– Dowód ten osobisty należał do niejakiego Marcelego Wilka, robotnika. Pół roku temu skradziono mu dokumenty. Złodziej mówi, że zaniósł go panu, panie Garyga. Potem na ten dowód wypożyczono kilof z wypożyczalni narzędzi na Piekarskiej. Tym kilofem połamano nogi małemu dziecku, Kaziowi Markowskiemu. Słyszał pan o tym?
– Tak.
– Wie pan, jak wygląda dziecko z połamanymi nóżkami?
– Nie, nigdy nie widziałem.
– Połamane kości napierają na skórę, wie pan, panie Garyga? Pod skórą robią się wybrzuszenia, duże gule. Wyobraża pan sobie. – Wstał, podszedł do Stasia, który wciąż drżał przy ojcu. – O tu, pod kolanem. – Dotknął nogi chłopca. – Może być gula, najpierw kolano, a pod nią gula. Skóra jest zaczerwieniona, napięta. Kiedy kość jest złamana na ostro, może przebić skórę.
– Nic o tym nie wiem. – Garyga wciąż patrzył obojętnie na komisarza. – Nie jestem lekarzem.
Popielski rozejrzał się po izbie. Na przeciwległej ścianie wisiała na sznurkach deska z czterema książkami i z tandetnym odpustowym obrazkiem. Policjant podszedł do tej prowizorycznej półki. Przechylił głowę i przeczytał tytuły. Kodeks handlowy Dobkiewicza, Buchalteria dla absolwentów szkół powszechnych Filiera, Księgi handlowe Krzywdy i Rocznik polityczny i gospodarczy z 1938 roku.
– To było tak. Po kolei. Każda pańska książka to jedno zdarzenie. Najpierw ukradziono dowód Wilkowi. – Wysunął z szeregu książek Kodeks handlowy. – Potem złodziej przyniósł go panu. – Wysunął podręcznik Filiera. – Potem pan przekazał komuś, nazwijmy go „Herodem”, ukradziony dowód. – Na środek półki wyjechały Księgi handlowe. – A potem Herod wypożyczył kilof i połamał nim nóżki Kazia. – Rocznik polityczny i gospodarczy podzielił los pozostałych książek. Stały one teraz blisko brzegu półki.
Popielski oparł palec na opasłym tomie Ksiąg handlowych Krzywdy i zrzucił go na podłogę. Chłopiec pisnął, odwrócił głowę i patrzył z przerażeniem na leżącą na podłodze książkę.
– To jest dla mnie zagadka. – Popielski wskazał na nią palcem. – To przekazanie dokumentów Herodowi. Niech mi ją pan rozwiąże. Kim jest Herod?
– Ja nic nie rozumiem, o co chodzi. – Garyga mocniej objął syna. – Herod to ze świętej Ewangelii.
– Komu przekazałeś dowód?
– Nie miałem w ręku żadnych skradzionych dokumentów. – Tym razem komiwojażer spuścił wzrok i dodał cicho. – Nie boję się, że sąd mnie skaże za paserstwo. Nie ma pan żadnego dowodu na moje przestępstwo oprócz zeznań jakiegoś kieszonkowca. A on to niby co? To niby będzie zeznawał w sądzie? Powie „Wysoki sądzie, to ja ukradłem jakiś dowód”? Przyzna się do winy? Pokaż mi pan takiego, co się przyzna!
– On już się przyznał. – Popielski uśmiechnął się szeroko i, jak zawsze przy blefowaniu, poczuł nerwowe drżenie jakiegoś mięśnia przy łokciu. – On siedzi u Brygidek, oskarżony o zabójstwo pewnego bogatego Żyda. Siedzi i słodko się przyznaje do wszystkiego, tylko nie do zabójstwa. A ja go słucham i mówię mu tak: „Potwierdzisz w sądzie, kochaniutki, że dostarczyłeś skradziony dowód Garydze? Potwierdzisz? To zapomnimy o zabójstwie Żyda, dostaniesz kilka lat za swoje dawne sprawki i umkniesz katu spod szubienicy. A wiesz, Garyga, dlaczego mogę mu to obiecać? Bo dla mnie ważniejszy jest ten głupi dowód osobisty niż zabójstwo! Bo zabójstw widziałem wiele, a dziecko z połamanymi nóżkami tylko jedno. A zatem masz odpowiedź na twoje pytanie. Tak, odpowiadam, ten złodziej zezna przeciwko tobie, a ty trafisz na dwa lata do Brygidek za paserstwo.
– Niech zeznaje – mruknął Garyga. – Zobaczymy, komu sąd uwierzy.
Popielski poskubał swój melonik, jakby zbierał z niego niewidzialne nitki. Spojrzał przy tym na rozłożoną książkę, która, co widział wcześniej zza okna, wzbudziła u Garygi jakieś emocje. Jak postępować z dziećmi umysłowo niesprawnymi – przeczytał tytuł.
– A wiesz ty, krawaciarzu – znów się uśmiechnął – że Herod ma syna? Chorego tak jak twój. Umysłowo niesprawnego. A może to ty jesteś Herodem? No, powiedz! Jesteś nim? Może to właśnie ty wypożyczyłeś kilof i połamałeś nim nogi dziecka? Z nienawiści do innych dzieci, bo sam masz dziecko nienormalne!
Garyga milczał i nie patrzył na policjanta.
