sekundę twój chory pomiot znajdzie się wśród odmieńców!
– Oddaj syna! – Głos Garygi przeszedł w falset.
– Bierz go, dyrektorze, pod pachy – warknął policjant.
Popielski i Wojciechowski unieśli chłopca i – ciężko sapiąc – ruszyli w stronę namiotu. Krzyki obudziły ludzi z sąsiedniej posesji. W nieoświetlonych oknach pojawiły się jakieś głowy, lecz zaraz znikły. W okolicach Wysokiego Zamku nie takie krzyki i złorzeczenia były zwykłą nocną muzyką.
Stasio był bezwładny, lecz przytomny. Rzucał jedynie głową na boki, patrząc to na jednego, to na drugiego mężczyznę. Gdy doszli do wejścia do namiotu, komisarz otarł pot z czoła.
– Niech pan obudzi wszystkich – wysapał Popielski. – Niech robią to co zwykle. Tego chłopaczynę do ostatniego boksu! A ja będę z tamtym za pięć minut!
– Oni rzadko kiedy śpią, wciąż tylko by się szpuntowali – odparł Wojciechowski i wszedł do namiotu, ciągnąc za sobą Stasia.
Popielski wrócił do samochodu. Garyga klęczał pod drzwiami i bił czołem o szybę. Charczał przy tym i szlochał. Kiedy komisarz zbliżył się do samochodu, przykuty kajdankami człowiek spojrzał na niego. Jego oczy były suche. Popielski stał na szeroko rozstawionych nogach.
– Pójdziesz siedzieć za paserstwo, a twój Stasio będzie wśród odmieńców. Już tam jest. Ale jedno twoje słowo… Właściwie dwa słowa, a uwolnię go. Nie przeżyjesz czegoś najgorszego, czegoś, czego lepiej, byś nigdy nie widział! Powiedz te słowa!
– Jakie to słowa?
– Imię i nazwisko Heroda.
– Chyba Herod Agryppa – wyszeptał Garyga.
Popielski spojrzał na zegarek i zastygł. Nauczył się tak trwać bez ruchu całymi godzinami i panować nad mięśniami twarzy. Była to bardzo przydatna umiejętność, gdy – jako oficer austriacki i adiutant obrońcy twierdzy Przemyśl Hermanna Kusmanka von Burgneustattena – przebywał wraz z austriackim generałem w głębi Rosji, gdzie z carskimi oficerami grał w karty o niebotyczne sumy, a nierzadko o własne życie.
Spojrzał na zegarek. Minął kwadrans.
– Odepnij się. – Popielski jedną ręką podał kluczyki komiwojażerowi, drugą zaś wyjął browning. – Idź przede mną do tego namiotu. Tam zobaczysz coś, czego nigdy nie zapomnisz.
Garyga odpiął się od drzwi samochodu, zdjął drugą obręcz kajdanków z przegubu, a potem wykonał gwałtowny ruch ręką. Zaszeleściły pobliskie krzaki, gdy wpadały w nie kluczyki.
– Już ci się nie dam przykuć, glino – warknął Garyga. – Prędzej ci gardło przegryzę, niż mnie znowu przykujesz.
– Idziemy. – Popielski wykonał ruch browningiem. – Jeden podejrzany gest w moim kierunku, a przestrzelę ci rękę lub kolano. Zależy, w co trafię.
Podeszli do namiotu, który tymczasem został rozświetlony od wewnątrz.
– No wchodź! – Popielski wsadził Garydze lufę między łopatki.
Weszli do namiotu, który był podzielony płóciennymi ściankami na szereg małych przepierzeń, skąpanych teraz w ostrym elektrycznym świetle.
– No, oglądaj! – Popielski znów szturchnął Garygę lufą. – Zaczynaj od pierwszej komnaty dziwów.
Siedziała w niej bardzo gruba kobieta. Jej potężne nogi i uda pokryte były gęstym ciemnym włosem. Była prawie rozebrana. Na swoje pudenda, i tak już zresztą skryte trzyfałdowym brzuchem, zarzuciła kraciastą chustę z frędzlami, a piersi ukryła pod splecionymi ramionami. Bez śladu ciekawości patrzyła małymi oczami na oglądających ją mężczyzn. Jakieś pozostałości jedzenia tkwiły w rzadkich włosach jej brody i wąsów.
– To babochłop – powiedział Popielski. – Możesz ją oglądać, ale możesz ją też posiąść. Za pięć złotych nadstawi ci swoją wielką jamę!
W drugiej komnacie siedział karzeł o ogromnej głowie. Ubrany był w czerwoną kamizelkę, spod której wystawały umięśnione ręce pokryte więziennymi tatuażami. Dolną część jego garderoby stanowiły spodnie o trzech nogawkach. Dwie opinały krótkie nogi, trzecia zaś, wypełniona do końca, zwisała pomiędzy nogami na wysokości kolan.
– Domyślasz się, co on ma w tej trzeciej nogawce? Za specjalną opłatą pokazuje to coś damom. Ponoć niektóre mdleją z wrażenia, a inne po kryjomu umawiają się z tym pokraką i korzystają z jego względów.
W trzeciej komnacie ryczał na całe gardło potężny człowiek. Ubrany był w tunikę, a obuty w sandały, których rzemienie owijały się wokół jego pokrytych krostami łydek. Broda i gęste czarne włosy zostawiały mu bardzo niewiele nieowłosionego miejsca na obliczu, z którego błyskały okrągłe małpie oczy.
– Ten raz bywa gladiatorem – objaśniał dalej Popielski – a gdy się gladiator opatrzy widzom, zamienia się w King Konga. W tej drugiej roli staje się również pożeraczem żywych węży. Za dodatkowym honorarium zeżre na twoich oczach żywą żmiję lub połknie całego zaskrońca! Patrz tylko na to. – Wskazał leżące wokół płaty wężowej skóry, po których ślizgały się białe larwy. – A teraz zobaczysz najgorsze. I pamiętaj o tym, że trzymam cię na muszce. Jeden fałszywy ruch i kulejesz do końca życia.
W czwartej komnacie siedział Stasio. Był przywiązany do krzesła grubym sznurem. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała. Patrzył na stojących przed nim ludzi. Światło załamywało się na jego zdeformowanej głowie i nie dochodziło do jego oczu. Oczodoły były jeszcze ciemniejsze i oczy były w nich wcale niewidoczne. Wyglądały jak dwie czarne dziury wydrążone w kanciastej bryle czoła.