Poczuł perfumy. Otworzył oczy. Mężczyzna kucał nad nim z kijem golfowym w dłoni. Popielski spodziewał się kolejnego ciosu. Przestał krzyczeć. Musiał zachować trochę sił na kolejne uderzenia.
– Już mi pan nie przerwie więcej, prawda, komisarzu? – powiedział cicho mężczyzna. – To, co teraz pan usłyszy, to historia pewnego chłopca, a potem młodzieńca. Koherentna jak ciąg. Prawdziwa jak ekstremum paraboli.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni marynarki gruby, oprawiony w słoniową skórę notes i zaczął czytać.
Chłopiec urodził się w roku 1910 w zamożnej i arystokratycznej rodzinie Woronieckich w majątku Baranie Peretoki w powiecie sokolskim. Był późnym dzieckiem swoich rodziców. Jego ojciec, Juliusz hrabia Woroniecki, właściciel wielkich dóbr ziemskich, był absolwentem matematyki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Drzemała w nim wielka pasja społecznikowska, którą realizował, ucząc wiejskie dzieci matematyki. Jeśli w którymś odkrywał umysł ścisły, zaczynał się nim opiekować. Opłacał dziecku gimnazjum, aby talent się nie zmarnował. Dwaj starsi, już dorośli, bracia chłopca też byli matematykami. Obaj polegli na Wielkiej Wojnie pod Gorlicami. Chłopiec prawie ich nie pamiętał. Od małego wychowywano go na wybitnego matematyka. Zamiast bajek przed snem czytano mu matematyczne zagadki, zamiast żołnierzyków ustawiał na podłodze figury geometryczne, zamiast zamków z piasku budował czworokąty na bokach trójkąta, zamiast latawcami bawił się trójmianami kwadratowymi. Był genialnie uzdolniony. W wieku lat sześciu rozwiązywał układy równań, a w wieku lat dziesięciu badał już przebieg funkcji.
Wszystko to przestało mieć dla niego znaczenie, kiedy pewna rusińska wiejska dziewczyna odkryła przed nim świat fizycznych doznań, który pochłonął go bez reszty. Od układów równań wolał układy cielesne, funkcje wykładnicze kojarzyły mu się już wyłącznie z wykładaniem przez kobiety piersi ze stanika. W Sokalu, gdzie chodził do gimnazjum, podglądał wraz kolegami, jak dyrektor kina „Świt”, pan Karol Poliszuk, nocami przypiera do ściany swojego kantorka miejscowe kurtyzany. Któregoś dnia został przyłapany na podglądaniu. Dyrektor kina wcale się na niego nie gniewał i zaproponował mu współudział. Matematyka nudziła chłopca coraz bardziej, a jej lekcje przerywał bieganiem do szkolnego ustępu. Dwukrotnie repetował klasę i raz leczył się z rze-żączki. Ojciec wpadał w furię, lecz w jej interwałach zakładał, że buntowniczy wiek dojrzewania – który brał za przyczynę całego zła – prędzej czy później minie, a jego syn wróci w objęcia królowej nauk. Postanowił odseparować go od wszelkich złych wpływów i oddał pod żelazną opiekę swojego brata, byłego oficera, Stanisława hrabiego Woronieckiego, który w śląskim Skoczowie był właścicielem dużej fabryki parasolów i lasek „Palus”. Niestety, stryj Stanisław miał dwudziestoletniego syna Janusza, który był zdeprawowany w stopniu nie mniejszym niż jego kuzyn. Chłopiec, już wówczas osiemnastoletni młodzieniec, zapoznał przez Janusza mądrą i znającą życie kobietę, byłą właścicielkę burdelu, podówczas szefową biura matrymonialnego, Klementynę Nowoziemską. Ona szybko mu podpowiedziała, jak ma wykorzystać swoją nadzwyczajną urodę i jak dobrze może prosperować, robiąc na dodatek to, co najbardziej lubi.