– Posłuchaj, człowieku, ja jestem twoim wybawicielem, wiesz? Jestem jedynym, który wie, że ty i Herod to dwie różne osoby. Bo ja się spotkałem z Herodem. Ale mnie nic nie powstrzyma. – Złączył dłonie za plecami i obszedł stół dokoła. – Mnie nic nie powstrzyma – powtórzył – aby skłamać i zeznać, że to ty jesteś zbrodniarzem. I komu wtedy sąd uwierzy? Nędznemu komiwojażerowi, pokątnemu sprzedawcy krawatek i skarpet, czy mnie – szanowanemu i ogólnie znanemu policjantowi?
– I dobrze. – Garyga uniósł wzrok. – Mnie pan wsadzi, ale prawdziwego pan nie znajdzie. To co panu przyjdzie, że mnie wsadzi?
– Pytasz, co zyskam, że cię wsadzę? – Popielski długo sam sobie nie odpowiadał. – Wiesz, kim były Erynie? – Popielski zapalił ostatniego papierosa. – Greckimi boginiami zemsty. A ja jestem ich wyznawcą, czcicielem. I złożę im z ciebie ofiarę… Rozumiesz, o czym mówię?
– Nie.
– Wsadzę cię do Brygidek z zemsty za to, że nie wydałeś mi Heroda. – Spojrzał na książkę o dzieciach niespełna rozumu. – Mów! Kim jest Herod?
– Królem żydowskim ze świętej Ewangelii.
Mijały chwile. Garyga milczał, Popielski palił, chłopiec podskakiwał.
– Ubieraj się – powiedział komisarz. – Idziemy.
– Dokąd?
– Pokażę ci, co się stanie z twoim Stasiem, kiedy ty będziesz siedział u Brygidek.
***
Franciszek Wojciechowski w branży cyrkowej działał od lat z górą trzydziestu. Zaczynał jako atleta w wędrownej tancbudzie wiedeńczyka, Karla Siebenwassera, która z sukcesem objeżdżała wszystkie cesarsko-królewskie prowincje – od Dalmacji po Bukowinę. Walki Wojciechowskiego były udawane, o czym wiedzieli tylko pryncypał i aktualny przeciwnik. Atleci brali się za bary wtedy, gdy milkła orkiestra, a goście, zmęczeni tańcem, zasiadali przy stołach. Bywalcom zakładu oferowano zatem rozrywkę nieustanną – jeśli nie tańczyli, to jedli i pili, a jeśli i to napawałoby ich nudą, wówczas mogli podziwiać tarzających się w piasku atletów, a nawet obstawiać zwycięzców tych walk. Bardzo szybko zapaśnicy zorientowali się, że mogą dobrze, choć nielegalnie, dorobić do skromnego honorarium. Możliwość taką stwarzało obstawianie po cichu własnych walk lub też tajne umowy z pokątnymi bukmacherami, którzy odpłacali się im godziwym procentem za sfingowanie jednej czy drugiej walki. Proceder ten stał się tak oczywisty, że wieść o nim doszła do pryncypała. Pan Siebenwasser – po przesłuchaniu różnych donosicieli i po przeliczeniu swych strat – wynajął pewnego dnia innych osiłków, a wszystkich sobie niewiernych natychmiast wyrzucił z pracy. Nie była to jedyna kara, jaka ich spotkała. Dwaj, którzy się najbardziej sprzeniewierzyli wiedeńczykowi, opuścili jego zakład z obandażowanymi prawymi rękami. Jeden z nowo przyjętych do pracy atletów, nałogowy – jak się okazało – sadysta, zmiażdżył drzwiami palce owym dwóm niewdzięcznikom. Jednym z nich był Franciszek Wojciechowski.
Po tej smutnej nauczce postanowił on już więcej nie występować na arenie i zająć się jedynie organizowaniem rozrywek. I tak też zrobił, a jako znawca środowiska cyrkowców i gustów publiczności, zaczął w tym interesie odnosić znaczne sukcesy.
Po pierwsze, poszerzył swój repertuar, gdy na początku lat dwudziestych okazało się, że konkurencja jest na tym polu coraz większa, a dobre obyczaje rynkowe są psute przez jakieś przygodne, wędrowne trupy, w których atletami są – co było widać na pierwszy rzut oka – zamroczone alkoholem wiejskie zawalidrogi lub oderwane od pługa parobki. Po drugie, osiadł na stałe we Lwowie, gdzie znalazł wspólnika, kupił spory kawał ziemi koło Piaskowej Góry i postawił tam ogrzewany zimą namiot i wozy cyrkowe dla artystów. Po trzecie w końcu, występy podzielił na dzienne i nocne. Te ostatnie, dyskretne i nie dla każdego przeznaczone, sprawiły, że popadł w konflikt ze stróżami prawa, którzy naszli go jakąś ciemną nocą pod koniec złotej dekady i w jego namiocie odkryli kilkunastu panów delektujących się występami nagich panien. Ponieważ ci panowie należeli do najlepszego towarzystwa, a policjanci, po przesłuchaniu owych panien, nie nabrali żadnych podejrzeń o handel żywym towarem, Wojciechowskiemu udało się wyłgać z zarzutów o nieobyczajność. Obiecał przy tym solennie, iż zrywa z praktykami, które on sam uważał za artystyczne, zaś ludzie małego ducha – za pornograficzne. Od tego czasu dyrektor okazywał wielki szacunek jednemu z owych policjantów, który był najbardziej ze wszystkich wyrozumiały dla tychże artystycznych występów, pomógł znacznie Wojciechowskiemu w trudnych procedurach, a w zamian nacieszył się względami kilku artystek, z którymi udał się kilka razy na wycieczkę do Krakowa. Potem kontakty obu panów się urwały. I właśnie dzisiaj w nocy Wojciechowski spotkał raz jeszcze owego zaprzyjaźnionego komisarza.