Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Paszport był sfałszowany, panie inspektorze, i tak wczoraj powiedziałem przez telefon Mockowi. Bo on mnie prosił jedynie o ustalenie nazwiska. Ale po chwili poprosił również o znalezienie we Lwowie pederasty wyglądającego na Cygana. Wtedy coś mnie tknęło. Mam dobrą intuicję, podobnie jak pan inspektor. Powiedziałem, że nie będę nikogo szukać, chyba że Mock wyjawi mi okoliczności tej sprawy. Długo milczał, ale w końcu wszystko opowiedział. Na dziewczynie, która jechała z tym Cyganem, dokonano potwornej zbrodni. Miała na imię Anna, tak ją zapisał portier w hotelu…

– Ładne porządki w tych Niemczech – sapnął Zubik. – Do ksiąg hotelowych wpisują tylko imiona… Coś takiego!

– Ten hotel to jakaś spelunka, zakamuflowany zamtuz, panie inspektorze. No zatem, proszę się teraz mocno trzymać rękami stołu, bo to, co powiem, będzie…

– No dobra! Mów pan! – Zubik nie czekał, aż Popielski użyje jakiegoś wyszukanego przymiotnika.

– Dziewczyna została zgwałcona i miała wygryziony, wyżarty policzek! I przed gwałtem była dziewicą.

– O, do jasnej cholery! – Zubik nie wytrzymał i zaklął przy podwładnym, czego nigdy wcześniej nie robił. – To też się stało w hotelu…

– Tak, to wygląda jak sprawa Minotaura – powiedział Popielski i umilkł.

W gabinecie naczelnika zapadła cisza. Popielski zdjął okulary, chuchnął w szkła i wytarł je białą chusteczką z wyszytym przez Lodzie tajemniczym znakiem, takim, jaki widniał na jego sygnecie. Zubik odchylił swe potężne ciało na krześle i założył ręce za szyję. Za oknem zazgrzytał tramwaj, cygaro dopalało się w popielnicy.

Obaj przypominali sobie dobrze sprawę sprzed dwóch lat, o której pisały wszystkie gazety w Polsce i której nierozwiązanie ściągnęło odium na lwowską policję. Lato, roku 1935. W odstępie kilku dni znaleziono dwie martwe i zgwałcone dziewczyny. Obie miały wygryzione twarze. Jedna miała lat szesnaście, druga – osiemnaście. Jedną znaleziono w hotelu Frankla w Mościskach, drugą – w hotelu „Europa” w Drohobyczu. W obu wypadkach meldowano dziewczyny na podstawie podanych przez nie nazwisk i więcej nie zawracano sobie nimi głowy. Panny twierdziły, że spóźniły się na pociąg i muszą przenocować.

Oba nazwiska okazały się fałszywe. Nikt nigdy nie zidentyfikował ofiar, mimo iż medyk sądowy z uniwersytetu, doktor Iwan Pidhirny, okazał się niezwykle zdolnym rekonstruktorem twarzy. Pochowano je na koszt państwa. Przez pół roku lwowska policja – w tajnym porozumieniu z baciarami – szukała Minotaura, które to przezwisko wymyślił nie kto inny, lecz Popielski. Wszyscy tropili potwora, jedzącego i gwałcącego dziewice. Nie pomogły dyskusyjne metody hipnotyczne Popielskiego i kontakty z jasnowidzem. Wszystko nadaremnie.

– No i? – Zubik przerwał ciszę i rozgniótł cygaro, które przypominało teraz Popielskiemu ogromnego, zdeptanego karakona.

– No i powiedziałem Mockowi, że to nasza sprawa, i poprosiłem go o przesłanie mi wszystkich akt.

– A on?

– A on – Popielski się uśmiechnął – zachował się tak, jak ja bym się zachował na jego miejscu.

– Znaczy?

– Powiedział, żebym zapomniał o tej rozmowie i pędził, gdzie pieprz rośnie.

Zubik zerwał się z krzesła i zaczął krążyć wokół stołu jak zwierzę. Stał się purpurowy, a jego szyja rozrosła się o dwa numery.

– Co on sobie wyobraża, ten Prusak! – wrzasnął. – To jest moja sprawa! To jest nasza sprawa! – Podniósł słuchawkę. – Panno Zosiu, proszę mnie umówić z komendantem na rozmowę, jak najszybciej! A pan – zwrócił się do Popielskiego – niech natychmiast napisze notatkę z tej rozmowy! Bardzo dokładną! I po polsku. I niech pan przetłumaczy to, co do pana powiedział na końcu.

Żeby pan zmykał, co? A to Szwab jakiś!

– Nie mogę tego przetłumaczyć – odpowiedział Popielski.

– A to niby dlaczego?! – Zubik poluzował kołnierzyk, a jego twarz omal nie pękła.

