Mock, dowiedziawszy się tego wszystkiego, pożegnał Holewę, Wybrańca i Śląsk, który zresztą z rozrzewnieniem potem wspominał. Kupił bilet na najbliższy pociąg do Lwowa. Był pewien, że teraz będzie potrzebny Popielskiemu. Razem znajdą bestię i poprowadzą śledztwo w sprawie gangu handlarzy żywym towarem, który musiał mieć jakieś międzynarodowe powiązania, skoro dziewczyny lądowały w Argentynie i w Niemczech. Z tym procederem powiązany był jakoś Potok, a to z kolei – ze względu na jego ostatnią ofiarę – kieruje śledztwo w stronę Breslau i barona von Criegern. Przecież ciągle nie został odnaleziony, myślał Mock, piękniś, który przywiózł do Breslau Annę Schmidt! Sprawa ta jest jakąś gigantyczną aferą na skalę europejską, a nawet światową! W ciągu dwóch, trzech dni wszystko dokładnie przemyślimy z Popielskim, zrobimy precyzyjny plan, a potem pojadę na Wielkanoc do Breslau. A po świętach wszystko się zacznie na nowo! Investigo ergo sum! Mock zapłacił dorożkarzowi i wysiadł. W bramie kamienicy drogę zastąpił mu stróż i uprzejmie o coś zapytał. Mock pokazał wizytówkę Popielskiego i zobaczył, jak na twarzy mężczyzny odmalowuje się przerażenie. Policjant minął go i coraz bardziej zaniepokojony, wbiegł na pierwsze piętro. Nacisnął guzik dzwonka. Otworzyła mu panna Leokadia Tchorznicka. Oczy miała zapuchnięte od płaczu. Zostawiła drzwi otwarte i cofnęła się bez słowa. Mock, wchodząc do mieszkania, poczuł, jakby był na miejscu zbrodni. Tyle że zamiast trupiego fetoru rozchodziła się woń waleriany. Z kuchni doszedł go nagły krzyk, a potem szarpiący i dławiący szloch. Ktoś się krztusił, charczał i kaszlał jednocześnie.
Mock znalazł się tam natychmiast. Służąca siedziała przy stole i opierała czoło o blat. Jej ciałem wstrząsały drgawki, a łzy kapały na podłogę. Mock rozejrzał się wokoło przerażony. Drzwi do gabinetu i jednocześnie sypialni Popielskiego były otwarte. Podszedł tam ostrożnie i zajrzał.
Edward Popielski siedział w fotelu przy stoliku, na którym stała potężna, wypełniona niedopałkami popielniczka. Jego policzki pokrywał kilkudniowy zarost. Miał na sobie granatową kurtkę od policyjnego munduru; pod nią widać było rozchełstaną koszulę od piżamy.
Nie spojrzał nawet na Mocka, lecz wpatrywał się w swoje dłonie, które opierał na stole.
– W sobotę Rita nie wróciła do domu – powiedział po niemiecku. – A oto, co w niedzielę podrzucono mi na balkon!
Wskazał dłonią na swoje biurko. Leżał na nim bardzo starannie złożony gimnazjalny mundurek Rity i śnieżnobiały, sztywny kołnierz marynarski.
– Hanna tak pięknie wyprasowała ten kołnierz. – Popielski uniósł głowę, a w jego przekrwionych od nie wyspania oczach pojawiły się łzy. – Wyprasowała jak na pogrzeb.
Pochylił głowę, aby Mock nie widział, jak płacze. Jego łysa głowa spurpurowiała, całym ciałem szarpały spazmy. Spomiędzy palców, którymi przyciskał policzki i oczy, płynęły łzy. Mock usiadł obok niego na poręczy fotela i z trudem otoczył ramieniem barczyste plecy przyjaciela. Siedział tak długo, dopóki Popielski nie znieruchomiał. Potem wstał i udał się do salonu. Leokadia wpatrywała się w tarczę stojącego zegara. Przed nią dymił papieros.
– Zamieszkam tu z państwem przez kilka dni – powiedział cicho Mock.
– Nie jedzie pan do swojej żony na święta? – zapytała Leokadia.
– Nie. Zostaję tutaj, z Eduardem.
– Nawet pan nie wie, co się tu będzie działo! Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wyglądają ataki jego rozpaczy!
– Nie wiem? No to się dowiem – powiedział Mock i wrócił do gabinetu.
Część III
Głowa Minotaura
Tezeusz kroczy przez ocean skrwawionych kolumn liści w czas odnowy unosi w zaciśniętej pięści trofeum oskalpowaną Minotaura głowę
Gorycz zwycięstwa okrzyk sowy odmierza świt miedzianą miarką by słodką klęskę ciepły oddech do końca życia czuł na karku
Zbigniew Herbert, Głowa
Lwów, środa 13 października 1937 roku,
godzina siódma wieczór
Edward Popielski siedział w „Morskiej Grocie” i popijał małymi łykami drugą setkę wódki. Lokal był pustawy, a nieliczni patrzyli ukradkiem na komisarza i wiedzieli bardzo dobrze, o czym myśli.
