Kraus nie dał się sprowokować użyciem przez Mocka tytułu SS zamiast oficjalnego policyjnego, „dyrektor kryminalny”. Wiedział doskonale, że tego zwyczaju nigdy nie zaszczepi u starego, upartego policjanta, dla którego czymś niepojętym i hańbiącym było, by policja polityczna używała tytułów policji kryminalnej. Drugi cios – palenie papierosa wbrew wyraźnemu zakazowi wiszącemu na ścianie jego gabinetu – był celny.
– To proszę zgasić tego cuchnącego peta! – wrzasnął Kraus.
– Tak jest – odparł Mock i wsunął papierosa w ziemię wypełniającą doniczkę wielkiej palmy.
Kraus założył ręce do tyłu i przeszedł się po gabinecie wyraźnie uspokojony. Znienacka odwrócił się na pięcie i stanął w rozkroku przed Mockiem.
– Jak tam współpraca z nadsekretarzem kryminalnym Seuffertem?
– Czy po to mnie pan tu wezwał, aby zapytać o pańskiego Seufferta?
– A jak współpraca z prezydium policji w Lemberg? -Kraus uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Przecież pan wie, Herr Sturmbannführer. Odmówiono mi współpracy.
– Bo pan ordynarnie potraktował ich komisarza. – Kraus wciąż się uśmiechał. – No i zresztą dobrze, kapitanie Mock. Z góry na słowiańskie bydlę! Postępuje pan jak dobry członek NSDAP, którym pan jeszcze wprawdzie nie jest, ale chyba niedługo… Co, Mock?
– Lubi pan niedomówienia, Herr Sturmbannführer. – Mock poczuł, że Kraus zaczyna go wyprowadzać z równowagi, i postanowił zagrać na wielkopańskich i intelektualnych kompleksach plebejusza z Frankenstein. -Niedomówienia albo słowne elipsy. Pańska wypowiedź „jak tam współpraca” winna brzmieć: „jak się układa współpraca”, a to ostatnie „chyba niedługo”, co właściwie znaczy? „Chyba niedługo pan nim będzie”, w domyśle „członkiem NSDAP”? Czy możemy używać nie elips, ale zdań z normalnym podmiotem i orzeczeniem?
Kraus odwrócił się od Mocka i podszedł do biurka. Usiadł wolno za szerokim i lśniącym blatem. Udawał spokojnego, lecz jego prawdziwy nastrój zdradzała gruba żyła na czole, która pojawiła się po słowach Mocka.
– Panu się tylko zdaje, Mock, że jest pan podwładnym pułkownika von Hardenburga – syczał cicho Kraus. – Ale naprawdę to nikt nie może pana przede mną ochronić. Wezwałem pana na siódmą rano i co widzimy? Mock przybiega w te pędy. Grzecznie, punktualnie, mimo że wczoraj popił, pochędożył… Jest pan całkiem w mojej dyspozycji…
– Mówi się „do mojej dyspozycji”, Herr Sturmbannführer
– No i ładnie, ładnie… – Kraus zacisnął palce. – Od rana taki przekorny… Kac, co, Mock? Kac męczy! Ale do rzeczy. Tak naprawdę należy pan do mnie i nigdy się pan ode mnie nie uwolni. Na przykład… O, no to, proszę. – Kraus założył okulary i zaczął przeglądać teczkę leżącą na stole. – Tak, mam tu zadanie wprost dla pana… Idealne dla pana…
– Teraz to pan przesadził, panie Kraus – Mock nie użył tytułu służbowego gestapowca i zadając cios na oślep, zdradził niestety swój niepokój. – Pan nie ma prawa przydzielać mi zadań i wydawać rozkazów. Czym innym jest zaproszenie na naradę, choćby o siódmej rano, a czym innym…
– No i co? – Kraus zamknął teczkę i podsunął ją Mockowi pod nos. – Już się denerwujemy, co Mock? A niech pan to zobaczy. – Wskazał głową na teczkę. – Tam jest rozkaz dla pana, podpisany przez pułkownika Rainera von Hardenburga.
Mock nawet nie spojrzał na teczkę. Nie zamierzał dać Krausowi tej satysfakcji.
– Tak, Mock. – Kraus znów wstał i podszedł do okna. -
Na kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, koniec z pijaństwem, koniec z dziewczynkami, koniec z wygodnym pięciopokojowym mieszkaniem na Zwingerplatz… Tak… Koniec z cywilizacją, z kulturą… Z przekomarzaniem się… Tak…
Gdyby pan zajrzał do tej teczki, zobaczyłby pan list prezydenta policji Schmelta do szefa policji w Lemberg.
W tym liście jest propozycja współpracy. W teczce tej mamy też odpowiedź. Nasza propozycja współpracy została przyjęta…
Mock wciąż milczał i nie otwierał teczki. To doprowadziło Krausa do wściekłości.
– Jedzie pan – żyła pulsowała mu na czole – do Lemberg, znaleźć cygańskiego pederastę, który z nienawiści do kobiet, z nienawiści do rodziny niemieckiej i do narodu niemieckiego zamordował przed dwoma tygodniami w „Warszawskim Dworze” młodą niemiecką dziewczynę, Annę Schmidt.
