Chevrolet Popielskiego skręcił w lewo i wjechał w ulicę Własna Strzecha, po czym zatrzymał się obok żelaznego parkanu opatrzonego numerem 13, nad którym wznosił się orzeł trzymający w szponach tarczę z napisem „Haec domus domino suo est laetitiae”. Komisarz zamyślił się przez chwilę nad gramatyczną konstrukcją domino – laetitiae. Kiedy już ją zidentyfikował jako kunsztowny podwójny dativus i przetłumaczył dosłownie to zdanie „Ten dom jest swojemu panu ku radości”, wysiadł, odpiął pasek obejmujący siedzenie i poprowadzony pod szelkami Jerzyka, a potem wziął małego na ręce. Rozejrzał się po uliczce położonej pomiędzy zalesionymi i ukwieconymi dzielnicami Zofiówką, Persenkówką i Wulką. Dawno nie był w tym rejonie – ostatni raz przed czterema laty w niedalekiej elektrowni miejskiej, gdzie pewien pijany instalator usmażył się w stacji transformatorowej. Na ulicy Własna Strzecha był w ogóle po raz pierwszy. Stał zatem i przyglądał się z zainteresowaniem kilku domom, z których jednak żaden nie mógł się równać z jego przyszłym mieszkaniem na Ponińskiego. W jego chłodnym przestronnym wnętrzu, myślał, Rita na pewno dojdzie szybko do siebie po niedawnych smutnych przeżyciach.
Ta willa, przed którą teraz stał, należała do inżyniera Wincentego Markowskiego. Otaczający ją ogród wypełniony był gromadami biegających dzieci, zaproszonych tutaj na urodziny trzyletniego Kazia Markowskiego, syna pana domu. Jednym z gości był roczny Jerzyk Popielski, który – jak głosiło oficjalne i dowcipne zaproszenie – „z racji swych jeszcze niedoskonałych umiejętności przemieszczania się upraszany jest o przybycie w zacnym towarzystwie swej Mamy”. Ponieważ mama podlegała teraz hipnotycznym zabiegom doktora Dorna, honory opiekuna Jerzyka pełnił jego dziadek.
Wpuszczony przez służącego na teren posesji wszedł do ogrodu, w którym ustawiono namioty, ławki, wiklinowe fotele i niezliczone huśtawki. Zajęte one były przez panów i panie w jasnych letnich ubraniach. Wszyscy oni trzymali w dłoniach papierosy lub szklaneczki z ponczem i patrzyli z zainteresowaniem na Popielskiego, który rozglądał się wokół nieco zakłopotany. Nie znał tu nikogo oprócz solenizanta i jego matki, młodej żony inżyniera, z którą Rita ostatnio się poznała na dziecińcu w parku Towarzystwa Zabaw Ruchowych. Chciał czym prędzej wytłumaczyć nieobecność swojej córki jej chwilową niedyspozycją.
Po sekundzie miał już okazję to uczynić. Pani Janina Markowska, zwana przez Ritę „Jańcią”, podeszła do niego wraz z dwojgiem swoich dzieci, trzyletnim Kaziem i pięcioletnią Fredzią.
Dzisiejsze przyjęcie było pomyślane jako tematyczny bal przebierańców. Otóż prawie wszystkie dzieci przebrane były za kwiatki. Kazio Markowski miał na głowie okrągłą czapkę, z której zwisały owalne płatki żółtej bibuły, jego starsza siostra – czerwoną koronę, lekko spryskaną wodą. Popielski pierwsze dziecko uznał za słonecznik, drugie – za mak. Żadnych kwiatków w strojach innych dzieci nie rozpoznał, ponieważ jego znajomość rodzimej flory była nader uboga. Wspólnie z Leokadią ustroili Jerzyka w koronę z drobno pociętej białej bibuły i w zielony krawacik, co miało niby oznaczać, iż jego wnuczek jest konwalią.
– Jaki śliczny kwiatek! – krzyknęła pani Markowska do Jerzyka, a potem wyciągnęła z uśmiechem dłoń do Popielskiego. – Czy pański wnuczek jest niezapominajką, panie komisarzu?
– Niezapomniane to są tylko te chwile, kiedy widzę panią inżynierową. – Ucałował jej dłoń i poczuł od niej zapach alkoholu. – Jerzyk natomiast miał być konwalią. A tak prawdę mówiąc, to najchętniej ubrałbym go tak, aby pani nie rozpoznała, czym de facto jest.
– A to dlaczego? – Markowska uśmiechnęła się.
– Bo wtedy- Popielski spojrzał jej głęboko w dekolt – mógłbym dłużej z panią porozmawiać… Być dłużej blisko niej…
– Pozwolisz Jerzyku, że zabiorę cię na chwilę do innych dzieci? – Kobieta się wyraźnie zarumieniła i wyciągnęła do małego ręce.
– Nie pozwól – powiedział Popielski do wnuka, który jednak wcale dziadka nie posłuchał i chętnie dał się unieść pięknej pani.
