Nic dziwnego zatem, że nad jego głową gromadziły się czarne chmury – coraz gęstsze i coraz bardziej złowrogie.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej, zaraz po zniknięciu Rity, przyszła do niego delegacja z legendarnymi królami podziemia, Mosze Kiczałesem i braćmi Żelazny. Ten pierwszy, ubrany w nieskazitelnie jasny garnitur, złożył mu serdeczne wyrazy współczucia z powodu zaginięcia córki i przysiągł, że żadna z lwowskich grup przestępczych nie ma z tym nic wspólnego, ba! – obiecał nawet pomoc w ujęciu porywaczy. Popielski zarzucił mu kłamstwo i walnął pięścią w stół z taką siłą, że wylał Moszemu kawę na garnitur. Kiczałes i bracia Żelazny odeszli bardzo zagniewani, ale mimo wszystko nakazali swoim ludziom tolerować wybryki Popielskiego przez jakiś czas – aż do momentu, kiedy podejmie się w jego sprawie ostateczną decyzję. Nie wszyscy jednak słuchali królów, a ekscesy komisarza zaczęły być dla bandytów nie do zniesienia. W kolejnych knajpach dostawał ostrzeżenia w postaci świńskich uszu przebitych gwoździem, ale drwił sobie z tego. Wyjmował je nie raz, nie dwa i wszystkim podstawiał pod nos z okrzykiem: „No co, skurwysynu, ty mi to sprezentowałeś?”
Pedantyczny elegant o ironicznym poczuciu humoru, kiedyś uprzejmy w obejściu, zadbany i pachnący drogą wodą kolońską, stał się wulgarnym abnegatem. Zapominał zażywać leków na epilepsję i nie chodził do Szaniawskiego. Pewnego dnia w którejś knajpie upadł w drgawkach na podłogę i oddał mocz. Ulicznicy z obrzydzeniem wyrzucili go na podwórko, a jeden z nich wsadził mu twarz w końskie gówno, licząc, że komisarz się nim udławi.
Zdarzało się, że tygodniami nie zmieniał koszuli, a jego łysa głowa zarastała po bokach kępkami rzadkich włosów. Wódkę pił szklankami, ale jego potężny organizm przewrotnie się jej opierał. Komisarz nie mógł się upić, zagłuszyć swych myśli, usnąć jak kamień. Wracał do domu nad ranem, chwiejąc się na nogach, uśmiechał się sztucznie do wystraszonej Leokadii, wypytywał ją rozespaną o codzienne sprawy i bridżowe zagrania, całował z uszanowaniem w dłoń, po czym szedł do swojego pokoju, walił się w pościel i nie spał do południa. Wtedy wstawał, opłukiwał twarz i podziękowawszy stokrotnie za pyszne śniadanie, które ledwie tykał, szedł do pracy. Listy od Mocka piętrzyły się nieczytane na jego biurku, a telefony – na jego rozkaz – odbierała wyłącznie Hanna, która słysząc niemczyznę, po prostu odkładała słuchawkę.
Gdyby żył Wilhelm Zaremba, wiedziałby, jak się zająć przyjacielem. Już kiedyś go widział w takim stanie – po śmierci jego żony Stefanii, znanej aktorki lwowskiej, która po wydaniu na świat Rity doznała krwotoku w łonie i umarła. Niestety, Zaremba, podobnie jak Stefania Gor-gowicz-Popielska, spoczywał na Cmentarzu Łyczakowskim, a inni ludzie, których by Popielski dopuścił do siebie – Leokadia i Eberhard Mock – albo nie wiedzieli, jak z nim rozmawiać, albo byli zbyt daleko.
W to smutne i zalane deszczem październikowe popołudnie był na jednej ze swoich eskapad, które opisywał w raportach jako „działania rozpoznawcze”. Siedział w „Morskiej Grocie” i czekał nie wiadomo na co. Tym razem był wyjątkowo czysto ubrany. Miał na sobie nową prążkowaną koszulę ze sklepu „Poland” z Gródeckiej, którą od Leokadii dostał tego dnia z okazji imienin. Również w związku z imieninami, które zapowiadały się na smutną, dwuosobową kolację, został zmuszony do kąpieli oraz ogolenia się. Krawata jednak nie założył, podobnie jak sygnetu i spinek do mankietów. Butów również nie wypastował. Pił małymi łykami drugą setkę i czekał. Kiedy ludzie wchodzili, przypatrywał im się uważnie, lecz niezaczepnie. Oni również na niego patrzyli, kiwając głowami. Ci o lżejszym sumieniu siadali, ci o cięższym wychodzili, nie chcąc mieć żadnego kontaktu ze stróżem prawa.
Dwaj mężczyźni, którzy weszli do lokalu, gdy Popielski wysuszył już stopkę, nie zachowali się tak jak inni. Żaden z nich nie usiadł ani nie wycofał się. Uderzając mocno butami o schody i o klepisko podłogi, podeszli do stolika, przy którym samotnie siedział komisarz. Patrzyli na niego przez chwilę zza motocyklowych okularów. Jeden z nich sięgnął za pazuchę długiego skórzanego płaszcza, wyjął jakąś fotografię i położył na stole. Widniał na niej Popielski, młodszy i uśmiechnięty. Dziesięcioletnia może Rita również się uśmiechała i opierała głowę na ramieniu ojca. To zdjęcie nosiła przy sobie zawsze.