– Bo to niecenzuralne. – Popielski znów się uśmiechnął. – On do mnie powiedział dokładnie to, co ja bym powiedział na jego miejscu. Powiedział: „Mam cię w dupie, ty Austriaku!”

Zubik stanął jak wryty. Jeszcze nigdy nie słyszał klnącego Popielskiego. Był tak zdumiony, że otworzył usta.

– Panie Popielski, co pan mówi? On tak wulgarnie do pana? Dyrektor kryminalny? Dlaczego „Austriaku”? A pan co na to?

– Mam chyba akcent austriacki. A co ja na to? A ja na to: „Mam cię w dupie, ty Prusaku!”

Breslau, poniedziałek 18 stycznia 1937 roku,

godzina siódma rano

Mock wraz z wiekiem wstawał coraz wcześniej. Może wynikało to stąd, że nie prowadził już tak intensywnego życia nocnego jak choćby dwa, trzy lata temu? Za usilną namową lekarza pil coraz mniej alkoholu i bardzo rzadko bywał w salonie madame le Goef w „Nadślężańskim zameczku”, w podwrocławskim Opperau, gdzie niegdyś w piątki zawsze znajdował wielkie ukontentowanie w ramionach dwóch dziewcząt jednocześnie. Teraz, jeśli już tam zaglądał, to może trzy razy w roku i bardzo często wychodził stamtąd, nie skorzystawszy z damskich wdzięków. Spowodowane to było w dużej mierze nie tyle osłabieniem jego potrzeb i podniet życiowych, ile raczej poczuciem obcości w progach tego ekskluzywnego przybytku. Niegdyś, kiedy był ważnym funkcjonariuszem prezydium policji, bywał tam serdecznie witany, a młode damy, na które padł jego wybór, niezwykle angażowały się w swoją pracę, a przy tym prawiły mu nieustannie komplementy, zachwycone jego kulturą osobistą i dobrymi manierami. On zaś oprócz kompetencji zawodowych wymagał od nich tylko jednego – umiejętności gry w szachy, która to gra od zawsze poprzedzała jego erotyczne ekscesy w „Nadślężańskim zameczku”. Od madame zaś oczekiwał tylko atmosfery dyskrecji i rezerwowania dla niego w piątkowe wieczory wygodnego apartamentu, gdzie mógł jeść, pić, grać w szachy i zapomnieć o całym świecie w ramionach kapłanek Isztar. Niestety, wszystko zmieniło się w momencie, kiedy zdezerterował z policji kryminalnej do abwery. Madame le Goef, zrozumiawszy, że Mock nie jest już tak potężny i wiele mogący jak niegdyś, przestała być usłużna i miła, najładniejsze dziewczęta coraz częściej były zarezerwowane dla wysokich oficerów SS, a sił męskich kapitana nie wzmagały również ukryte w ścianach wizjery, o których doskonale wiedział i które nie raz, nie dwa pozwalały mu, gdy pracował w policji, tego i owego chwycić w imadło szantażu. Postanowił zatem zrezygnować z usług madame. Nie miał też żadnej stałej kochanki, bo ostatnimi czasy trafiał na ogół na kobiety, których kiepskie udawanie zaangażowania miłosnego było dla niego oczywiste od pierwszej chwili. Nie był wprawdzie idealistą i nie wierzył, że jakaś dwudziesto- czy trzydziestoparolatka zakocha się w nim, czyli – według Platona – mężczyźnie stojącym na progu starości, ale lubił pewną grę pozorów. Mock nie prowadził zatem tak wyczerpującego życia nocnego jak jeszcze niedawno, a jego poranki coraz rzadziej były zaprawione kacem. Wstawał codziennie o szóstej rano, spacerował z ukochanym Argosem brzegiem fosy staromiejskiej, kupował „Breslauer Neueste Nachrichten”, a potem spożywał w domu ogromne śniadanie, które nie dopuszczało głodu czasami aż do kolacji.

Szef gestapo w Breslau, abstynent i wegetarianin, dyrektor kryminalny Erich Kraus, nie wiedział, iż w Mocku nastąpiła taka zmiana. Wyznaczając spotkanie na siódmą rano, bez konsultacji terminu z von Hardenburgiem, chciał upokorzyć Mocka, którego szczerze i z wzajemnością nienawidził. Lecz zamiast skacowanego jegomościa z przekrwionymi oczami, otyłego dandysa, pachnącego jeszcze dymem cygar i perfumami niezliczonych kochanek, widział teraz przed sobą zdrowego mężczyznę o sporej, ale wcale nie nadmiernej tuszy, pachnącego mrozem, wiatrem i drogą wodą kolońską.

– Proszę nie strzepywać papierosa do palmy – dyszkant Krausa stał się jeszcze cieńszy.

– Przepraszam, Herr SS-Sturmbannführer. – Mock uśmiechnął się drwiąco, wiedząc, że zadaje dwa ciosy na raz. – Ale u pana nie ma popielniczki.

15
{"b":"269460","o":1}