– Jak pan widzi, panie komisarzu – Markowska oddalała się z Jerzykiem na ręku – jest on uległy niewiastom…
– I tutaj całkiem wdał się w dziadka – odparł jak najniższym ciepłym tonem, który, jak wiedział, zawsze podoba się kobietom.
Inżynierowa teraz spojrzała na policjanta bez uśmiechu. Nie było to jednak spojrzenie ani pogardliwe, ani odpychające. Było po prostu uważne. I mogło – choć wcale nie musiało – oznaczać coś, co Popielski natychmiast poczuł w swoich spodniach.
Usiadł na huśtawce i nie spuszczał wzroku z pani Markowskiej oddalającej się z Jerzykiem i ze swoimi dziećmi niepewnym krokiem. W imaginacji czuł jej gorący alkoholowy oddech, słyszał jej okrzyki, ocierał się o jej jedwabistą skórę. Uwielbiał szczupłe kobiety o wąskich biodrach i dużych piersiach. Uwielbiał staranny makijaż, buty na wysokim obcasie i pończochy ze szwem na łydce. Uwielbiał perfumy z nutą wanilii, pomalowane na czerwono paznokcie i łaskoczące pawie pióra. A to wszystko miała pani inżynierowa.
Wypił duży łyk ponczu, położył się na huśtawce i spojrzał na kołyszące się nad nim korony drzew. Uspokojenie nadchodziło powoli. Uświadomił sobie, że uwielbia też święty spokój, a romans z zamężną kobietą był zaprzeczeniem tego upragnionego stanu.
Jako reakcję obronną przed nachodzącym go pożądaniem zastosował prostą zasadę wpojoną mu przed wielu laty przez kolegę gimnazjalnego księdza Józefa Blicharskiego, z którym w „arcyknajpie” Atlas wypili przez wszystkie lata chyba cysternę wódki macicznej. „Powiadasz, Edi, że pragniesz każdej kobiety, jaką widzisz? No to najzwyczajniej w świecie nie patrz na nie! Ja tak robię i mam spokój od Priapa”.
Kierując się wskazówką swojego przyjaciela, nie spoglądał zatem na niewiasty. Za to dubeltowo palił papierosy, umiarkowanie pił poncz, cieszył się słońcem i dyskutował o polityce z mężczyznami, głównie z panem domu, z którym się był zapoznał. Z tych zajęć, które skutecznie go chroniły przed strzałami Amora, a może raczej przed zachowaniami priapicznymi, wyrwała go niestety właśnie pani Markowska.
Biegła przez ogród, trzymając Jerzyka pod pachą. Pielucha tkwiąca w kroku małego obsunęła się w dół. Mocno obciążone śpiochy i charakterystyczna woń, wyczuwalna z daleka, uświadomiły Popielskiemu, że jego wnuczek spłacił przed chwilą duży dług naturze. Komisarz odebrał od pani Markowskiej Jerzyka. Patrząc na spódnicę opinającą się na jej smukłych udach, zrozumiał, że też chętnie spłaciłby dług naturze – lecz był on całkiem innego rodzaju.
Po kwadransie wyszedł z łazienki, gdzie przebrał Jerzyka w czystą pieluchę. Zatrzymał się w hallu i rozejrzał się wokół ukradkiem. Nikogo nie było. Wciąż trzymając wnuka na ręku, wykręcił numer telefoniczny.
– Poproszę Winniki 23.
– Proszę uprzejmie – usłyszał słodki głos telefonistki.
– Haloo! – Kiczałes zaakcentował ten wyraz na ostatniej sylabie.
– Bardzo ładny akcent – powiedział Popielski. – Oksytoniczny.
– Ma pan drugie życzenie do złotej rybki, panie kumisarz? – W słuchawce rozległ się lekki szum, jakby Kiczałes wypuszczał dym.
– Mam życzenie. Ale nie drugie ani nie trzecie, lecz to, które pan uznał za gratisowe. Rozumiemy się?
– Wiem, wiem. – Kiczałes parsknął śmiechem. – Gdzie i o której?
– O wpół do ósmej na dworcu, na peronie drugim. Wróci pojutrze.
– Git – odpowiedział Kiczałes i się rozłączył.
Popielski wyszedł z Jerzykiem do ogrodu i udał się do wyjścia, rzucając dookoła grzeczne „do widzenia”.
– Już pan wychodzi, panie komisarzu? – zapytała pani Markowska. Już nie zajmowała się dziećmi, lecz stała pod namiotem i bawiła się pręcikiem wykałaczki, na którą nabita była kandyzowana wiśnia zanurzona w koktajlu.
– Tak – odparł, nie patrząc jej w oczy. – Jerzyk o tej porze zwykle śpi.
– O piątej po południu?
– Tak. O piątej po południu. Do widzenia pani.
Niedowierzanie w lekko zmienionym głosie pani inżynierowej było w pełni uzasadnione. Popielski ją okłamał. Gdyby chciał powiedzieć prawdę, musiałby rzec: „Wychodzę, bo sklep Berty Stark jest czynny tylko do szóstej, a muszę w nim kupić pończochy ze szwem. Właśnie takie, jakie ty nosisz”.