Znaleźliśmy to przy twojej córce – powiedział jeden z mężczyzn, wskazując na fotografię. – Chcesz ją zobaczyć, to chodź!
Nie czekając na odpowiedź, obaj ruszyli do wyjścia. Popielski patrzył przez chwilę na ich wojskowe buty, po czym wstał od stolika.
Lwów, środa 13 października 1937 roku,
godzina ósma wieczór
Popielski nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Odtworzył wypadki od momentu, gdy wychylił drugą wódkę i spotkał motocyklistów. Kiedy ujrzał fotografię, a tajemniczy mężczyźni opuścili lokal, zerwał się na równe nogi. Chciał oznajmić wszystkim, że ci dwaj są porywaczami jego córki i należy ich ująć. Nie zrobił tego jednak. Powstrzymały go nie tyle obojętne miny baciarów, ile głos rozsądku. Zdał sobie sprawę, że ważniejsze jest dla niego ujrzenie córki niż złapanie jej porywaczy. Wyszedł na podwórko, roztrzęsiony i blady. Mężczyźni czekali na niego. Siedzieli jeden za drugim na motocyklu „Sokół”. Jeden z nich wskazał Popielskiemu miejsce w koszu i podał okulary. Komisarz nałożył je na oczy. Od wewnątrz były wyłożone czarnym aksamitem.
– Jeśli będziesz próbował patrzeć, dokąd jedziemy -usłyszał – to wyrzucimy cię, rozumiesz?
– Rozumiem – odparł.
Jechali dość długo. Popielski naliczył dwadzieścia zakrętów, a potem coś mu się pomyliło i przestał liczyć. Po dwóch, jak mu się zdało, kwadransach motocykl zadudnił głucho w jakimś podwórku i zgasł. Poczuł, że biorą go pod ramiona i wyciągają z kosza. Weszli razem do jakiegoś pomieszczenia, które śmierdziało odczynnikami chemicznymi. Posadzili go na krześle, które niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem. Czuł, jak jego ramiona wsuwają pod oparcie krzesła. Skuli go z tyłu kajdankami. Nie protestował. Czekał.
Wtedy zdjęto mu okulary. Najpierw myślał, że jest w teatrze. Siedział w ciemności, a przed nim rozpościerała się punktowo oświetlona ciemnowiśniowa kurtyna. Rozejrzał się i zobaczył, iż nie ma żadnej widowni, jego krzesło jest jedyne w pomieszczeniu, a kurtyna jest bardzo niewielka i powieszona na stojącym półokrągłym stelażu parawanu. Wokół kurtyny znajdowały się statywy z lampami, z aparatami fotograficznymi oraz z lampami błyskowymi. Usłyszał szczęk żabek i kurtyna się rozsunęła. W rzęsistym świetle siedział na krześle młody mężczyzna, który wydał się Popielskiemu znajomy. Ubrany był w jasnoszary garnitur z drogiej wełny, z którym mocno kontrastowały krawat w kolorze wina i czerwona róża w klapie marynarki. Wysoko zadarta noga obuta była w trzewik do gry w golfa. Rysy twarzy miał niezwykle regularne, wargi pełne, twarz szczupłą i pociągłą. Gdyby nie krótkie zaczesane na bok włosy, męska sylwetka i cień zarostu na twarzy, mógłby uchodzić za kobietę. Piękną kobietę.
– Chce pan zobaczyć Minotaura, komisarzu? – Głos miał gruby i wyrazisty. – Mamy go. Jest żywy i czeka na swojego Tezeusza. A pan…
Popielski nie wiedział, skąd zna tego mężczyznę. Czy to możliwe, by człowiek przed nim był księdzem Kier-skim, duszpasterzem młodzieży, który swym potężnym głosem kaznodziei rozpalał dziewczęce serca? To wydawało się niemożliwe, a jednak…
– Czy pan jest księdzem? Czy ksiądz Konstanty Kierski? – przerwał mu w pół zdania.
– O ile wiem, to nigdy nie byłem księdzem – mężczyzna odparł z powagą. – Choć niegdyś bardzo dobrze znałem jednego. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, czy też pozwoli mi kontynuować?
– Co to znaczy „mamy Minotaura”? Ja nie przyszedłem tu dla Minotaura! Gdzie jest moja córka? – Popielski szarpnął się na krześle.
Mężczyzna wstał i podniósł z podłogi jakiś podłużny przedmiot. Był to kij do gry w golfa. Podszedł do Popiel-skiego, pochylił się nad nim i przyglądał się przez chwilę jego małżowinie. Komisarz nie dostrzegł ruchu, lecz poczuł ból, który wbił mu się w głowę jak kolec. Ucho zapulsowało i szybko się powiększało. Przeraźliwy pisk wibrował mu w czaszce. Mężczyzna podszedł z drugiej strony i zaczął oglądać drugie ucho jak laryngolog. Wziął zamach. Głową Popielskiego targnął drugi cios. Komisarz wolno runął wraz z krzesłem. Pisk podnosił się. Był tylko jeden sposób, żeby go zagłuszyć. Samemu trzeba było krzyczeć. Popielski darł się z bólu jak ranne zwierzę. Tarzał się po podłodze i wierzgał nogami. Zamiast uszu miał dwie ciepłe, wilgotne i obolałe galarety.