Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gdy wieczorem czesała swe długie gęste włosy, zastanawiała się, kiedy najlepiej byłoby spotkać się z ojcem przed wyjazdem. Przebaczyła mu atak na Bronia, który w Wigilię był wyjątkowo podminowany. Widziała się z nim kilkakrotnie, na ogół podczas umówionych spacerów w Parku Stryjskim. Czasami też odwiedzała go w porze jego śniadania, czyli około południa, i piła kawę z nim oraz ciotką Leokadią, a Jerzyk bawił się w tym czasie z Hanną. Gdy rozmawiali, nie istniał temat Bronisława. Rita musiała się pogodzić z tym, iż nigdy wspólnie nie wyjadą w Karpaty, a Popielski przystał na to, iż widuje się z córką tylko w chwilach wykradzionych znienawidzonemu zięciowi.

Rita uśmiechnęła się na myśl, że nazajutrz ujrzy zielone pola i jeszcze bezlistne buki Baranich Peretok. W sypialni usłyszała szczęk drzwi. „Czekaj na mnie naga”, powiedział jej przed wyjściem, „a ja też wejdę nagi do sypialni. Dziś odprawimy nasze święto wiosny!” Poprawiła włosy i zsunęła szlafrok. Nie odczuwała nigdy fałszywej skromności na widok swojego nagiego ciała. Wiedziała, że jest piękna.

Weszła do sypialni, kołysząc biodrami. I wtedy krzyknęła. Na łóżku leżał nagi Bronisław, a obok niego jakiś równie nagi, nieznany jej młody mężczyzna. Wybiegła z powrotem do buduaru i nałożyła szlafrok. Usłyszała szmer. Obaj mężczyźni stali w drzwiach.

– Nie zrobię tego – powiedziała cicho, lecz zdecydowanie. – Wynoś się z mojego buduaru! – wrzasnęła na męża. – Ty zboczona świnio!

Woroniecki-Kulik ruszył w jej stronę. W ręku trzymał kij golfowy. Uderzał nim rytmicznie o swoją otwartą dłoń.

– Albo to zrobisz z nami dwoma – powiedział – albo z tym kijem.

Lwów, poniedziałek 17 kwietnia 1939 roku,

godzina czwarta nad ranem

Popielski postanowił, że wcześniej się położy. Następnego dnia miał ważne spotkanie z dyrektorem ukraińskiego Ziemskiego Banku Hipotecznego, panem Mykołą Sawczukiem, który podejrzewał o malwersację jednego ze swoich pracowników. Szykowała się zatem długa, nudna rozmowa o transakcjach bankowych, z której Popielski i tak niewiele będzie rozumiał.

Westchnął i odłożył na półkę stare wydanie Pieśni Horacego. Był zły na siebie. Wielu łacińskich słówek już zapomniał, musiał często zaglądać do słownika. Zapalił przedsennego papierosa i wyszedł do łazienki, aby wetrzeć krem w swoją wciąż jędrną skórę twarzy. Kiedy był w przedpokoju, przy drzwiach rozległ się dzwonek. Popielski podszedł zdziwiony do drzwi, spojrzał przez wizjer i otworzył usta z przerażenia. Papieros wypadł i potoczył się po posadzce.

Otworzył drzwi. Rita weszła do mieszkania. W ramionach trzymała śpiącego i otulonego kocykiem Jerzyka. Sama była ubrana w naprędce zarzucony zakopiański sweter i szlafrok. Szła bardzo wolno, powłócząc nogami. Za nią ciągnęło się ciemne pasmo krwi.

Breslau, poniedziałek 17 kwietnia 1939 roku,

godzina siódma rano

Mock siedział w fotelu i usiłował założyć buty. Było mu bardzo niewygodnie z powodu brzucha, który ostatniego wieczora w „Piwnicy Świdnickiej” napełnił przepysznymi, lecz ciężkostrawnymi sznyclami wiedeńskimi. Mimo przejedzenia podziękował zdecydowanie Marcie za dobre chęci i uparł się, że sam wyprowadzi na spacer swojego Argosa. Ciężko dysząc, przekładał sznurowadła między palcami dłoni. Kątem oka widział, jak jego owczarek niemiecki stoi pod drzwiami i trzyma w pysku smycz.

– Zaraz wychodzimy na spacer, psiaku. – Mock uśmiechnął się, widząc, jak Argos na dźwięk słowa „spacer” wspina się na dwie łapy i kręci ogonem.

Już miał prawie zawiązany but, kiedy zadzwonił telefon. Mock, przeklinając wszelkie sprawy, które są tak pilne, że nie mogą poczekać do godziny przynajmniej dziewiątej, zostawił sznurówki i podniósł słuchawkę.

Rozmowa międzynarodowa – informował miły kobiecy głos. – Łączę!

– Dziękuję – mruknął i przycisnął słuchawkę do ucha.

