– O Boże, Boże. – Rita włożyła swe szczupłe, długie palce we włosy. – To może być prawda! Muszę to wiedzieć! Chodź wracamy do tej knajpy i będziemy patrzeć przez witrynę!
– Ale tam jest jakiś pijak i ten straszny barman!
– Nie bój się, w razie czego…
– Zawołasz twojego tatę?
Rita patrzyła na Beatkę długo, jakby chciała swym spojrzeniem wypalić jej oczy.
– Nawet tak nie myśl! – powiedziała powoli. – Nigdy nie poproszę o pomoc tego gada, który mnie śledzi na każdym kroku! Który moje życie zamienił w piekło! Wiesz, że przez niego nie będę grała w Medei? Kasprzak odsunął mnie od tej roli i dał ją Jadźce! Kiedy go zapytałam, dlaczego, odpowiedział, żebym o to dowiadywała się u swojego ojczulka! Rozumiesz? Czy ty myślisz, że go kiedykolwiek o coś poproszę?!
Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,
pięć minut na jedenastą przed południem
Zaremba usłyszał kroki na schodach. Przyłożył oko do małej dziury w firance, wiszącej w drzwiach ustępu. Po galeryjce wolno wchodził mężczyzna w kapeluszu i z plecakiem. Ubrany był w znoszoną i za dużą jesionkę. Minął ustęp, spojrzał uważnie na kartkę z napisem „Awaria” i powlókł się na ostatnie piętro noga za nogą. Był młody, a poruszał się jak starzec. Był szczupły, a sapał jak grubas. Był człowiekiem, a wyglądał jak zwierzę. Zaremba, przebrany za hydraulika, usiadł na zamkniętej muszli i połą robotniczego fartucha otarł twarz z potu. Usłyszał chrobot klucza w zamku i trzaśniecie drzwiami. Nie miał wątpliwości. To był Potok. Właśnie wszedł do swojego mieszkania.
Policjant usiłował zebrać myśli. Obława na Potoka miała się odbyć nazajutrz. Wszak sąsiad wyraźnie zapowiedział jego powrót na niedzielę. Tymczasem Potok wrócił dzień wcześniej. Zarembie zimno się zrobiło na myśl, co by było, gdyby przybył do swojego mieszkania pół godziny temu, kiedy on sam sprzeniewierzył się środkom ostrożności i wyskoczył na dół po papierosy.
Jeśli coś miało nie wypalić w misternym planie policji, to mogło to nastąpić jedynie z winy ludzkiego błędu. Nie zaniedbano bowiem żadnych środków ostrożności. Wyszykowano ustęp – jako punkt obserwacyjny – a zaopatrzony w aparat pobliski sklep galanteryjny Wassermanna na rogu Żulińskiego i Łyczakowskiej stanowił punkt łączności z komendą. Aby umożliwić szybką komunikację, na centrali telefonicznej poprowadzono specjalną linię między owym sklepem a komendą. Pułapka, zastawiona na Potoka w jego kamienicy, miała być niezawodna. Aby smród nie przeszkadzał wywiadowcom w obserwacji mieszkania podejrzanego, ustęp zamknięto pod pretekstem naprawy hydraulicznej. Do niedzieli mieszkania Potoka dzień i noc miał pilnować jeden policjant i legitymować, i przesłuchiwać każdego, kto by go odwiedził. Na podstawie tych relacji chcieli dowiedzieć się o Potoku czegoś, co by umożliwiło ujęcie go, gdyby jakimś szóstym zmysłem wyczuł obławę i nie wrócił do swojego mieszkania. W niedzielę wszystko się zakończy. O czwartej rano na Żulińskiego miało się zaroić od policjantów. Wśród nich powinni być wszyscy czterej funkcjonariusze urzędu policyjno-śledczego oraz dwunastu tajniaków z IV komisariatu na Kurkowej. Sześciu cywilnych funkcjonariuszy miało czekać na dworcu. A tymczasem Potok przyjechał dzień wcześniej!
Zaremba powoli się uspokajał i zastanawiał, co powinien uczynić. Nie mógł opuścić swojego punktu obserwacyjnego i zatelefonować ze sklepu Wassermanna na komendę, ponieważ wiązało się to z ogromnym ryzykiem.
Potok mógł w tym czasie odwiedzić sąsiada, dowiedzieć się, że był u niego brat – kto wie, czy w ogóle go miał – i najzwyczajniej w świecie zbiec. Zarembie pozostawało albo czekać na zmiennika, którym o wpół do jedenastej miał być Kacnelson, albo samemu zaaresztować Minotaura. Zdecydował się na to drugie. Pod pachą wymacał browninga i zaczął zdejmować fartuch hydraulika.
Wtedy na schodach usłyszał kroki. Na galeryjkę wszedł Popielski. Był nieogolony i osobliwie ubrany, w kurtkę od munduru galowego. Na jego szyi rozlewała się jakaś malinowa plama. Zaremba otworzył mu i Popielski wślizgnął się do ustępu.