O Ricie od pół roku nie było żadnych wiadomości. Całe miasto rozważało, czy została porwana, czy zamordowana, czy jej zniknięcie ma jakiś związek ze sprawą ucieczki Minotaura. Snucie takich przypuszczeń w obecności Edwarda Popielskiego było niebezpieczne, o czym przekonał się kiedyś Herman Kacnelson. Wszyscy policjanci wiedzieli, że Popielski obwinia się o śmierć Zaremby. Każdy wiedział, że przykucie bestii do nogi łóżka, które łatwo mogło zostać uniesione, było karygodnym zaniedbaniem. Zbieżność między ucieczką Potoka a zniknięciem Rity Popielski interpretował prosto i osobiście: jeśli jest winny ucieczki Minotaura, która ma związek z zaginięciem Rity, to jest również winny zaginięcia swojej córki. Analiza tej zbieżności, dokonana kiedyś przez Kacnelsona, została przez Popielskiego uznana za nienawistny atak. Jak rozwścieczony byk rzucił się na kolegę, powalił go na ziemię i wziął go na obcasy. Może nawet uczyniłby mu krzywdę, gdyby Kacnelson nie krzyknął: „Chcesz mnie zabić, tak jak Zarembę?” To momentalnie uspokoiło Popielskiego i sprawiło, że zaraz usiadł na krześle. Przez następną godzinę trzymał twarz w dłoniach i milczał. Następnego dnia publicznie przeprosił Kacnelsona, a ten potraktował to z pełnym zrozumieniem, podobnie jak inspektor Marian Zubik, który ani myślał o wszczęciu procedury dyscyplinarnej.
Edward Popielski od Niedzieli Palmowej, kiedy zawiniątko z rzeczami Rity wylądowało na jego balkonie, był innym człowiekiem. Zmiany, które w nim zaszły, inaczej ujawniały się w domu, a inaczej poza nim. W domu był tak niezwykle czuły i troskliwy wobec Hanny i Leokadii, iż ta pierwsza w rozmowach z innymi służącymi wynosiła go pod niebiosa, a ta druga wyczuwała w nim jakiś fałsz. Leokadia nie mogła uwierzyć, że jej kuzyn – dotąd prawie wyłącznie skoncentrowany na swoich myślach, hipotezach i śledztwach – nagle zaczął wypytywać o jej codzienne sprawy, rozmawiać z nią nieustannie o jej bridżowych rozgrywkach oraz o lekturach, stał się uprzedzająco grzeczny i nadskakująco pomocny. Nigdy się nie unosił, co wydawało się nienaturalne. Czasami tylko niebezpiecznie błyskały jego oczy, czerwone od bezsenności i alkoholu. Leokadia wprawdzie wiele razy słyszała, iż cierpienie uszlachetnia człowieka, ale sztuczny uśmiech kuzyna nie był znakiem szlachetności, lecz jakąś maską, pod którą Edward ukrywał swe prawdziwe uczucia.
Poza domem Popielski zachowywał się zupełnie inaczej. Jeśli do tej pory był gwałtowny i porywczy, teraz stał się rozdrażnionym szerszeniem, atakującym wszystkich dokoła. Jego wściekłość i agresję odczuli głównie baciarzy i chojraki z przedmieść. Popielski był bowiem przekonany, że Minotaur ukrywa się gdzieś wśród nich, najpewniej na Łyczakowie, i czeka na stosowną okazję, aby niepostrzeżenie opuścić miasto; co z jego fizjonomią, widoczną na obwieszczeniach na każdym słupie ogłoszeniowym, stanowiło poważną trudność. Nie bestia była jednak najważniejszym powodem wściekłości Popielskiego wobec lwowskich łotrzyków i bandytów. Dręczyła go inna monomania: porwanie Rity. Popielski był pewien, że porwali ją dla okupu ludzie z półświatka. Brak jakichkolwiek żądań okupu miał świadczyć jego zdaniem o chęci podbicia ceny. Komisarz sądził, że lwowscy bandyci niedługo zażądają za Ritę czegoś, co zrujnuje mu życie – na przykład odejścia z policji.
Komisarz zaczął więc swoją prywatną i – co gorsza – samotną krucjatę wśród lwowskiego półświatka, a prowadził ją w sposób sobie właściwy. Wpadał do jakiejś mordowni – jawnej lub tajemnej, z szyldem lub bez – zamawiał wódkę, zakąski i wodził rozjątrzonymi bezsennością oczami po baciarach, którzy wówczas najczęściej pierzchali. Nie wszyscy jednak, niektórym z nich na to nie pozwalał, zatrzymywał ich i sadzał przy swoim stole. Częstował wódką i uprzejmie wypytywał o Ritę i o Minotaura. Kiedy baciarzy odmawiali poczęstunku, a na pytania o Ritę bezradnie potrząsali głowami, Popielski lał im wódkę w gardło i poniewierał nimi na oczach innych.