Po kilku sekundach szmerów i pisków usłyszał głos: męski i mało przyjemny.

– Wciąż mogę na tobie polegać, Eberhardzie?

– Oczywiście – odpowiedział z radością, ale zaraz poskromił swój wesoły ton; słysząc głos Popielskiego, oczekiwał złych wieści. – Co się stało?

– Musisz poznać całą prawdę – Popielski powiedział to po długim milczeniu. – Ale nie przez telefon… Jak najszybciej! Gdzie się spotkamy? I kiedy?

– Kiedy? Choćby jutro! – odparł Mock.

– Gdzie?

– To już gorzej – zamyślił się Mock i pogłaskał Argosa po głowie. – Ale już wiem! Wiem! Jest takie miejsce, gdzie przyjaciele się spotykają przy golonce i butelce zmrożonej wódki. Pamiętasz jeszcze restaurację „Eldorado” w Katowicach?

– Przyjedź do Lwowa. Proszę.

Lwów, piątek 28 kwietnia 1939 roku,

godzina trzecia w nocy

Peron trzeci lwowskiego dworca głównego był pusty. Oprócz sennego zawiadowcy i gazeciarza, który rozkładał dzienniki na swym stelażu, widać było tylko jednego mężczyznę: ubranego na czarno, w meloniku na głowie i w białym szaliku owijającym mu szyję; drugim jasnym elementem jego garderoby były zamszowe rękawiczki.

Patrzył w zamyśleniu na mgłę kłębiącą się nad torami i pod szklano-stalowym dachem hali peronów. Pół godziny wcześniej, jadąc na dworzec, minął majaczący w ciemności kościół św. Elżbiety. Ten monumentalny gmach, będący repliką wiedeńskiej katedry św. Stefana, obudził w nim na chwilę wspomnienia szczęśliwych czasów młodości w mieście nad Dunajem. Teraz znajdował się w mieście nad rzeką podziemną, a ostatnie jego wspomnienia były równie martwe i nierealne jak lwowski Styks. Popielski spojrzał jeszcze raz na tablicę informującą, że za pięć minut wjedzie na peron dalekobieżny pociąg z Berlina przez Breslau, Oppeln, Katowice, Rzeszów i Przemyśl.

Pociąg wyjechał z mgły, zwielokrotnionej jego parą, jakby był widmem. Popielski aż podskoczył, kiedy lokomotywa huknęła i zasyczała dwa metry od niego. Stał i czekał. Pociąg po chwili się zatrzymał i zaczęły trzaskać drzwi. Ludzie wysiadali i taszczyli kufry i walizy. Jakaś dama rozglądała się za bagażowym i mocno narzekała na jego brak. Na peronie piętrzyły się góry pakunków. Jedynie mężczyzna średniego wzrostu, lecz masywnej kwadratowej postury nie posiadał żadnego bagażu oprócz małego kuferka, który przypominał torbę lekarską. Podszedł do Popielskiego i serdecznie się przywitali. Widzieli się wprawdzie niewiele ponad tydzień temu w Katowicach, ale ucieszyli się na swój widok niezmiernie.

Popielski jeszcze nie zdążył się nacieszyć Mockiem, kiedy ujrzał za jego plecami potężnego mężczyznę. Odsunął się od niemieckiego kolegi i przyjrzał się kolejnemu mężczyźnie, niewysokiemu, o wąskiej, lisiej twarzy.

– Panowie pozwolą. – Mock odwrócił się do obu mężczyzn. – Eduardzie, to są panowie Cornelius Wirth i Heinrich Zupitza, moi ludzie do specjalnych poruczeń.

Lwów, wtorek 9 maja 1939 roku,

południe

Popielski skończył opowieść, odsapnął i wstał z fotela. Leokadia siedziała oniemiała i bała się spojrzeć na kuzyna. Jeszcze nigdy nie wywołał w niej takiego lęku. Nie mogła uwierzyć, że oprócz tego dobrze jej znanego świata – bridżowych czwartków u asesorostwa Stańczaków, porannych lektur, odwiecznych domowych rytuałów, godzinek wyśpiewywanych przez Hannę, pierników Juraszków i cukierni Zalewskiego – jest jeszcze inny świat: ciemne i ukryte rejony sadystów, ludzi obłąkanych, zdeformowanych moralnie szaleńców, oddanych brutalnym żądzom, monstrów, które wygryzają dziewicom policzki lub samogwałcą się nad kołyską własnego dziecka. Jej kuzyn znał ten świat minotaurów, hybryd i sodomitów, a nawet usiłował go naprawiać. Wchodził jak Tezeusz do labiryntu, lecz w odróżnieniu od mitycznego herosa, nie wracał w chwale do ojczyzny z Ariadną u swego boku, ale do swej lodowatej samotności, dzielonej ze zdziwaczałą starą panną.

61
{"b":"269460","o":1}