Rita siedziała w ciemnej knajpie przy samym oknie, obserwowała przez witrynę ulicę Żulińskiego i zastanawiała się, co ma robić dalej. Nie mogła się nawet poradzić Tyki w tej sprawie, gdyż ta uciekła do domu, wystraszywszy się i ponurego barmana, i zapijaczonego klienta, który wysysał słone mięso z kolejnego śledzia. Ani jeden, ani drugi nie zaczepiał Rity. Barman wycierał kufel i słuchał nadawanego właśnie przeboju Hanki Ordonówny A kogo nasza miłość obchodzi? Pijak drzemał z czołem opartym o dłonie.
Nagle Rita ścisnęła stojącą przed nią szklankę letniej herbaty. Ujrzała ojca. Szedł w jej stronę. Zrobiło się jej słabo na myśl, że tu przyjdzie, że zaraz ją znajdzie. Ojciec jednak skręcił i wszedł do sklepu galanteryjnego dwadzieścia metrów wcześniej. Rita wyszła z knajpy, podeszła do okna sklepu i spojrzała jednym okiem zza załomu muru. Dostrzegła łysą głowę ojca. Wytarł kark chusteczką z monogramem, który mu kiedyś wyszyła – w dawnych czasach, kiedy siedząc mu na kolanach, zwierzała się ze swoich dziecinnych sekretów. Zrobiło się jej smutno na wspomnienie tamtych lat i na widok bezradnego gestu ojca, gdy wycierał pot. Potrząsnęła głową, odpędzając sentymenty, i pobiegła szybko ulicą. Musiała koniecznie sprawdzić, czy jej nieznajomy jest ścigany przez ojca.
Kiedy znalazła się w bramie, rozejrzała się dokoła. Nigdzie nie było szyldu klubu bilardowego. Z bijącym sercem zaczęła wspinać się po schodach. Jej pantofle stukały po stopniach. Weszła na galeryjkę ostatniego piętra. Jedne drzwi były uchylone. Popchnęła je, lekko zaskrzypiały. Nagle poczuła strach. Chciała się wycofać i uciec stamtąd. Nie mogła. Ktoś za nią stał.
Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,
dwadzieścia minut na jedenastą przed południem
Popielski otarł kark i schował chustkę do kieszeni.
– Niedługo będzie tam dwóch mundurowych z komisariatu IV i niezależnie od nich Kacnelson, który idzie zmienić Zarembę – usłyszał w słuchawce głos aspiranta Stefana Cygana.
– Dobrze, Stefek, no to ja idę do Wilka.
– Proszę poczekać, panie komisarzu. – Cygan był podekscytowany. – Mam dla pana ważną wiadomość z Wrocławia. Tamtejsi technicy stwierdzili, że praca naukowa została pisana na tej maszynie, którą znaleziono przy zamordowanej.
– A niech to! – Popielski zaniemówił z wrażenia. – No to żadna papuga już go nie wybroni!
– I ostatnia rzecz: dzwonił Mock. Ma sensacyjną wiadomość o tej katowickiej szwarcmamie… Baba jest zamieszana w handel żywym towarem…
– Stefciu – Popielski się roześmiał – czy ty musisz mi teraz zawracać głowę? Mamy Minotaura, rozumiesz to, mamy go!
– Ale Mock będzie za chwilę telefonował. Co mu powiedzieć?
– To mu powiedz: przyjeżdżaj do Lwowa! Czas oblać nasze śledztwo!
Cygan chciał jeszcze coś dodać, ale Popielski odwiesił słuchawkę. Mrugnął wesoło do zaaferowanej sprzedawczyni i wyszedł na ulicę. Spojrzał z niechęcią na jasne światło i zasłonił oczy okularami. Do bramy domu przy Żulińskiego 10 weszli już dwaj mundurowi i Kacnelson. Żaden z nich nie dostrzegł Popielskiego.