– Jest, Edziu, właśnie Mino… – rozpoczął gorączkowo Zaremba, zapominając, że jego kolega bardzo nie lubi zdrobnienia „Edzio”.
– Poczekaj – przerwał mu Popielski. – Mów, gdzieś widział Ritę parę dni temu, jak wyszła z kościoła, mów szybko, miałem sen, nie ma jej w szkole, muszę ją znaleźć…
– Przestań bałakać – szept Zaremby zabrzmiał jak krzyk rozkazu. – Potok jest u siebie.
– Idziemy. – Popielski natychmiast się uspokoił, ale jego malinowy wypiek na szyi zaczął się powiększać. – Idziemy po to zwierzę.
Wyszli z ustępu. Zaremba po drodze zapinał fartuch. Stanęli cicho pod drzwiami opatrzonymi numerem 12. Zaremba zapukał.
– Kto tam? – z mieszkania rozległ się dziwny, piskliwy głos.
– Ta hydraulik – odpowiedział Zaremba. – W kiblu coś si popsuwału, muszy u pana rury sprawdzić.
Drzwi uchylały się powoli. Pojawiło się w nich oko. Małe, okrągłe i wciśnięte w głąb oczodołu. Oko od góry otoczone było potężnymi brwiami, których zakręcone kłaki zwijały się nad napuchniętymi czerwonymi powiekami. Poniżej na policzku widniały sztywne pasma niegolonej szczeciny, między którymi wykwitały strupy z białym łojotokiem. Oko pokręciło się w oczodole i dojrzało Popielskiego z browningiem.
Popielski z boku uderzył lufą w to oko. Nie trafił precyzyjnie, ale ostry metal rozciął skórę czoła. Potok chwycił się obiema rękami za ranę. Spomiędzy jego palców trysnęła krew. Zupełnie tak jak krew z oka Rity w sennym koszmarze. Popielski odepchnął Zarembę i wpadł do mieszkania. Potok usiłował przed nim uciekać. Miotał się między wąskimi ścianami przedpokoju, brocząc krwią. Popielski poślizgnął się na urwanej częściowo zasłonie, oddzielającej kuchnię od przedpokoju. Potok był już na progu. Odwrócił się i spojrzał na Popielskiego. Uśmiechnął się. Krew spływała po jego nosie i policzkach. Kapała z warg na zęby. Popielski zobaczył zakrwawione dziąsła i kły. Potok szczękał nimi, jakby chciał zademonstrować coś Popielskiemu. Jak na wizji lokalnej. Tak gryzłem ofiary, tak przedzierałem się przez ich tkanki, tak żułem galaretę policzka.
Popielski zerwał ceratową zasłonę. Metalowe kółka potoczyły się po kuchni. Jednym szybkim ruchem szpicem trzewika kopnął bestię między nogi. Potok opadł na kolana, ściskając się za jądra. Wtedy Popielski obwiązał mu głowę ceratową zasłoną i zaczął go dusić.
– Edziu, zostaw go! – krzyknął Zaremba, łapiąc Popielskiego za ramiona. – Zabijesz bydlaka, a pójdziesz siedzieć za człowieka! Zostaw go, do cholery!
Popielski ujrzał krew Potoka, zmieszaną z jakąś wydzieliną, na rękawie kurtki swojego galowego munduru. Poczuł obrzydzenie. Odsunął się ze wstrętem od rzężącego ciała. Potem przemógł się jeszcze, chwycił Potoka za przegub i przykuł go do nogi od łóżka. Głowę bestii wciąż owijała cerata. Wznosiła się pod urywanym oddechem.
Popielski usiadł na łóżku i zapalił papierosa.
– Idź, Wilek, do naszego punktu i zadzwoń po samochód transportowy – powiedział, wypuszczając chmurę dymu – bo nam całe auto zabrudzi juchą. Ja go popilnuję.
– Lepiej ty idź, Edziu. – Zaremba uśmiechnął się wesoło. – Jak cię z nim zostawię, to go jeszcze zabijesz! Koniecznie chcesz się przeprowadzić na Brygidki?
Popielski wytarł pościelą krew z rękawa kurtki i wstał. Zniknął malinowy wykwit na szyi. Popielski chwycił ramę łóżka i poruszył nią kilkakrotnie. Śmiał się jak opętany.
– Mamy go! – wrzasnął, a potem powiedział z uśmiechem: – Zaraz tu będę, a ty dobrze go pilnuj! No jak tam, panie ładny? – kopnął lekko Potoka i wybiegł na schody.
Potok poruszył głową i zrzucił z niej ceratę. Spojrzał na swój unieruchomiony przegub. Kajdanki stanowiły istotnie przeszkodę, ale przecież noga łóżka nie była przymocowana do podłogi.
Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,
kwadrans na jedenastą przed południem