Młodzieniec posłuchał madame. Nie szczędził swych wdzięków paniom i panom, a wszyscy hojnie mu się odpłacali. W wieku lat dziewiętnastu wyprowadził się od stryja i zamieszkał u pani Nowoziemskiej. Ojciec, nieszczęśliwy i zrozpaczony, wyklął swojego jedynego syna i zerwał z nim wszelkie stosunki, co winowajcy nie zmartwiło, nawiasem mówiąc, w stopniu najmniejszym. Bez żalu zapomniał o ojcu, który był dla niego personifikacją matematyki, i o matce, która poza swoją migreną nie widziała świata. Żył tak, jak chciał. Pieniędzy mu nie brakowało, gdyż – dzięki kontaktom pani Nowoziemskiej – bywał dawcą rozkoszy i częstym towarzyszem podróży bogatych niemieckich ekscentryków, z którymi przemierzał luksusowymi salonkami trasę
Katowice-Wrocław-Berlin. Najczęściej podróżował w towarzystwie wrocławskiego barona von Criegern, który wtajemniczał go w różne swoje plany i zamiary. Jeden z nich spodobał się młodzieńcowi nadzwyczajnie. Baron von Criegern zamierzał założyć we Wrocławiu dom publiczny dla bogaczy. Największym problemem, zdaniem barona, była rotacja personelu, prostytutki bowiem bardzo często zmieniały miejsca swojej pracy. Był tylko jeden skuteczny sposób na zatrzymanie ich na stale – nielegalne przemycenie i przetrzymywanie w zamknięciu w stanie półniewolniczym. Ponieważ Polki i Czeszki były kobietami nadzwyczaj pięknymi, a przemycenie ich oznaczałoby pokonanie tylko jednej granicy, stały się one, siłą rzeczy, najodpowiedniejszym towarem. Młodzieńcowi aż zaiskrzyły się oczy, kiedy baron von Criegern przedstawił mu ten pomysł. Doszli szybko do porozumienia – baron wykładał pieniądze i udzielił swojemu wspólnikowi dwuletniej bezodsetkowej pożyczki, a młodzieniec wnosił swoje bezcenne kontakty. Kilka dni później we Wrocławiu zarejestrowano firmę przewozową „Woroniecki und von Criegern”.
Działalność ich nie była skomplikowana. Klementyna Nowoziemska w porozumieniu z Ernestyną Nierobisch zajmowały się wynajdowaniem młodych kobiet. Szukały przede wszystkim sierot i pań ocierających się o półświatek, których zniknięcia nikt by nie zauważył, a na pewno by się nim nie przejął. Woroniecki nawiązywał z tymi kobietami kontakt jako kandydat na męża. Mało która nie dała się uwieść pięknemu hrabiemu i mało która odmawiała wspólnej romantycznej wycieczki do Niemiec. A tam już czekał na nie przedsiębiorczy baron von Criegern.
Firma prosperowała znakomicie. Von Criegern nawiązał międzynarodowe kontakty, zwłaszcza ze swoimi argentyńskimi odpowiednikami, wśród których wielu pochodziło z jego rodzinnego miasta. W kwitnącym interesie pojawiła się jednak rysa. Minęły dwa lata i baron zażądał zwrotu pożyczki. Woroniecki miał takie dochody, że odkładając ich drobną część, zebrałby potrzebną sumę w ciągu kilku miesięcy. Ale on nie znał słowa „oszczędność”. Pieniędzmi szastał równie nieprzyzwoicie, jak się prowadził, a kiedy baron zażądał szybkiego zwrotu pożyczki, akurat przepuścił cały swój zapas pieniędzy w katowickim kasynie. Zniecierpliwiony baron nie ustawał w ponagleniach. Woroniecki starał się o kredyt, ale nie wiedzieć czemu, bankierzy kręcili nosem nad wypłacalnością firmy spedycyjnej, której był właścicielem. Wówczas von Criegern po cichu nawiązał kontakty z Nowoziemską i postawił młodemu człowiekowi ultimatum – jeśli nie odda pieniędzy w ciągu miesiąca, to on rozwiąże firmę i poszuka sobie innego uwodziciela. Co najgorsze, baron zademonstrował mocno swoją determinację. Któregoś dnia Woronie-ckiego odwiedziło dwóch Niemców i złamało mu rękę. Przybysze zagrozili, że jeśli nie odda pieniędzy, złamią mu drugą. Nadto Nowoziemską zerwała z nim kontakty i młodzieniec spadł bardzo nisko – znów został zmuszony do zarobkowania własnym ciałem, ale warunki znacznie się zmieniły: wyrzucano go z dobrych lokali, a klientki i klienci w tych podlejszych nie płacili już tak dużo. Ręka się źle zrastała i bardzo bolała. Pewnego dnia Woroniecki dowiedział się od kuzyna Januszka, iż jego ojciec umiera. Posypał głowę popiołem i udał się do Baranich Peretok.
Ojciec, rzeczywiście dożywający już swoich dni, przywitał syna marnotrawnego ze łzami i bez szemrania wręczył mu czek na sumę żądaną przez barona von Criegern. Młodzieniec ucieszył się nie tylko tym, że w końcu spłaci swój dług i uwolni się od gangstera, lecz przede wszystkim tym, że oto kończą się szaleństwa i nadchodzi czas stabilizacji. Ojciec umrze, a on, jako jedyny spadkobierca, obejmie zarząd dobrze prosperującego majątku ziemskiego, ustatkuje się, ożeni, osiądzie w Baranich Peretokach, no może czasami tylko odwiedzi jakiś tajny klub w dużym mieście… Juliusz hrabia Woroniecki przejrzał najwyraźniej plany syna i pokazał mu swój testament. Był w nim zapis, iż majątek przejdzie na rzecz potomka tylko wtedy, gdy ten w ciągu dwóch lat zdobędzie tytuł doktora filozofii w zakresie matematyki lub logiki. „Twój geniusz nie może zostać zmarnowany”, tak brzmiały ostatnie słowa starego hrabiego.