Galeryjka rozbrzmiewała ciężkim odgłosem kroków. Skrzypnęły drzwi na ostatnim piętrze. To policjanci weszli do mieszkania Potoka. Popielski szedł po schodach uśmiechnięty, trzymając się poręczy. Był piętro pod nimi. Na poręczy wisiał jakiś brudny chodnik. Dotknął go i natychmiast otrzepał dłonie. Popatrzył na swoje trzewiki, oparł nogę na stopniu, po czym wytarł z czubka plamę po kapuście na gęsto, która leżała na schodach. Spojrzał do góry i poczuł silny niepokój. Nie usłyszał słów powitania ani odgłosu rozmów, żadnych żartów między policjantami, którym się udało po dwóch latach ująć bestię. Ruszył szybko do góry.
Z mieszkania wypadł Kacnelson.
– Niech pan tam nie wchodzi, błagam! – Kacnelson wyciągnął ręce, jakby chciał odepchnąć Popielskiego. – Pan nie może tego widzieć!
Odepchnął swojego kolegę i wbiegł do mieszkania. Łóżko przestawione było w poprzek pokoju, a okno otwarte na oścież. Jeden z mundurowych wychylił się na zewnątrz, długo patrzył w górę i w dół, a potem pokręcił głową. Drugi minął Popielskiego i ruszył na boczną klatkę schodową, a stamtąd na dach. Po chwili jego ciężkie kroki zadudniły nad ich głowami i ucichły. Kacnelson chwycił Popielskiego za rękaw, jakby chciał go wyprowadzić z mieszkania. Ten wyszarpnął mu się. Patrzył i patrzył. Pod łóżkiem ktoś leżał. Cerata okrywała ciało, sięgała do szyi. Głowa była odsłonięta. Nie była to głowa Potoka.
Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,
godzina jedenasta przed południem
Głowa Zaremby leżała na kolanach Popielskiego, który trzymał przyjaciela za policzki. Bał się, że głowa ta odpadnie od poderżniętej szyi. Płakał. Zaremba usiłował się uśmiechać. Otworzył i zamknął powieki, a nawet lekko poruszył głową, jakby chciał powiedzieć: wszystko w porządku, Edziu.
Jego policzki nagle zafalowały jak u pływaka po skoku na główkę. Znów otworzył powieki, ale już ich nie zamknął. Zrobił to za niego Popielski.
Lwów, środa 24 marca 1937 roku,
godzina szósta po południu
Eberhard Mock wysiadł z pociągu na Dworcu Głównym, postawił walizkę i zaczął się rozglądać po peronie. Szukał oczami wysokiej, ubranej na czarno postaci Popielskiego. Na darmo jednak wypatrywał jego łysej głowy, ciemnych okularów lub białego szalika. Z dymu i pary bijącej od lokomotywy wynurzali się tragarze, bagażowi, gazeciarze i sprzedawcy lemoniady. Para opadła, a Popielskiego nie było. Mock naciągnął mocniej rękawiczki i z paczki „Egipskich” wyciągnął zębami jednego papierosa. Podskoczył do niego jakiś usłużny tragarz, przypalił mu i zabrał walizkę.
Mock szedł za nim, zamyślony i niespokojny. Znał Popielskiego od niedawna, lecz był stuprocentowo pewien, że Polak dotrzymuje słowa nie tylko w sprawach ważnych, ale i w drobiazgach. Jego nieobecność na dworcu, mimo iż kilka dni temu wyraźnie zapowiadał osobiste powitanie Mocka, mogła świadczyć o jakimś niespodziewanym wypadku, o jakimś złym zdarzeniu. Myśli Mocka krążyły wokół sobotniej klęski Popielskiego. Wiedział dobrze o wszystkim – o śmierci Zaremby i ucieczce Potoka po dachu. Wiedział, że dwaj mundurowi oraz Kacnelson rzucili się w nieudany pościg za mordercą, podczas gdy Popielski skamieniał nad zwłokami Zaremby. Relację z sobotnich wydarzeń jeszcze tego samego dnia wieczorem Popielski złożył mu telefonicznie. Już wtedy miał jakiś dziwny głos. Zamyślał się długo, przerywał i szukał słów, jakby dopiero uczył się niemieckiego, a nie władał nim jak rodowity wiedeńczyk. Te nieoczekiwane problemy Popielskiego z wysławianiem się Mock zrzucił na karb porażki i wstrząsu po śmierci Zaremby. To mógł być też powód jego nieobecności na dworcu. Ale jak długo, pytał Mock sam siebie, można przeżywać taki wstrząs, kiedy bestia jest wciąż na wolności? Jak długo można rozpamiętywać przegraną, kiedy zwierzę cały czas się kryje w jakichś zaułkach i miejskich matecznikach?