Tym razem Krausowi się udało. To był nokaut. Mock każdym nerwem odczuwał swoją bezsilność. Nie to było najgorsze, że kanalia von Frankenstein, jak nazywał Krausa, rozporządza jego osobą, a tchórz i karierowicz von Hardenburg rzuca go do nóg policji politycznej. Najgorsze było to, że popełniono gwałt na umyśle Mocka. Że odmówiono mu prawa do myślenia. Że stał się tępym narzędziem w rękach politycznych manipulatorów, którzy nagle powiedzieli mu, że ziemia jest płaska, a Polka jest Niemką. Że będzie uczestniczył w propagandowej awanturze. Że stanie się heroldem śpiewającym pieśń Ad maiorem Hitleri gloriam.
– Ta zamordowana dziewczyna była Polką – wykrztusił.
– Tu jest rozkaz dla was, Mock. – Kraus stuknął paznokciem w teczkę. – Podpisany przez waszego szefa. W tym tygodniu jedziecie, nie wiadomo, na jak długo – pokazał w uśmiechu zdrowe białe zęby – do dzikiej, zażydzonej krainy podludzi, gdzie na ulicach psy ciągną zaprzęgi. Do kraju barbarzyńców, Mock. To jest miejsce w sam raz dla was. Pojedziecie tam, znajdziecie cygańskiego pederastę i przywieziecie go tutaj. Polakom macie się przedstawiać swoim policyjnym, nie wojskowym stopniem. Nie muszą wiedzieć, że pracujecie w wywiadzie. To wszystko, Mock. Szczegóły wyjazdu ustalicie z von Hardenburgiem.
Mock wstał, zapalił i oparł się pięściami o biurko Krausa. Nie wyciągając papierosa z ust, rozsnuł nad blatem tytoniową chmurę.
– Darujcie sobie te żałosne demonstracje, Mock. – Kraus odsunął się nieco od biurka. – Odmaszerować!
– Jak pan śmie – głos Mocka był nieco zniekształcony przez ściskanego w zębach papierosa – mówić do mnie per „wy” i wydawać mi rozkaz „odmaszerować”! Jestem dla pana „kapitanem Mockiem”, zrozumiano? Znajdę mordercę tej polskiej dziewczyny, nie dlatego, że pan mi kazał, ale dlatego, że taki mam zawód!
Z papierosa Mocka spadł na błyszczący blat słupek popiołu. Kapitan odsunął się od biurka, uniósł papierosa i rzucił go na wypastowany parkiet.
– I wie pan co? – dusił niedopałek podeszwą – ten Lemberg to wcale nie jest taka barbaria. Komisarz Popielski mówi po niemiecku lepiej od pana.
Lwów, wtorek 19 stycznia 1937 roku,
godzina piąta po południu
Jadzia Wajchendlerówna, będąc po raz pierwszy w życiu w czytelni Ossolineum, siedziała nad pierwszym tomem Historii filozofii Władysława Tatarkiewicza i wypisywała do zeszytu co ważniejsze informacje na temat myśli stoickiej. W bibliotece, do której mieli dostęp tylko studenci, profesorowie gimnazjalni i akademiccy, znalazła się dzięki protekcji profesora Sedlaczka. Początkowo była dumna i onieśmielona, później zaś wszystko jej zobojętniało. Nie mogła się skupić na zwięzłych i trafnych charakterystykach Chryzypa i Zenona, ponieważ informacje te śmiertelnie ją nudziły. Co chwila jej wzrok biegł po zielonych stołach, po regałach zastawionych książkami, po ubranej w fioletowy fartuch sylwecie bibliotekarza i po ośnieżonych drzewach na górze Wronowskich, widocznej za oknami. Coraz częściej jej wzrok zatrzymywał się na postaci szczupłego studenta, który siedział naprzeciwko niej przy stole zawalonym kilkoma tomami „Dziennika Ustaw” i czytał równie nieuważnie jak ona sama, z tą jednak różnicą, że zupełnie inną lekturę. Leżał też przed nim Kodeks postępowania karnego Buczmy-Czaplińskiego. Panna Jadzia była w duchu zła na stetryczałego łacinnika, profesora Sedlaczka, który chyba za karę zadał jej referat o stoikach, i z rozrzewnieniem wspominała przystojnego młodego suplenta, prowadzącego lekcje łaciny na początku roku szkolnego.
Dzwonek, oznaczający przerwę, zabrzęczał w dłoniach przygarbionego bibliotekarza. Westchnęła z ulgą. Kątem oka zauważyła, że student ukradkowo przypatruje się jej spod daszka czapki z czarnym otokiem. Wychodząc na korytarz, obmyślała sposób, jak mocniej zainteresować studenta swoją osobą. Nagle wyrósł przed nią mężczyzna, który udaremnił jej plan. Potężny, łysy, ubrany na czarno, z melonikiem w dłoni. Natychmiast rozpoznała w nim komisarza Edwarda Popielskiego, ojca jej serdecznej przyjaciółki Rity, którego widziała tylko raz w życiu, ale nigdy go nie zapomniała. Już wtedy, kiedy z jej ojcem został wezwany do dyrekcji gimnazjum, budził w niej przerażenie. Wyobrażała sobie, że człowiek taki jak on codziennie w swej pracy spotyka ludzi opanowanych przez dybuki, którymi w dzieciństwie straszyła ją babcia.