Wsiadł do dorożki, zapłacił tragarzowi, a fiakrowi podstawił pod nos wizytówkę z prywatnym adresem Popielskiego. Drynda ruszyła. Mock nie podziwiał już Dworca Głównego, którego harmonia i odpowiednie dozowanie architektonicznych ozdobników przewyższały – jego zdaniem – bombastyczny dworzec w Breslau. Nie przyglądał się po drodze ani kościołom, ani fasadom gimnazjów i uczelni. Zwrócił jedynie uwagę na łaciński napis na budowli wyglądającej na bibliotekę, kiedy już skręcał z głównej ulicy w stronę parku, przy którym mieszkał Popielski. Hic mortui vivunt et muti loquuntur.
Tutaj martwi żyją, a niemi przemawiają. Oby zmarli potrafili mówić, pomyślał z goryczą, nie miałbym wtedy nic do roboty na tym świecie. Mock poczuł coś w rodzaju pocieszenia.
Przypominał sobie niedawne wypadki katowickie i wciąż nie mógł zrozumieć, jaką rolę odegrał w nich Zdzisław Potok. Po znalezieniu u Ernestyny Nierobisch segregatora pochodzącego z biura zamordowanej Klementyny Nowoziemskiej śledztwo ruszyło jak z kopyta. Komisarz Zygfryd Holewa, czując, że ma oto sprawę, która może decydować o jego awansie, zapomniał natychmiast o zakazie wydanym Mockowi i ruszył ostro do akcji w stylu, który wrocławianin lubił. Nie patyczkował się specjalnie z Nierobisch w pokoju przesłuchań i po dwóch dniach uzyskał od obolałej od ciosów i kopniaków kobiety wszystkie potrzebne informacje. Potwierdziły się przeczucia i Mocka, i Popielskiego. Spędzająca płody okazała się stręczycielką, podobnie jak Nowoziemska. Obie ściśle współdziałały: Nierobisch wyszukiwała zdesperowane dziewczyny – służące, które pozwoliły panu na zbytnie spoufalenie, kelnerki i pomywaczki, którym właściciel stawiał propozycje nie do odrzucenia, czy w końcu zwykłe prostytutki, którym ciąża przeszkadzała w uprawianiu zawodu. Nierobisch doskonale wiedziała, że dla wszystkich tych kobiet spędzenie płodu oznaczało jeszcze większą ruinę wszelkich zasad i wartości. Zapisywała skrupulatnie ich dane i przekazywała Nowoziemskiej, która po jakimś czasie zjawiała się u tych dziewczyn jako szacowna kapłanka małżeństwa i obiecywała egzotyczną podróż do Argentyny lub mniej egzotyczną – do Niemiec – gdzie będzie na nie czekał dużo starszy bogacz, spragniony słowiańskiej piękności. Bogacz okazywał się oczywiście właścicielem burdelu, a dziewczyny prędzej czy później godziły się na swój niewolniczy los. Wiele z nich, o dziwo, po jakimś czasie bardzo cieszyło się z odmiany swego życia i wysyłało do Nierobisch widokówki z serdecznymi pozdrowieniami. Nowoziemska hojnie płaciła babce za każdą dziewczynę i dawała jej często dodatkowe prezenty, na przykład komplet – co prawda używany – luksusowych segregatorów. Sama na tym procederze niezwykle profitowała, choć nie wszystkie kobiety udawało się oszukać i wyekspediować do Niemiec lub Argentyny. Nie zdołała tego dokonać w wypadku Marii Szynok. Nierobisch z kolei nie znała jej losów ani nazwisk rzeczywistych czy wydumanych narzeczonych. O nieszczęsnej obłąkanej dziewczynie, której spędziła płód, wiedziała tylko tyle, że dla Nowoziemskiej Szynok była ważnym towarem matrymonialnym, nie zaś burdelowym, i że miała być wyswatana za jakąś dużą sumę zamożnemu klientowi, któremu szczególnie przypadła do gustu. Mimo gróźb i bicia Nierobisch nie powiedziała już nic więcej.